30 lipca 2016

The Ritual Aura – Laniakea [2015]

The Ritual Aura - Laniakea recenzja okładka review coverAudi reklamuje się hasłem „przewaga dzięki technice”. The Ritual Aura też tak powinni, oczywiście jakby było ich stać na prawa autorskie. A tak serio, to umiejętności Australijczycy mają niesamowite, kopara opada, jak sobie człowiek dokładniej posłucha, co też oni wyczyniają w ramach (i trochę poza) tak zwanego technicznego death metalu. Żeby jednak nie było nieporozumień – nieprzeciętny mają tylko warsztat, bo w podejściu do kompozycji awangardy ani specjalnych nowości nikt się tu nie doszuka. Jedynym większym odstępstwem od normy jest u nich zastąpienie basu ustrojstwem o nazwie NS stick – wielbiciele tappingu będą zachwyceni. Nie da się ukryć, że The Ritual Aura po prostu wybrali sobie taką dziedzinę, w której mogli się najbardziej wykazać, poszaleć, może nawet i poszpanować, ale na pewno nie chodziło im o przecieranie szlaków i szerzenie wydumanych idei – nieliczne teksty na Laniakea to kwestia co najwyżej drugorzędna. No i grają te swoje kosmosy, od których włosy w uszach dęba stają, a mózg się przegrzewa. Laniakea trwa tylko 26 minut, ale — w co nietrudno uwierzyć — jest bardziej nasycona nutami (i ogólnie pomysłami) niż przewidywana dyskografia Six Feet Under do 2025 roku. Brutalność – a i owszem, szybkość – jak najbardziej, agresywne wokale – ich także nie brakuje, jednak intensywność tej muzyki wynika przede wszystkim z jej złożoności, ciągłych zmian, dziesiątek nachodzących na siebie warstw i dość dużego eklektyzmu. Wśród tego zgiełku można wyłapać patenty charakterystyczne choćby dla Animals As Leaders, Fallujah, Son Of Aurelius, Arkaik czy Decrepit Birth – Australijczycy wymieszali wszystko na swój sposób i doprawili stricte neoklasycznymi wpływami, nadającymi utworom nieco lekkości. Laniakea ma kopa, odpowiednio nośną dynamikę oraz spore pokłady melodyjności, dzięki której płyty chce się słuchać, w przeciwieństwie do wielu innych super technicznych tworów nastawionych wyłącznie na jałową trzepankę. Nie bez znaczenia dla pozytywnego odbioru jest również wspomniana już długość płyty, optymalna dla takich szaleństw – w sam raz, żeby zaciekawić, zaimponować i wywołać niedosyt. Gdyby ta muzyczna gimnastyka trwała, powiedzmy, godzinę, to przypuszczalnie tylko najwięksi śmiałkowie byliby w stanie dotrwać do końca albumu. Na szczęście ten materiał przygotowano z zachowaniem zdrowego rozsądku, więc warto się The Ritual Aura zainteresować i wypatrywać, co też wymyślą w przyszłości.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/theritualaura

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2016

Kat – Mind Cannibals A.D. 2016 [2016]

Kat - Mind Cannibals A.D. 2016 recenzja reviewMyślałem, że wzrok mnie myli, że coś mi się pojebało, ale nie. Płyta Mind Cannibals A.D. 2016 powstała naprawdę i jest dostępna w sklepach. Na pytanie, po co komu odgrzewany materiał, który w momencie premiery nie wzbudził najmniejszego entuzjazmu (nie licząc magazynu-katalogu wydawcy), przynajmniej jedna odpowiedź sama ciśnie się na usta. Tylko przez grzeczność nie wspomnę, że chodzi o parcie na walutę i poruszę inną kwestię – jak dla mnie jest to kolejny po „Acoustic 8 Filmów” album mający utrzymywać pozory, że Kat wciąż istnieje.

Oficjalna przyczyna wypuszczenia tego krążka to chęć pokazania światu zmienionego (celowo nie piszę, że poprawionego) masteringu i nowego składu – już bez Jarka Gronowskiego, za to z Harrisem w miejsce Krzysztofa Oseta. Ten argument o składzie jest dla mnie wyjątkowo naciągany – mam rozumieć, że pojawienie się nowego muzyka będzie każdorazowo skutkowało reanimacją „Mind Cannibals”? Strach się bać, kurwa mać!

Czym więc tak naprawdę nowa wersja płyty różni się od tej z 2005? Podstawa to nieco inne brzmienie, na którym najbardziej zyskała chyba perkusja – zmiana nie jest kolosalna, ale do wyczucia, jeśli tylko komuś chce się w to wnikać. Następna sprawa to drobne przeróbki w aranżacjach – raz na lepsze, raz na gorsze. A skoro bilans wychodzi na zero, to w skali całej płyty nie zwracają na siebie większej uwagi. Podobnie jak trochę inaczej zagrane solówki – komu podobały się stare, ten i te zaakceptuje bez mrugnięcia okiem; komu zaś nie – to wiadomo. No mamy jeszcze ten nieszczęsny bas… Zgaduję, że Harris dostał posadę za wiek i jakieś doświadczenia z zamierzchłych lat 80-tych, bo na pewno nie jest tej klasy muzykiem co Krzysztof Oset. Co więcej, jego partie o nieprzyjemnym hardrockowym zabarwieniu — nota bene za bardzo wyeksponowane w stosunku do ich jakości — niespecjalnie pasują do stylu zespołu.

Jak te wszystkie zmiany wpłynęły na odbiór muzyki? Tak samo, jak upływ czasu: w ogóle. Nie chce mi się lać wody i kopiować starej recki, toteż polecę na skróty: dobre kawałki pozostały dobre, słabe dalej są słabe, a nijakich z nijakości nic nie wyciągnęło – stąd też ocenę pozostawiłbym bez zmian. Co do intencji stojących za Mind Cannibals A.D. 2016 – te oceńcie sobie sami; jak ja zacznę rzucać kurwami, to znowu ktoś pomyśli żem hejter.


ocena: -
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 lipca 2016

Obituary – Live Xecution – Party.San 2008 [2009]

Obituary - Live Xecution - Party.San 2008 recenzja reviewDrugie dvd Obituary było niezłą okazją do uzupełnienia ewentualnych braków „Frozen Alive”, a tym samym do totalnego nasycenia fanów ekipy z Florydy. Niestety, wyszło to znacznie poniżej oczekiwań, żeby nie powiedzieć – słabo. Już sam wybór na główne danie koncertu z Party San (z 2008) jest, jak dla mnie, średnio trafiony, bo gwiazda Tego formatu, z Takim dorobkiem, ograniczona festiwalowymi wymogami nie jest w stanie zaprezentować wszystkich swoich atutów. Oznacza to przede wszystkim ostre cięcia w setliście – trzy środkowe krążki nie mają tu nawet najmniejszej reprezentacji, zaś podstawa występu to materiał post-reunionowy, w tym epka „Left To Die”. Braki w klasykach wpływają na mniejszą radochę z oglądania, a to z kolei na brak ciśnienia do ponownego odpalenia dvd Oczywiście, to co zagrali, zagrali po mistrzowsku, prezentacja sceniczna też nie odbiega od normy, ale to wszystko mało. Nie powala również realizacja – broni się jedynie dźwięki, bo do jakości obrazu i montażu można mieć już zastrzeżenia. W dodatkach mamy pozbawiony narracji 30-minutowy filmik zlepiony z ujęć z bekstejdżu, kanciapy Obitków (miło chwilę ich popodglądać, ale akcji brak, toteż szybko się to nudzi), jak również… nic więcej! Żadnych teledysków, wywiadów, bonusowych koncertów – po prostu nic, bida aż piszczy. Live Xecution to wypasiony bootleg, ale jako oficjalne dvd wypada blado.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2016

Rebaelliun – The Hell’s Decrees [2016]

Rebaelliun - The Hell’s Decrees recenzja reviewPowrót Rebaelliun stał się faktem. Brazylijczycy zebrali się do kupy po kilkunastu latach przerwy i za sprawą The Hell’s Decrees próbują odzyskać dawną pozycję. Czy im się uda? Jakby to w miarę delikatnie ubrać w słowa – ni chuja nie ma na to najmniejszych szans, a już na pewno nie z pomocą Hammerheart Records. Zmieniła się scena, zmienił się death metal, a Rebaelliun — o czym się przekonujemy z każdym kolejnym utworem — nie mogą się już pochwalić takimi atutami, jak za czasów prosperity. Początek płyty — czyli w wersji optymistycznej (aż?) dwa kawałki — jest naprawdę obiecujący, bo mocny i chwytliwy, jednak później muzykom zaczyna brakować pary, pomysłów i najwyraźniej zaangażowania. W rezultacie na The Hell’s Decrees znalazło się dużo sztampowych, nudnawych i bezbarwnych momentów. Zbyt dużo, żeby przymknąć na nie oko; zwłaszcza że mowa o ledwie półgodzinnym materiale. Rebaelliun bronią się warsztatem i brzmieniem, ale w pozostałych elementach jest co najwyżej poprawnie, co odbija się na nierównym poziomie kompozycji. Mnie na The Hell’s Decrees najbardziej brakuje szaleństwa, którym emanowały „Burn The Promised Land” i „Annihilation” – tego niemal fanatycznego napieprzania przed siebie z klapkami na oczach, byle szybciej i brutalniej, dla samej chwały death metalu i Szatana. Niestety z muzyki Brazylijczyków uleciały też chwytliwość i pewna wyjątkowość. Kiedyś panowie obficie czerpali z dorobku Morbid Angel i Slayer, ale potrafili te wpływy przekuć w coś swojego – wpadającego w ucho i charakterystycznego. Rebaelliun rozpoznawało się już po kilku taktach, natomiast teraz zespół brzmi jak wiele innych, w dodatku przeciętnych, które stać jedynie na przebłyski czegoś ciekawszego. Mimo to jestem przekonany, że za ideę powrotu i sam The Hell’s Decrees muzycy będą wychwalani tak bardzo, że aż sami uwierzą, że mają jeszcze coś do powiedzenia na polu brutalnego grania. Przy okazji następnego krążka — o ile w ogóle taki powstanie — mogą się, kuźwa, z lekka zdziwić.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 czerwca 2016

Sickening – The Beyond [2015]

Sickening - The Beyond recenzja okładka review coverJeśli komuś jeszcze mało brutalnego amerykańskiego death metalu we włoskim wydaniu, to polecam poświęcić trochę uwagi trzeciej płycie pochodzącego z Florencji Sickening. Jak szybko się zorientujecie, kolesie w żadnym wypadku nie odkrywają gatunku na nowo, a skupiają się bardziej na poprawnym interpretowaniu schematów, które 20-25 lat wcześniej dali światu mistrzowie z Suffocation. Skojarzenia z autorami "Pierced From Within" pojawiają się tu praktycznie na każdym kroku, jednak nie są jedynym, co Sickening mają do zaoferowania, choć nie ukrywam, że stanowią poważny procent zawartości "The Beyond". W każdym razie mamy raczej do czynienia ze zdolnym uczniem aniżeli pospolitym zapatrzonym w idoli klonem. Na korzyść zespołu na pewno przemawia dobry warsztat techniczny, niezłe brzmienie i umiejętność komponowania stosunkowo urozmaiconych utworów, które nie ulatują z głowy po kilku chwilach. O dziwo kawałki podopiecznych Amputated Vein nie sprowadzają do gradu blastów, a sam krążek pod względem szybkości jest raczej umiarkowany. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – jeśli już Włosi napieprzają, a napieprzają często, to naprawdę idą w konkret. Na "The Beyond" chodzi jednak bardziej o intensywną pracę gitar, ciężar riffów i kombinacje w strukturach, a może i o odrobinę klimatu, który mają zapewnić sample z horroru Fulciego. Podobne podejście do tematu (ale bez uciekania w klimat) prezentuje Visceral Bleeding, choć akurat u nich jest więcej techniki i chwytliwości. Wracając do Sickening, panowie robią wysokiej jakości hałas, który powinien spasować przede wszystkim miłośnikom nieco starszej odmiany brutal death – tej, w której było więcej grania niż zamulania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: sickeningofficial.com

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2016

Putridity – Ignominious Atonement [2015]

Putridity - Ignominious Atonement recenzja okładka review coverKiedyś już zdarzyło mi się polecać album trzeci Septycal Gorge fanom zawiedzionym nowym obliczem Hour Of Penance, natomiast teraz gorąco zachęcam do zapoznania się z Ignominious Atonement wszystkich tych, dla których „Scourge Of The Formless Breed” to niegodna uszu lajtowizna, a dokonania Wormed czy Defeated Sanity są zbyt wypolerowane. Putridity proponują wyłącznie totalnie brutalny death’owy nakurw w typowo podziemnej oprawie – gęsty, surowy, odpychający i bez najmniejszych urozmaiceń czy ozdobników. Zawartość tej jakże krótkiej (26 minut) płyty sprowadza się do raczej jednowymiarowej i morderczo intensywnej jazdy na najwyższych obrotach, u podstaw której leżą nabijane maniakalnie blasty, ciągłe pochody centralek (nawet w stosunkowo wolnym „Mortifying Carnality” Davide Billia nie oszczędza dolnych kończyn), drenujące czachę riffy (w typie Disgorge na ostrym speedzie) i kompletnie nieczytelne wokale. Nikt o zdrowych zmysłach nie doszuka się na Ignominious Atonement znamion muzycznej rewolucji, ale już ewolucja Putridity, progres w granicach uprawianego stylu, a przede wszystkim w stosunku do poprzednich albumów jest wyraźnie odczuwalny. Nie żeby chodziło o nowoczesne podejście do grania, lub coś głębszego – po prostu napierdalają jeszcze bardziej (w czym duża zasługa wspomnianego perkmana), sprawniej pod względem technicznym (jakkolwiek popisy zdecydowanie nie są domeną Włochów) i z lepszą masywną produkcją (kolejny ukłon w stronę BrutalDave’a, bo to on kręcił gałkami w swoim domowym studiu). I to w zasadzie tyle ode mnie, bo nie ma sensu lać wody. Jeśli czyjemuś sercu są miłe takie wyziewy, to powinien się skusić – wszak trójka Putridity to jedna z najbrutalniejszych death’owch płyt 2015.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Putridity/107102589315040

podobne płyty:

Udostępnij:

11 czerwca 2016

Origin – Echoes Of Decimation [2005]

Origin - Echoes Of Decimation recenzja okładka review coverNiewiele współczesnych death’owych zespołów może poszczycić się tym, że wprowadziły do gatunku coś świeżego, że stworzyły nową jakość, no i w końcu, że stały się wzorem do naśladowania dla innych. Origin — o czym muzycy tej kapeli będą pewnie jeszcze wnukom opowiadali — zalicza się właśnie do tego wąskiego grona. Amerykanie od początku kariery stawiali na maksymalnie wyziewny i zakręcony łomot, a swoimi wydawnictwami sukcesywnie przesuwali granice ekstremy. Do czasu. Pod naporem trzeciego krążka, opisywanego Echoes Of Decimation, granice nie wytrzymały. Origin z zespołu grającego szybki, brutalny i techniczny death metal przekształcił się w zespół grający blastująco-sweepujący świst, który nie miał wówczas precedensu, a i dzisiaj robi niemałe wrażenie. Szybkość (o ironio, to jedyny album Origin, na którym nie grał perkman John Longstreth) i poziom zagmatwania materiału ocierają się tu o absurd, a czysta skomasowana brutalność urywa łeb przy samej dupie. Ten mega intensywny atak na bezbronne narządy słuchu trwa zaledwie 26 minut, jednak dla mniej wyrobionych odbiorców będzie to aż 26 minut – w dodatku niewysłowionej męczarni, bo Amerykanie na Echoes Of Decimation nie uznają żadnych przestojów, a jeśli nawet zdarza im się trochę (trochę!) zwolnić, to tempo i tak utrzymują zabójcze. W tym miejscu każdy niezorientowany w temacie osobnik mógłby zarzucić muzykom Origin zorientowanie wyłącznie na szpan szybkością i techniką. A to błąd, bo chociaż oba te składniki są bardzo istotne w ich twórczości, Echoes Of Decimation to przecież także furiackie vokillsy i całkiem przyzwoita dawka chwytliwości. Ten ostatni element stanowi o wyjątkowości Origin i wyróżnia zespół spośród masy podobnie grających kapel. Pomimo swej ekstremalności kawałki Amerykanów po prostu wpadają w ucho; może niekoniecznie za pierwszym razem, ale jednak. Człowiek lubi sobie wrócić do tego czy innego fragmentu, przewałkować go naście razy i wyciągnąć z niego jak najwięcej. Nudnymi utworami nikt by sobie tak dupy nie zawracał.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2016

Devin Townsend Project – Sky Blue [2014]

Devin Townsend Project - Sky Blue recenzja okładka review coverCzas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.devintownsend.com
Udostępnij:

24 maja 2016

Spirit Of Rebellion – The Enslavement Process [2015]

Spirit Of Rebellion - The Enslavement Process recenzja okładka review coverKiedy człowiek latami zasłuchuje się w muzyce takich mistrzów jak Gorguts, Cryptopsy, Martyr czy Neuraxis, to jest skłonny uwierzyć, że w Kanadzie gra się tylko wysokiej próby techniczny death metal. A potem trafia się na taki Spirit Of Rebellion, który brutalnie sprowadza delikwenta na ziemię. Nie chodzi jednak o to, że kolesie grają jakiś syf, bo nie grają, ale — patrząc na ich staż, niemłode już facjaty i koszulki zdradzające dobry gust — można by się spodziewać po nich czegoś więcej, choćby własnej tożsamości. Tymczasem panowie proponują niecałe pół godziny bardzo nieoryginalnego, bardzo zwyczajnego i totalnie przewidywalnego death metalu w typie amerykańskim, w którym czuć sporo bezpośrednich odniesień do Cannibal Corpse z przełomu wieków. Nie powiem, jak ktoś nie ma zbyt wygórowanych wymagań i nie przeszkadza mu coś niezobowiązująco hałasującego w tle, to The Enslavement Process może mu się nawet spodobać, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że u kogokolwiek ten średnio szybki i średnio brutalny krążek trafi do czołówki w rankingu ulubionych. Spirit Of Rebellion robią wszystko całkowicie poprawnie, według sprawdzonych (przez innych) schematów i pewnie z jakimś zaangażowaniem, tylko jest to straszliwie oklepane i przemielone na wszystkie sposoby. Kolesie mają niezły warsztat, brzmią spoko, a ich muzyka trzyma się kupy, jednak nie potrafią utrzymać uwagi słuchacza odpowiednio długo – już w połowie płyty można o nich zapomnieć. Trochę to przykre, ale co robić, skoro kontakt z The Enslavement Process wywołuje tyle emocji co poranna wizyta w spożywczaku. Dlatego też, z korzyścią dla portfela, raczej daruję sobie poszukiwania ich poprzednich krążków.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Spirit-of-Rebellion/43847391483
Udostępnij:

14 maja 2016

Christ Agony – Black Blood [2015]

Christ Agony - Black Blood recenzja okładka review coverPo cichu liczę, że Cezar, jako Christ Agony, ma zamiar kontynuować świecką tradycję zapoczątkowaną przy okazji „Demonology”/„Condemnation” i na kolejnym longpleju nie powtórzy żadnego utworu z opisywanej epki, która tenże longplej właśnie zapowiada. Natomiast już trochę głośniej oświadczam, że czekam na materiał nagrany w pełnym składzie (na epce brakuje Reyash’a), w lepszym studiu, trochę bardziej twórczo potraktowany i przede wszystkim wprowadzający jakieś zauważalne nowości do wizerunku kapeli. Ale po kolei. Zasadnicza część Black Blood to materiał będący w prostej linii wypadkową kultowego „Moonlight” i średniawego „Nocturn” – tak pod względem brzmienia, jak i muzyki. Mamy zatem do czynienia z kawałkiem dość rozbudowanego i dynamicznego black metalu (aczkolwiek z death’owymi zapędami Młodego), który oparto na znanych i lubianych rozwiązaniach z przeszłości oraz paru nowszych – mniej udanych i niestety nudnawych. Wobec powyższego mam pewne zastrzeżenia do nieco nierównego poziomu „Black Blood Ov The Universe” i „Coronation”, bo nie koszą one aż tak mocno jak powinny, choć na pewno rozbudzają apetyt na więcej. W obu przypadkach — i nie wiem, czy to dobrze czy źle — słuchaczowi nie raz będzie towarzyszyło wrażenie deja vu… Sam kilkukrotnie łapałem się na tym, że w paru co bardziej charakterystycznych partiach czekałem aż Młody zagra to samo, co mam zakodowane w głowie z „Moonlight” – do tego stopnia są podobne. Teraz zostawiam to bez komentarza, w przypadku longpleja będę jednak rzucał kurwami. To nie koniec reminiscencji, bo pod numerem trzy dostajemy jeszcze odgrzewanego kotleta, czyli doskonale wszystkim znany „Kingdom Of Abyss”. Oryginał jest fajny i kopie, a że nowa wersja zbytnio od niego nie odbiega, to też sprawia trochę radości – tym bardziej, że zawiera żywą perkusję. Jednakże to wszystko mało, żebym przed Black Blood padł na kolana — jak to innym się zdarzyło — wszakże tak po prawdzie płytka zapowiada to, co już było…


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: