23 marca 2010

Draco Hypnalis – Imagination [2007]

Draco Hypnalis - Imagination recenzja okładka review coverNiech mi nikt nie mówi, że Pepiczki nie są pogrzani w dekiel. Nie ma się jednak czemu dziwić, jeśli można tam legalnie posiadać Podręczny Zestaw Poprawiający Rozluźnienie — w skrócie PZPR — czyli dragi. Choć w sumie ja nie o tym, mimo iż temat wart rozważenia, tylko o muzyce, więc koniec dygresji. Wspomniane pogrzanie skutkuje niemałą ilością niecodziennych brzmień, które w kraju knedliczkami i piwem płynącym, powstają niczym partie przed wyborami – wystarczy wspomnieć opisywane już Lykathea Aflame, Parasophisma, bohatera dzisiejszego materiału, czy choćby czekający na swoją kolej !T.O.O.H.!. W tak doborowym towarzystwie wyczyny Draco Hypnalis wydają się jednak jakby lekko oklepane. Bez specjalnego problemu można bowiem odnaleźć odniesienia do Mozarta, Nocturnusa czy Dimmu Borgir. Niektóre rozwiązania stylistyczne i aranżacje są natomiast niemal bliźniaczo (hehe) podobne do tych, zaserwowanych przez Azure Emote, którego mózgiem jest niejaki Hrubovcak – brzmi czesko, więc nie ma się czemu dziwić, no nie? „Czeska teoria” ma się więc w najlepsze, nie ma wątpliwości. Imagination to przeszło godzina klimatycznego, nieco odjechanego technicznego death/blacku nagranego przez ludzi wybitnie lubiących klawisze i muzykę klasyczną. Jest tego po łupież w kłakach – klasycznych melodii, instrumentalnych interludiów, nawet całych kawałków opartych na muzyce poważnej. Ostatnie dwa tracki to instrumentalne wersje „The Ones In Shelter Know No Evil” i „The Intimate And The Severe”, które jeszcze bardziej ciągną klasyką niż ich nieukryte wersje. Mozart może czuć się doceniony. A jeżeli owe klasyczne motywy połączy się z niezłymi umiejętnościami gitarzystów, growlami i blastami, wyjdzie kawałek całkiem świeżego i ciekawego materiału; bardziej niż to wynika z opisu, choćby na ich majpejsie. Podobać się może praca gitar, szczególnie częste i owocne korzystanie z klasycznych melodii i motywów, chociaż na riffy także narzekać nie można. Moje poczucie estetyki urzekła olbrzymia przestrzeń i płynąca w niej linia gitary w „The Fortune That Shall Not End In Disorder”. Chłopaków można także pochwalić za dobry programming, bowiem nieobecności pałkera prawie nie czuć. Poprawnie prezentuje się też cała strona elektroniczna, przygotowana z rozmachem i oparta na niegłupim koncepcie – trochę industrialu, trochę tradycji. Tutaj wskazałbym na „The Catacombs Of Wild Passion”, gdzie klawisze wypadły niesłychanie melodyjnie i bardzo „borgirowo”, a cała oprawa – industrialnie. Można powiedzieć, że każdy kawałek ma jakiś błyskotliwy fragment, czasami w postaci gitarowej solówki, kiedy indziej nastrojowej melodii bądź klasycznego motywu, albo wszystkiego naraz jak w „United By The Bearers Of Strength”. Niestety, czasami to rozbudowanie odbija się czkawką, wszystkiego jest za wiele – mnogości zmian tempa, dziwnych dźwięków i zagrywek. I wszystko zaczyna nużyć do tego stopnia, że chce się płytę wywalić z odtwarzacza. Ale tylko niekiedy, bo generalnie jest w porządku.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: dracohypnalis.ic.cz
Udostępnij:

Brutal Truth – Sounds Of The Animal Kingdom [1997]

Brutal Truth - Sounds Of The Animal Kingdom recenzja okładka review coverSounds Of The Animal Kingdom w mojej opinii jest dziełem równie wyjątkowym i genialnym jak legendarny debiut nowojorczyków. Jest unikalny nie tylko pod względem muzycznym, ale również pod względem długości trwania. Tak, naprawdę pod tym względem jest rekordzistą świata. Album tworzą 22 utwory o łącznej długości (!!!) 1 godzina, 14 minut i 14 sekund!!! I nie ma tu żadnego przerywnika, który wprowadza kilkunastominutową pustkę przed jakimś ukrytym kawałkiem. No ale po kolei. Wszystkie tracki mają kilka wspólnych cech: brud, zwierzęcość, dzikość i nieziemska gęstość. Można o nich napisać, że są głosem rozpaczy świata zabijanego przez ludzi. Ten krzyk rozpaczy i złości najlepiej oddaje utwór otwierający płytę, notabene jeden z najlepszych w twórczości Brutal Truth, „Dementia”, czy następny po nim „K.A.P”. Bezkompromisowy, mechaniczny, dziki grind. Wśród gęstej grindowej napierdalany, są też kawałki, z których przebijają się dziwaczne, świdrujące połamańce, przypominające odrobinę Human Remains. Owe połamańce pojawiają się m.in. w „Dead Smart”, „Sympathy Kiss” czy „Pork Farm”. W tym ostatnim są jeszcze kapitalne riffy otwierające, ciężkie jak dźwięk silników bombowca B-29. Podobne wrażenie ryków nadlatujących powietrznych fortec wywołuje u mnie „Machine Parts”. Po tym kawałku jest tajemniczy 4:20, a co w nim jest? nic, cisza przed burzą… Po nim wolny, pełen krzyków „Unbaptized”, a potem finał: najdłuższy grindowy nadupcz pt. „Prey”. Ten kawałek tak naprawdę jest wykrojony z numeru siódmego „Avarage People”. „Prey” pokazuje, że nie trzeba układać skomplikowanych riffów, nie trzeba wplatać chorych odgłosów, aby stworzyć totalnie psychodeliczny track. Wystarczy banalny pomysł, prosty, ciężki riff, blast i fenomenalne gardło Sharpe’a, wykrzykujące jedno słowo PREY! I tak w kółko przez prawie 22 minuty! Można dostać stanów lękowych, choroby lokomocyjnej lub żółtej febry słuchając tego czegoś! Niszczy psychę! Zresztą Sounds Of The Animal Kingdom niszczy wszystko!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

  • GROINCHURNFink
Udostępnij:

Deicide – Till Death Do Us Part [2008]

Deicide - Till Death Do Us Part recenzja reviewBrak szumu medialnego przed premierą Till Death Do Us Part nieco mnie zaniepokoił, a stan ten pogłębiły rzucone do sieci kiepskiej jakości zajawki. Czyżby zmyłka i cisza przed burzą? Niestety nic z tych rzeczy. Po prostu, zespół/wytwórnia nie mieli za bardzo czym się chwalić. Niespełna trzy kwadranse (czyli rekordowo dużo) nowej muzyki w żaden sposób nie podniosły mi ciśnienia (czy czegokolwiek innego), płyta pohałasowała, przekręciła się i już. Podniety brak, a nawet — co gorsza! — monotonią momentami zaleciało. Tu wychodzi pierwsza i bodaj największa wada tej produkcji – brak numerów, które wrzynają się w pamięć od pierwszego przesłuchania. Dziewiąty krążek Deicide sprawia wrażenie bardzo jednolitego, brzmieniowo skondensowanego. Ponadto miejsce melodii zajęły dodatkowe pokłady brutalności. Wprawdzie kawałki są bardziej rozbudowane, zawierają więcej riffów, ale niestety niezbyt wyraźnych, więc „z daleka” mogą wydawać się bliźniaczo do siebie podobne. Panowie zafundowali nam pewne nawiązania do nielubianego „Insineratehymn”, co przejawia się m.in. w sporej ilości zwolnień i dołujących fragmentów – chwalić Papcio Szatana, że tym razem im to wyszło! Oprócz tego tu i ówdzie trafia się powrót do znanej z debiutu rytmiki. Od początku słychać chęć zrobienia płyty bardziej klimatycznej, ponurej i „złej”, niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Udało się to do pewnego stopnia – wprowadzenie odrobiny atmosferycznych dźwięków (nie mylić z plumkaniem!) wyszło kawałkom na dobre, ale nie uniknięto przy tym pewnych mielizn: np. w takim „The Beginning Of The End”, który jest raczej średniej jakości odwołaniem do cudów z „The Lord’s Sedition”. Nie wierzyłem w zapowiedzi Glena, jakoby inaczej napisane teksty (jest w nich ukłon w stronę „burzliwych” tematów z „Insineratehymn”) wymogły na nim zmianę wokalu. Dobrze robiłem, bo to bzdura maskująca ciągły regres tego pana. Jest jeszcze coś, co poprzednio wywołało spore kontrowersje (odnoszę jednak wrażenie, że wyłącznie w Polsce) – solówki. Tym razem już nie powalają, mniej w nich melodii, choć trafiają się i bardziej chwytliwe momenty. Co ciekawe, za solówki — z jakichś tajemniczych względów — zabrał się także Steve! Fajnie, fajnie, ale po jaką cholerę mu to potrzebne? Nie mógł tego zostawić lepszym? Ostatnią wartą wzmianki nowością są dwa numery instrumentalne. Szkoda tylko, że jeden z nich władowano na siłę – mogłoby się spokojnie obejść bez „The End Of The Beginning”. W moich oczach (uszach) Till Death Do Us Part nie posiada wystarczających atutów, by spodobać się od razu. Ja potrzebowałem około trzydziestu przesłuchań, żeby się do tego albumu przekonać, jestem przy tym daleki od zachwytu. Średniak – tego Deicide w dyskografii jeszcze nie mieli!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Red Tide – Type II [2002]

Red Tide - Type II recenzja okładka review coverKapela w sumie znikąd – znana zapewne na pobliskich podwórkach i dzielniach – która materiał nagrała w piwnicy i wydana została przez wydawnictwo, którego nawet google nie potrafi znaleźć. Niemniej jednak jakoś trafiła na allegro, a stamtąd w moje ręce. Wiele by opowiadać jak do tego doszło, ograniczę się jednak do kilku zdań – otóż napadło mnie kiedyś na poszukiwanie nowości, wynalazków i innych dziwadeł i tym sposobem udało mi się wpaść na tę płytkę. Zapowiadała się ciekawie, tym bardziej, że opis był nader intrygujący, bo — o ile mnie pamięć nie myli — obijał się o klasyków z Florydy. No, mi więcej nie trzeba i długo się przekonywać nie musiałem. Po kilku pierwszych (niewielu) przesłuchaniach okazało się jednak, że szału nie ma i płytka powędrowała na półkę. Leżała tam sobie i kurz łapała, a mnie ochota na ponowne sięgnięcie jakoś nie nachodziła. Drugą szansę dostała całkiem niedawno, lecz pomimo upływu kawałka czasu i kilkudziesięciu przesłuchań, nadal czuję się niespecjalnie zjarany muzyką Amerykańców, choć muszę przyznać, że jest kilka ciekawych patentów. Do wspomnianej Florydy jakichś bardzo oczywistych nawiązań nie ma (co znaczy, że nie rżną na ślepo), niemniej jednak słuchacz znajdzie jakieś przypominające Death riffy czy atheistowe instrumentale. Nawet Cynic się nie uchował i w takim „Type II Error” czuć zagrywki a’la Masvidal. Jednak w większości mamy do czynienia z raczej umiarkowanie technicznym deathem w średnich tempach, upstrzonym gdzieniegdzie bardzo wkurzającymi czystymi zaśpiewami i bogato polanym jazzującymi wstawkami. Noż kurwa, męczy gość, jakby go ktoś po nerach napierdalał. Wkurzać też może niemała ilość skandowanych wrzasków cuchnących corem; inna sprawa, że core’owego klimatu trochę jest, co jednak ma swój urok. Dużo lepiej jest natomiast z growlem, który jest poprawny i nie wnerwia. Cieszy mnie także, że chłopaki trochę pothrashowali (choćby „Composition #33”), bo fajnie wpływa to na motorykę i dodaje krążkowi żywiołowości. Generalnie mix gatunków jest dość konkretny (death, thrash, fusion, core, a nawet heavy się znajdzie), tempa wraz z klimatem zmieniają się często, czasami jest głośno i tłoczno, a czasami jest melanż. A wszystko nawet trzyma się kupy. Brakuje tylko tego magicznego „czegoś”, czegoś, co mogłoby przykuć uwagę na długie godziny. A tak, po niecałych 40 minutach, chęci ponownego wciśnięcia „play” jakoś nie zauważyłem. Oczywiście nie jest tak, że się na rzygi zbiera, ale maratonu raczej spodziewać się nie można. W kilku miejscach jest nieźle, w „The Jar” nawet bardzo, jednak spora część materiału jest przeciętna. Niby coś tam kręcą, wrzucą jakiś instrumentalny kawałek, pobawią się przesterami, dodadzą ładne solo czy ciekawy riff, jednak nic z tego nie wynika. Umiejętności są na dobrym poziomie, szczególnie solówki, które potrafią szczerze ucieszyć, więc do tego przyczepić się nie da, nawet realizacja daje radę, a każdy z instrumentów jest czytelny i brzmi przyzwoicie, łącznie z basem. Brakuje zwykłej fajności – coś tam jakby jest, ale częściej nie ma. Przeciętniak z plusem.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

Edge Of Sanity – The Spectral Sorrows [1993]

Edge Of Sanity - The Spectral Sorrows recenzja okładka review coverThe Spectral Sorrows, będący trzecim albumem nieistniejącego już Edge Of Sanity, jest tworem powstałym w najlepszym okresie dla szwedzkiego death metalu. Właśnie takie płyty przynosiły chwałę naszym sąsiadom zza Bałtyku. Ten album jest w moim przekonaniu najlepszym osiągnięciem Edge Of Sanity. To, co mnie w nim najbardziej kręci to zimno i surowość tej muzyki, w które tak swobodnie wkomponowano melodyjność. Album otwiera instrumentalne intro, będące jak zimny morski wiatr, po którym uderza tęgi bałwan lodowatych morskich fal, czyli „Dark Day” oraz „Livin’ In Hell”. Potem morze uspokaja się, przechodząc w „Lost”, gdzie można nawet zanucić refren – na marginesie bardzo chwytliwy. Po „Lost”, w „The Masque” wiatr znów się wzmaga i niesie nas przez chłodne, skalne wybrzeża. No i gdy „The Masque” się kończy, zaczyna się pierwszy psikus na tym krążku, czyli cover heavy metalowego Manowar (kapitalnie odegrany). Po tej odskoczni: jeden z moich faworytów „Jesus Cries”! szybki, brutalny i szyderczy. Po nim nadal silna morska zawierucha aż do „Sacrificed”, który z death metalem ma tylko tyle wspólnego, że został napisany przez death metalowy zespół. Ten utwór to old schoolowy rock&roll odśpiewany „czystym” głosem Dana Swano. Lecz to nie ostatnia niespodzianka, bo tuż przed metą jest wręcz core’owy „Feedin’ The Charlatan”. Koniec The Spectral Sorrows to fortepianowa „Serenada Dla Zmarłych”: spokojna, smutna i chłodna jak nieboszczyk. Wspaniały album, szkoda, że teraz w Szwecji pojawia się takich naprawdę mało.


ocena: 9/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Pestilence – Malleus Maleficarum [1988]

Pestilence - Malleus Maleficarum recenzja reviewW debiucie Holendrów z Pestilence nie byłoby właściwie nic niezwykłego — wszak porządnych, ostro thrashujących albumów wychodziło w tamtym czasie sporo — gdyby nie małe „coś”, co wyróżnia Malleus Maleficarum spośród nich: znakomita synteza intensywności i absolutnie zajebistych popisów wychodzących spod palców gitarzystów. Randy Meinhard i Patrick Mameli nie żałowali sobie, w efekcie czego mamy do czynienia z bardzo technicznym, brutalnym i efektownym thrashem z elementami death metalu. Death’owa strona medalu ukazuje się przede wszystkim w wokalu, niektórych solówkach oraz w większości napierdów. Szalone, zmyślnie skonstruowane i melodyjne riffy to już zdecydowanie bardziej thrashowa stylistyka. To samo produkcja. Można ten album w sumie porównać do pierwszego LP Death „Scream Bloody Gore” – właściwie podobna muza, podobne brzmienie, podobne wokalizy… tyle, że ówczesna ekipa Chucka mogła tylko pomarzyć o takim technicznym rozpasaniu. Kto jak kto, ale Meinhard i Mameli potrafili się solidnie wytrzepać swoimi umiejętnościami! Na płycie absolutnie nie ma słabych utworów – początkowa „Antropomorphia” nie pozostawia wątpliwości, że nie jest to przeciętny zespół, „Cycle Of Existence” (na demo „The Penance” pod tytułem „Affectation”) niszczy thrashową brutalnością, „Chemo Therapy” (bez wątpienia jeden z najlepszych numerów Pestilence) powala genialną pierwszą solówką (choć i druga jest zajebista) i następującym po niej równie genialnym riffem. Natomiast już w takim „Osculum Infame” możemy posłuchać sobie mnogości gitarowych bajerów – jest to pierwszy instrumentalny numer Zarazy, w którym znakomicie wytworzony klimat bierze górę nad brutalnością. Zabójcza rzecz! Malleus Maleficarum praktycznie nie można niczego zarzucić, no może w wyjątkiem brzmienia, które, owszem, jest bardzo cacy, ale zdecydowanie wpisuje się w standardy thrashowe, a przez to nie ma tej mocy i uderzenia co death’owe pomioty. Ale to akurat można spokojnie przełknąć, gorzej, że całość nagrano zbyt cicho, więc trzeba więcej wymagać zarówno od sprzętu, jak i od własnego słuchu. Tak czy inaczej, zabójcza rzecz!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Demons & Wizards – Demons & Wizards [1999]

Demons & Wizards - Demons & Wizards recenzja okładka review coverNo, dość już z tym ponuractwem i smęceniem! Czas na coś naprawdę kopiącego i przebojowego, czas na Demons & Wizards, czyli side project Jona Schaffera, gitarzysty Iced Earth oraz Hansiego Kurscha – gardłowego Blind Guardian. Projekt dotychczas dwupłytowy, aczkolwiek nie jest wykluczone, że panowie połaszą się jeszcze na jakieś hołdy i wyrazy uznania, które niewątpliwie będą towarzyszyły ich kolejnemu albumowi i wpadną do studia na małe posiedzenie. Dziś jednak zajmę się ich debiutem, przewrotnie zatytułowanym Demons & Wizards. Mimo iż nazwa podobno zahacza gdzieś o Uriah Heep (co nie jest niczym zaskakującym biorąc pod uwagę zamiłowanie Hansiego do klasyków hard rocka), sama muzyka jest raczej wypadkową dokonań prezentowanych przez macierzyste kapele. Jest więc trochę icedowych riffów, nawet bardzo trochę i tyleż samo blindowych wokaliz, aczkolwiek śpiew często ma także tę charakterystyczną, rockową manierę. Spokojna jednak wasza głowa, bowiem wtórności nie ma żadnej, jest świeżo i pachnąco. Świeżo, pachnąco i porywająco. Kupa kawałków z tego albumu to gwarantowane przeboje, dobre zarówno do machania baniakiem, jak i „śpiewania” razem z Hansim (śpiewania daję w cudzysłów, bo wiem, że dotrzymać mu kroku jest prawie niemożliwe) i rewelacyjnie sprawdzające się na żywo. Schaffer, co niejednokrotnie udowodnił w Iced Earth, postarał się o bardzo rytmiczne i melodyjne zagrywki, które urozmaicił mnóstwem solówek, szybszych i wolniejszych – do wyboru, do koloru. Riffy są zwarte, stosunkowo proste i bardzo miodne, momentalnie zapadają w pamięć i wręcz zachęcają do chwycenia za wiosło. Działa tu zasada, którą można by nazwać „muzyczną brzytwą Ockhama” – lepiej prościej, ale z jajami, niż zwydziwianie i mdło. Więc jajca Schaffera sięgają kolan i na kolana rzucają, tyle w nich fajności. Spodobało mi się także brzmienie perkusji, które jest bardzo sprężyste i soczyste – nie ma się jednak czemu dziwić, gdy nagrania dokonano w Morrisound. A właśnie, w tym momencie wypada wspomnieć o Jimie Morrisie, który poza tym, że zajął się stroną producencką i realizacją, chętnie chwycił za gitarę i wspomógł Schaffera. Zrobił więc załodze Demons & Wizards dobrze i to dwukrotnie: raz, kiedy kilkukrotnie przejął obowiązki gitary wiodącej, a drugi, kiedy postarał się, jako dźwiękowiec, wydobyć z muzyki wszystkie jej zalety. Takie poczucie dobrze zrealizowanego materiału utrzymuje się przez całą długość krążka. O wokalach Hansiego można napisać co najmniej esej, postaram się jednak skrócić do minimum moje ogólne zachwyty. Znając jego twórczość w barwach BG jasnym się staje, że poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a co więcej, wydaje się, że wciąż ewoluuje, rozwija się i poprawia. Na Demons & Wizards do garnituru zagrywek i patentów znanych dotychczas dołącza całe mnóstwo nowych pasaży, melodii i emocji. I o ile BG jest wokalnie bardziej metalowy, o tyle Demons & Wizards to raczej hard rock, progresja. Jest też niezliczona liczba chórków, które jeszcze bardziej upodabniają do rockowych klasyków. Cacy! Debiutancki Demons & Wizards to w sumie dwanaście kompozycji, z czego krańcowe, przypominające chorały gregoriańskie, krótkie kompozycje, służą jako klucz do dość mocno ureligijnionego albumu, choć nie sądzę by Podwórkowe Kółka Różańcowe chciały ich posłuchać w ramach swoich spotkań. Pozostałe dziesięć kompozycji to klasyczna mieszanka utworów do wyszalenia się, ballad i marszy – a całość w tematach około religijnych; warto się wczytać. I tu zaskoczenie, bo najlepszym utworem jest ballada „Fiddler on the Green”, głównie ze względu na kapitalną melodię i feeling, zjawiskowe są także „Path of Glory” (kolejna ballada, tym razem ze spokojnym, marszowym refrenem), „Blood on My Hands” (kupa mocy), trochę zakręcony „Gallows Pole” i posiadający dwa oblicza „My Last Sunrise”. W sumie mógłbym wymienić wszystkie kawałki po kolei, bo jakością niemal się nie różnią, ale powiedzmy, że te urzekły mnie bardziej. Jakby komuś nie wystarczyła sama muzyka, to i dla oka coś się znajdzie, bowiem grafiki są nieprzeciętne. Prawie ideał.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.demonsandwizards.de
Udostępnij:

Kataklysm – Serenity In Fire [2004]

Kataklysm - Serenity In Fire recenzja reviewCzęsto miałem różne przeboje z płytami, ale z tą chyba miałem największy. Otóż pamiętam jak dziś, jak czekałem na Serenity In Fire, ba zrobiłem nawet przedpłatę u sprzedawcy, aby dostać ją jak najszybciej! Premiera była zaplanowana w jakże miły dzień 08.03.04, który miał być nie tylko miły dla płci pięknej, ale także dla fanów Kataklysm. Kobiety czekały na kwiaty, a fani na album. Kobiety jak zawsze dostały kwiaty, a fani jak to często u nas bywa zostali z pustymi rękoma. Płyta nie dotarła także tydzień czy dwa później, dotarła z dwumiesięcznym opóźnieniem! Wyczerpany oczekiwaniem, gdy już trzymałem w ręku Serenity In Fire i włożyłem do odtwarzacza, przeszedł po mym ciele dreszcz. Wiedziałem czego oczekiwać po kwartecie z Kanady, wiedziałem, że album będzie kapitalny, ale jak się okazało byłem niedostatecznie przygotowany, ponieważ zespół nagrał jeszcze lepszy materiał, niż ten, który miałem w wyobraźni. Pierwszą rzeczą, najbardziej rzucającą się w uszy są partie bębnów. Bez cienia wątpliwości Maurais nagrał fenomenalne bębny, jest dwa razy szybciej i chyba jest jeszcze więcej zmian tempa niż było do tej pory. Hiperblast w jego wykonaniu pustoszy wszystko w promieniu kilku kilometrów, to jest dopiero człowiek-maszyna! Drugą istotną rzeczą jest chyba większa ilość growli, jak zawsze głębokich i brutalnych. Trzecią zaś jest brutalność i melodyjność tegoż krążka. Ta produkcja jest brutalniejsza i w wielu miejscach trochę bardziej melodyjna od poprzednika. Te melodie tworzą znaną już z muzyki zespołu jakby rockową przebojowość, która wypełnia słuchacza szaleństwem. Tym razem tego feelingu jest o wiele więcej niż dotychczas, rzadko się zdarza, abym nie miał zdartego gardła po przesłuchaniu tego albumu. Jednym z utworów łączących wszystkie te cechy, czyli melodyjność, feeling i brutalność jest „For All Our Sins”. Kawałek ten przypomina miejscami melodyjność black metalu, aby było nam jeszcze przyjemniej wokalnie udzielił się w nim Peter Tagtgren, który razem z Maurizio tworzy fenomenalny duet. Serenity In Fire nie ma słabych punktów, ale za to wyczuwa wszystkie słabe i czułe miejsca u słuchacza, aby je zaatakować i zniszczyć. Utwory pokroju „The Ambassador Of Pain”, „The Resurrected” czy „As I Slither” nie zostawiają nawet trupów, pochłaniają co się tylko da, a to jeszcze nie koniec, prawdziwa wojna dopiero się zaczyna. Kulminacyjnym uderzeniem jest chyba „Blood On The Swans” – najbrutalniejszy utwór na krążku oraz najszybszy i to najszybszy w całej dyskografii Kataklysm. Intensywne riffy i ultraszybkie bębny tworzą prawdziwe bombardowanie, są jak tysiące bomb zrzucanych przez setki samolotów, wydrążając olbrzymie kratery w ziemi. Takiego ataku nie da się przeżyć, lecz przezorny zawsze ubezpieczony i dlatego Kataklysm na sam koniec zostawił jeszcze trzy totalne utwory, aby zmielić resztki zwłok i wpakować powstałą mielonkę w puszki. Jest to prawie równie brutalny jak poprzedni utwór „10 Seconds From The End”, wolniejszy, walcowaty „The Tradegy I Preach” oraz najbardziej melodyjny kawałek płyty „Under The Bleeding Sun” (także kojarzący się momentami mocno z black metalem). Serenity In Fire stawiam na pozycji numer dwa w dyskografii Kanadyjczyków, zaraz po „The Prophecy”, chociaż często jest tak, że te dwa albumy znajdują się na piedestale.


ocena: 9,5/10
corpse
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Testament – The Formation Of Damnation [2008]

Testament - The Formation Of Damnation recenzja okładka review coverNie pamiętam już, kiedy ostatnio metalowy świat czekał na jakąś płytę z takim napięciem, jak na zapowiadany od wieków, wieków The Formation Of Damnation. Czy ostatni krążek Testament spełnił pokładane w nim oczekiwania? Zapewne nie, ale — było nie było — to kawał bardzo porządnej muzyki, który bez większych dywagacji można zaliczyć do topowych osiągnięć tego zasłużonego zespołu. Najlepszym określeniem recenzowanego materiału będzie chyba mix mocarnych „Low” i „The Gathering” z „Souls Of Black” i „The Ritual”, czyli starego z nowym, co może być rozczarowaniem dla osób spodziewających się zupełnie nowej jakości. Anyłej, wspomniany powiew klasycznych dokonań (namacalny szczególnie w „Dangers Of The Faithless”, „Afterlife”, „F.E.A.R.” i „Leave Me Forever”) zawdzięczamy przede wszystkim obecności Skolnicka, który swą grą i pomysłami wyraźnie złagodził wizerunek grupy. Mamy przez to więcej tradycyjnych i melodyjnych partii, a znacznie mniej brutalności, o ekstremalnych wyziewach nie wspominając. Tragedii nie ma, ale oczywistym jest fakt, że Testament stał się dla Alexa zbyt radykalny, więc to do niego reszta zespołu równała. Ja chętnie bym widział na jego miejscu Jamesa Murphy – deathmetalowca z krwi, kości i Florydy… No ale trudno, nie ma co załamywać rąk, bo muza i tak jest kapitalna: ciekawa, bardzo urozmaicona (dzięki temu Billy ma możliwość zaprezentowania pełni swoich umiejętności), wyładowana potężnymi riffami i aranżacyjnymi niuansami, sporą dawką thrashowej energii i chwytliwymi patentami. W pełni potwierdza klasę muzyków, którzy się pod nią podpisali. Peterson szczęśliwie nie dał się całkiem sprowadzić na „dobrą drogę” koledze Skolnickowi, więc agresywnych, kopiących numerów nie brakuje, a najlepsze wrażenie spośród nich robią mocarny tytułowy, „More Than Meets The Eye”, „The Persecuted Won’t Forget” (coś jakby druga część „Legions Of The Dead”) i „Henchmen Ride” – gdyby takich perełek było więcej, to i pewnie ocena byłaby wyższa. Zresztą, gdy za garami siedzi zawodnik klasy Bostapha, przerzucenie się na romantyczne pitolenie byłoby zbrodnią – wszak umarł by on z nudów. Pięknie wydany album zachwyca krystaliczną produkcją i soczystym brzmieniem by Andy Sneap – pod tym względem nie ma żadnych zjazdów w kierunku „starych czasów”, dźwięk jest dynamiczny i podany na świeżo. Po latach posłuchy Testament udowodnił, że wciąż się mocno trzyma i należy się z nim liczyć.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

Summoning – Minas Morgul [1995]

Summoning - Minas Morgul recenzja okładka review coverTym albumem Summoning narodził się po raz drugi. Sporo się zmieniło: ze składu wykopano bębniarza Trifixiona, którego zastąpił automat, poprawiono też brzmienie, które w końcu przestało przypominać bzyczenie komara w studni nagrane na Kasprzaku. Największą jednak zmianą było odejście od stylu prezentowanego na poprzednim „Lugburz” – surowego, trzeszczącego i trochę komicznego blacku (posłuchajcie sobie „Where Winters Forever Cry” i spróbujcie się nie roześmiać). Wraz z Minas Morgul narodził się Summoning jakim go znamy do dziś – epicki, bombastyczny black, podpadający niekiedy pod dark ambient. Trzeba jednak pamiętać, że od wydania „Lugburz” minęło ledwie kilka miesięcy i w muzyce nadal słychać wiele pozostałości po tym pierwotnym okresie. Albumem wciąż rządzą blackowe tremolo, nieludzkie skrzeki i chłodna atmosfera, jednak zmiany, które się dokonały w okresie między oboma wydawnictwami, wpłynęły na zupełnie inny charakter muzyki. Minas Morgul, pomimo iż jest na wskroś blackowy, jest jednocześnie równie monumentalny i ambientowy. Częstsze wykorzystanie syntezatorów i dźwięków tła, większy nacisk położony na melodię, bardziej zdecydowane eksperymenty z nastrojem i emocjami, a także wykorzystanie samplowanych perkusji, dodało muzyce nowego wymiaru. Jest to pewnym zaskoczeniem, gdyż zwykle przesiadka na automat nie skutkuje niczym pozytywnym. W przypadku Summoning jest zupełnie inaczej – program pozwolił na użycie brzmień zwykle przez metal niewykorzystywanych: dawnych, bojowych i cholernie napuszonych, które wspaniale podbiły — i tak już wysoki — stopień nabzdyczenia. Niemniej jednak należy to poczytywać jako zwrot w dobrym kierunku, bo choć słowa wydają się być nieco pejoratywne, to opisują one prawdziwy przełom i wycieczkę w dziewicze rejony metalu. Summoning, tym razem już jako duet, przeobraził się z surowej, blackmetalowej sieczki (choć z małymi zajawkami) w kapelę świadomą własnych oczekiwań względem tworzonej muzyki. Śmielsze operowanie melodią oraz częstsze wykorzystanie syntezatorów, poprawiły odbiór muzyki, która teraz mogła śmiało wyjść na światło dzienne (co brzmi dość śmiesznie w odniesieniu do blacku). Pewnie część fanów norweskiej zimy i czarno-białych wkładek poczuła się taką zmianą dotknięta i wyrzuciła Summoning poza swój (nie)święty krąg słuchanych kapel, jednak osobiście mam to w dupie. Melodie przestały bawić, zaczęły natomiast płynąć, kreślić fantastyczne wizje, budować nastrój. Mój absolutny faworyt „The Passing of the Grey Company” doskonale prezentuje to, o czym piszę. Utwór ten ukazuje także kolejną zmianę… a właściwie dwie. O pierwszej już pisałem, lecz nie zaszkodzi wspomnieć raz jeszcze. Najpewniej chłopaki doszli do wniosku, że nie będą się bawić w półśrodki, tylko walną z grubej rury i jak już mają się taplać w syntezatorach, to niech to przynajmniej ma ręce i nogi. Powiem więc tak – kawałek ten to absolutnie najdoskonalsze wykorzystanie klawesynowego brzmienia w historii, jest po prostu idealne, cacane i book wie, jakie jeszcze. Druga nowość to długość ścieżki; co prawda na „Lugburz” znalazło się kilku długodystansowców, to dopiero na Minas Morgul długość stała się kolejnym budulcem muzyki. Cały album trwa prawie 70 minut, a kawałków dłuższych niż siedem minut jest cztery, dwa kolejne tylko nieznacznie nie przekraczają tej magicznej granicy. Monumentalność, rozmach, epatowanie wielkością – taki właśnie jest Minas Morgul. Owa długość ma także wpływ na teatralność albumu oraz jego wielopłaszczyznową strukturę – współistniejące ze sobą wokale, perkusję i gitary oraz elektronikę. Warstwy te przenikają się, zmienia się ich znaczenie, więc czasami utwór będzie krążył wokół linii syntezatora – jak choćby we wspomnianym „The Passing…”. Poza nim, jako godne uwagi, poleciłbym jeszcze „Marching Homewards” (imponujący koniec) oraz „Dagor Bragollach” (ponadprzeciętna, jak na album, dynamika i szybkość i przyjemny „filmowy” rozmach). Podsumuję tak: jeśli lubisz nieśpieszny pompatyczne black a’la Summoning, to album jest dla ciebie. Jeśli jednak męczą cię instrumentalne dłużyzny, skrzeczenie i epicka otoczka, to możesz sobie podarować.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: