25 grudnia 2016

Blasphemer – Ritual Theophagy [2016]

Blasphemer - Ritual Theophagy recenzja okładka review coverNigdy nie miałem styczności z debiutem Blasphemer, wiec nie wiem, co początkowo sobą prezentowali, ale wydana 6 lat temu króciutka epka "Devouring Deception" była już czymś, co pozwoliło mi zwrócić na nich uwagę. Teraz nadszedł czas drugiego albumu, który jest materiałem dojrzalszym i jeszcze ciekawszym. Włosi wprawdzie nie grają niczego, czego byśmy już nie słyszeli z Półwyspu Apenińskiego, wyróżniają się za to większym zaangażowaniem ideologicznym. "Ritual Theophagy" to brutalny i dość techniczny death metal — który niedaleko pada od Septycal Gorge czy Inherit Disease — z pozytywnym antychrześcijańskim przesłaniem na poziomie wczesnego Deicide. W końcu nazwa do czegoś zobowiązuje! Miła to odmiana po tych wszystkich gore’owych historyjkach albo pseudofilozoficznym bełkocie, który nic nie wnosi. Żeby nie było nieporozumień, mało finezyjna poezja Blasphemer też nie wnosi, ale znacznie lepiej nadaje się do śpiewania pod prysznicem, czego doskonały przykład mamy w pierwszym z brzegu 'Suicide For Satan'. Diabelskość krążka pogłębia okładka, liczne sample (w tym kilka straaaszliwie oklepanych – vide z "Omena") oraz kawałek tytułowy utrzymany w klimacie depresyjnego (czy jakoś tak) blacku, który umieszczono na końcu. Panowie dopierdalają nad wyraz sprawnie i intensywnie, łącząc fanatyczną dzikość z uporządkowanymi strukturami. Co ciekawe, jest to jedna z niewielu włoskich death’owych kapel, w których nie gra Davide Billia. To znaczy, jeszcze nie gra. Za partie perkusji na "Ritual Theophagy" odpowiada inny mistrz – Darren Cesca, który zgodził się gościnnie nieco pokombinować za zestawem. O jego umiejętnościach pisałem już nie raz, więc tylko dla przyzwoitości zaznaczę, że odwalił kawał dobrej roboty na swoim zwyczajowym poziomie. Regularny skład Blasphemer stara się dotrzymywać mu kroku, a wychodzi im to co najmniej nieźle; na tyle, że płyty można słuchać raz za razem. Sprzyja temu także długość krążka – 28 minut. Brzmienie "Ritual Theophagy" to najwyżej średnia półka; brakuje mu nieco dołów, choć jeśli chodzi o selektywność, to wszystko jest w najlepszym porządku... i mocno kojarzy się z 'dwójką' wspomnianego już Inherit Disease. Ogólnie mamy tu całkiem solidny kawałek podziemnego death metalu w bezbożnej otoczce.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blasphemerbrutal/

podobne płyty:

Udostępnij:

22 grudnia 2016

Entombed A.D. – Dead Dawn [2016]

Entombed A.D. - Dead Dawn recenzja okładka review coverNie ukrywam, że wszelkie zajawki poprzedzające Dead Dawn brzmiały bardzo obiecująco i narobiły mi na ten album sporego apetytu. Do tego stopnia, że zaraz po premierze pędziłem do sklepu jak pojebany. A w domu: płyta w odtwarzaczu, poślady napięte, zespół rusza z kopyta i… jest fajnie. Nooo, takiego Entombed (A.D.) można słuchać, po prostu klasyka zafajdanego punkiem death metalu. Problem pojawił się, gdy po jakimś czasie Dead Dawn powędrowała na półkę. Całkowicie o tym materiale zapomniałem; po kilkudziesięciu przesłuchaniach zupełnie nic mi z niego w głowie nie zostało. Pustka jak na indywidualnych kontach w ZUSie. Niewiele brakowało, a kupiłbym ten album jeszcze raz. I to w nieskalanym wątpliwościami przekonaniu, że jeszcze nie miałem z nim styczności… W ten sposób chciałbym wam zakomunikować główną wadę Dead Dawn – płyta jest fajna, żwawa, rzetelna i chwytliwa (momentami nawet bardzo – vide „Silent Assassin”), ale tylko wtedy, kiedy się jej słucha. Chwila przerwy i człowiek w ogóle nie wie, co o niej konkretnego powiedzieć, oprócz tego, że jest całkowicie w stylu Entombed (A.D.). Różnic w porównaniu z „Back To The Front” nie ma tu zbyt wielu, choć wskazać można przede wszystkim te na plus – mocniejsze brzmienie, znośniejszą objętość (41 minut) i dość dużą spójność. Cała reszta to — zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i przewidywaniami — kontynuacja poprzednika z lekkimi tylko zmianami w aranżacjach i częstszymi solówkami. Niby oczywista oczywistość, a jednak niektórzy z niewiadomych względów oczekiwali powrotu do stylistyki „Clandestine”. Tymczasem Entombed A.D. wielkich zmian ani gwałtownych ruchów w obrębie swojego poletka nie przewidują. I tu pojawia się drugi problem, który być może nie jest problemem dla wszystkich. Zespół na dobre stanął w miejscu. Szwedzi konsekwentnie dostarczają nam tylko to, co już doskonale znamy i mamy na innych płytach. Bardziej twórczo do entombedowskich wzorców podchodzą choćby weterani z Nominon albo Sorcery, nie mówiąc już o młodych gniewnych z Horrendous, Morbus Chron, Revel In Flesh czy Corrosive Carcass, którzy (z naciskiem na dwie pierwsze nazwy) mieli dość odwagi, żeby zrobić kilka kroków naprzód. Dead Dawn można kupić, można posłuchać, ale bodźców do podniety lepiej poszukać gdzie indziej.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EntombedAD

podobne płyty:


Udostępnij:

16 grudnia 2016

Gojira – Magma [2016]

Gojira - Magma recenzja okładka review coverDziwna to płyta. Dziwna, ale ciekawa i w ogólnym rozrachunku lepsza od poprzedniej, mimo iż praktycznie pozbawiona ekstremalnych elementów. Po czterech latach przerwy Francuzi powracają odmienieni – nie tylko muzycznie, ale może przede wszystkim mentalnie. To słychać od pierwszego kawałka, bo trudno go nazwać żywiołowym, a jego nastrój wesołym. I choć później zdarza się, że zespół nieco mocniej uderzy w struny, to Magma ani na chwilę nie traci refleksyjnego i raczej smutnego charakteru. Zmiana tematyki i bardziej uduchowione teksty nie powinny dziwić w kontekście tego, co ostatnio spotkało braci Duplantier, a o czym przeczytacie w każdej innej recce. W samej muzyce również sporo się pozmieniało, choć nie na tyle, żeby miało to jakikolwiek wpływ na rozpoznawalność zespołu, bo zarówno brzmienie (odczuwalnie lżejsze niż ostatnio) i wokale Joe są dla nich szalenie charakterystyczne. W miejsce starych i już zbyt często wykorzystywanych schematów pojawiły się mniejsze lub większe eksperymenty i próby wykreowania czegoś nowego. I chociaż muzykom Gojira nie wszystko wyszło tip-top, Magma może się spodobać, szczególnie miłośnikom tej łagodniejszej, klimatycznej strony zespołu. Szkoda tylko, że album jest bardzo nierówny. „Stranded”, „Silvera”, „Pray”, „Low Lands”, „Magma” i „Only Pain” to utwory wspaniałe, pomysłowe, kapitalnie skomponowane i bez reszty wciągające; niektóre ocierają się nawet o geniusz. Gojira w takim wydaniu zachwyca i przeciera nowe szlaki, a jakby tego było mało – błyskawicznie wpada w ucho. Chwytliwość „Silvera”, „Only Pain”, „Stranded” czy „Low Lands” (druga część ma bujnięcie prawie jak „Flying Whales”) budzi podziw także dlatego, że osiągnięto ją odwołując się do klimatu i pokręconych riffów, nie zaś pospolitych melodyjek. Oprócz tego szalenie mocnego zestawu mamy też dwa kawałki, które są tylko dobre i na łopatki w żadnym wypadku nie kładą. Może akurat w nich schematów jest za dużo. Najwięcej zastrzeżeń mam jednak do instrumentalnych „Yellow Stone” i „Liberation”, które z perspektywy słuchacza są zupełnie niepotrzebne, nie wnoszą nic konkretnego. Zwłaszcza ten drugi, będący nijakim i przydługim outrem, jest potrzebny jak świni dezodorant w kulce. Na szczęście siła tych najlepszych numerów jest na tyle duża, że potrafią zniwelować negatywne odczucia wywołane przez wspomniane wypadki przy pracy. Realizacja płyty to oczywiście najwyższa światowa półka, niczego nie pozostawiono przypadkowi i dlatego Magma — w konsekwencji zmian w muzyce — nie brzmi tak chłodno i mechanicznie jak poprzednie krążki. Tym razem nacisk położono na czynnik ludzki, więc dźwięk jest cieplejszy i łagodniejszy, co — jak myślę — pozytywnie wpłynęło na odbiór zespołu. Pozostaje tylko pytanie, w którym kierunku pójdzie teraz Gojira – czy wrócą do brutalniejszych brzmień, czy dadzą się ponieść eksperymentom na polu stonowanej muzyki?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

10 grudnia 2016

Metallica – Hardwired... To Self-Destruct [2016]

Metallica - Hardwired... To Self-Destruct recenzja reviewKurz po premierze Hardwired… To Self-Destruct już opadł, emocje związane z tym albumem także, więc można się nim zająć na spokojnie i z chłodną głową. Choć — i tu chcąc nie chcąc włącza mi się złośliwość — równie dobrze można się nim wcale nie zajmować. Taka prawda. Ani ekstatyczne podniety ani obfite gównoburze, o których nikt już dawno nie pamięta, nie zmieniają faktu, że Metallica nagrała dwa krążki, nad których zawartością przechodzi się do porządku dziennego w trzy minuty po ich wysłuchaniu. A gdzie miejsce na głębsze refleksje? No cóż, sorki, nie tutaj. Amerykanie sami są zresztą sobie winni, bo zarejestrowali bardzo dużo bardzo średniego (po uśrednieniu, hehe) materiału, który ze względu na taką objętość zwyczajnie rozchodzi się po kościach. Trzeba mieć jednak na uwadze, że teraz byli w dużo gorszej sytuacji aniżeli osiem lat temu. Wtedy wystarczyło im nagrać cokolwiek przeciętnie słuchalnego, a i tak byłby to progres względem „St. Anger”. Tym razem poprzeczka była zawieszona znacznie wyżej i podstarzałym tatuśkom zwyczajnie zabrakło pary, żeby do niej doskoczyć, mimo iż mieli masę czasu na nabranie należytego rozpędu. Ja po cichu (i pewnie naiwnie) liczyłem na utrzymanie poziomu poprzednika, toteż miejscami zawartość Hardwired… To Self-Destruct z lekka mnie zawiodła. Hetfield wspominał, że chciał w tych utworach połączyć „Death Magnetic” z „Kill ’Em All” – wyszło to połowicznie, bo faktycznie często słychać patenty z ostatniego longa, ale wymieszane głównie z reminiscencjami „Load”, który z bezkompromisowym grzaniem nie miał nic wspólnego. Stąd też — chyba, że chodzi o prozaiczne zmęczenie materiału — na Hardwired… To Self-Destruct trafiła muzyka dużo prostsza i bardziej przewidywalna niż na poprzednika, ale niestety zamknięta w podobnych ramach czasowych, co najczęściej oznacza, że jakiś niewymagający (albo/i niewyszukany) motyw jest mielony zdecydowanie za długo, a numer niebezpiecznie dryfuje w stronę monotonii. Oczywiście można było to uratować, wprowadzając do sekcji trochę finezji i dynamiki… tylko nie z Larsem za garami. Ulrich gra, bo musi i bez niego Metallica to nie the true Metallica. Na tym polega siła firmy Hetfield-Ulrich. Gdyby chodziło tylko o względy artystyczne, zespół już dawno pomykałby z Lombardo. Interesy są jednak górą i dlatego szybkie numery z fajnymi thrash’owymi riffami (bo są i takie) kaleczą proste rytmy, zaś w wolnych i ciężkich perkusja stanowi jedynie tło. Szkoda, bo pozostałych muzyków stać na więcej, w tym także na wykrzesanie z siebie odrobiny agresji; dość powiedzieć, że nawet zblazowany Hammett potrafił się zmusić do częstszego rzeźbienia solo. Czymś na kształt minusa jest także brzmienie, które nie dorównuje mocą, masywnością i ciężarem znakomitemu „Death Magnetic”. Z powyższego tekstu wynika, że mamy tu do czynienia z albumem raczej nierównym – tak kompozycyjnie, jak i wykonawczo – to wszystko prawda. Jednocześnie jest to album, którego całkiem nieźle się słucha, zwłaszcza jego pierwszej części obfitującej (no, powiedzmy) w szybkie, chwytliwe kawałki. „Moth Into Flame”, „Hardwired” czy „Atlas, Rise!” (zalatuje „The Day That Never Comes” na kilometr, ale to nic) to Metallica w naprawdę solidnym wydaniu. Druga płyta nie ma już takiego kopa (choć są wyjątki – „Confusion” i „Spit Out The Bone”), więcej tam mielizn (także za sprawą tekstów, głównie w refrenach), ale przy odrobinie dobrych chęci i na niej można wyłapać kilka udanych fragmentów wyrastających ponad średnią. Jako całość Hardwired… To Self-Destruct jest właśnie średniakiem – wstydu twórcom nie przynosi, ale z pamięci fanów niedługo pewnie wyparuje. Porównując z innymi wielkimi thrash’u, dla mnie ten materiał wypada ciekawiej niż „Repentless”, ale już do „Dystopia” nie ma niestety startu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:
























Udostępnij:

4 grudnia 2016

Unmerciful – Ravenous Impulse [2016]

Unmerciful - Ravenous Impulse recenzja okładka review coverTrochę to trwało, ale Unmerciful wreszcie dorobili się krążka numer dwa. Dziesięć lat, które minęły od wydania debiutu, upłynęło Amerykanom na przetasowaniach personalnych i w sumie nie wiem, na czym jeszcze, bo choćby aktywnością koncertową w tym czasie nie imponowali. Do rzeczy. Zmienił się skład, ale imperatyw by napierdalać bardzo szybko i możliwie brutalnie pozostał nietknięty. To cieszy, podobnie jak fakt upchnięcia na krążku aż 35 minut muzyki – tym razem bez posiłkowania się wersjami live. Ravenous Impulse jest zatem albumem bardziej spójnym od poprzednika, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy okazji również mniej ekstremalnym. Głupio to brzmi w kontekście zespołu wyciągającego tak okrutne tempa (wystarczy rzucić uchem na „Kill Reflex” czy „Habitual Savagery” – John Longstreth z pewnością się w nich nie ociąga), jednak chyba coś jest na rzeczy. W bezpośredniej konfrontacji „Unmercifully Beaten” ma odczuwalnie większe jebnięcie, a to dzięki skomasowanemu, ostremu jak brzytwa brzmieniu. Produkcji Ravenous Impulse trudno cokolwiek zarzucić, bo jest w pełni profesjonalna; po prostu w tym przypadku nacisk położono na maksymalną selektywność kosztem intensywności i brudu – każdy z instrumentów (łącznie z basem) jest w pełni czytelny, ale już zebrane do kupy nie walą po łbie tak mocno, jak powinny. Niemniej jednak Unmerciful wiąż wycinają tu pierwszorzędny i nieprzesadnie nowoczesny death metalowy hałas, który pod względem brutalności, chwytliwości i poziomu technicznego można stawiać obok ostatnich produkcji Origin czy Hate Eternal. Żeby jednak uniknąć nieporozumień, trzeba wspomnieć, że konstrukcja większości kawałków jest dosyć podobna i w skrócie polega na urozmaicaniu fali blastów partią z dominującym groove’m lub jakąś solówką – ciężko to uznać za kompozycyjną finezję, ale w takim graniu oba elementy robią swoje. Z tego schematu odrobinę wyłamuje się najdłuższy na Ravenous Impulse instrumentalny „Methodic Absolution”, w którym zespół solidnie zwolnił, dołożył do gitar nieco więcej melodii i prawie otarł się o stworzenie czegoś klimatycznego. Mnie to pasuje, choć przypuszczam, że i tak częściej będę sięgał po „Unmercifully Beaten”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

28 listopada 2016

Testament – Brotherhood Of The Snake [2016]

Testament - Brotherhood Of The Snake recenzja okładka review coverPróbowałem, naprawdę próbowałem, ale pomimo najszczerszych chęci i dziesiątek przesłuchań nie jestem w stanie polubić Brotherhood Of The Snake. Potrafię zacisnąć zęby i wytrwać do końca, ale niestety już nic ponadto. Jest mi tym bardziej przykro, że pod krążkiem podpisał się jeden z najmocniejszych składów, jakie Testament kiedykolwiek posiadał. Po prostu żal dupę ściska, że zmarnowano taki potencjał twórczo-wykonawczy. Najnowszy album Amerykanów to materiał doskonale zagrany i porządnie wyprodukowany, jednak na niewiele się to zdaje, bo muzycznie jest największym potknięciem zespołu od czasu wstydliwego „The Ritual". Obie płyty łączy trudna do przełknięcia nijakość, kompozycyjne rozmemłanie i brak konkretów w postaci zapadających w pamięć utworów. Styl Testament od poprzedniego, bardzo przecież dobrego, albumu praktycznie się nie zmienił, jest totalnie rozpoznawalny, jednak tym razem przede wszystkim zabrakło pomysłów na porządne riffy. I jebnięcia. Ponadto na Brotherhood Of The Snake straszą mielizny wymieszane z mdłymi melodyjkami i nijak do tego nie dopasowanymi rytmami. Czasami brzmi to jakby młody, niedoświadczony zespolik próbował przerobić genialny „The Legacy” na coś nowoczesnego i przyjaznego radiu; innym razem jak odrzuty z „Dark Roots Of Earth”… Najgorsze jest jednak to, że nawet po wielu godzinach katowania krążka słuchacz nie potrafi wskazać choćby jednego wybijającego się kawałka. Owszem, trafiają się fajne fragmenty (np. w „Stronghold”, „Centuries Of Suffering”), kiedy naprawdę słychać klasę zespołu, ale zwykle są obudowane nudnawymi albo banalnymi partiami bez wyrazu. Te lepsze momenty to najczęściej zasługa Alexa Skolnicka, bez którego solówek Brotherhood Of The Snake przypuszczalnie byłby kompletnie niestrawny. Całej płyty jednak chłop nie mógł uratować, więc Testament dołączył do sporego już grona kapel, które w tym roku mocno rozczarowały.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

22 listopada 2016

Obituary – Ten Thousand Ways To Die [2016]

Obituary - Ten Thousand Ways To Die recenzja reviewTen Thousand Ways To Die to drugie z rzędu wydawnictwo Obituary, do którego podchodziłem bez przekonania. Pomysł na dopchanie ledwie dwóch nowych kawałków kilkoma doskonale znanymi starociami w wersjach live wydawał mi się co najmniej naciągany, a przy tym niezbyt atrakcyjny. Ot, jeszcze jeden sposób, żeby niewielkim kosztem wyciągnąć trochę kasy od wiernych fanów. Ku mojemu zdziwieniu płytka jednak daje radę i można się na nią skusić, zwłaszcza że cenowo została potraktowana jako epka (a dokładniej – jako epka z Relapse…). Nowe numery są proste i ciężkie, jak na Obituary przystało, no i brzmią zdecydowanie lepiej (potężniej) niż „Inked In Blood”. Ponadto wydaje mi się, że pod względem czystej brutalności i mocy rzygnięcia Johna przewyższają wszystko, co zespół nagrał po reaktywacji. „Loathe” bardzo przyjemnie (i bardzo otwarcie) nawiązuje do walców ze „Slowly We Rot” i „Cause Of Death” z lekką domieszką „bujnięcia” znanego z „Frozen In Time” – to się musi podobać. „Ten Thousand Ways To Die” to już nieco bardziej żwawa rzecz z wyraźniej zaznaczonymi solówkami – w sam raz do prezentacji scenicznej. Co do kawałków koncertowych – jest ich dwanaście, każdy — z wyjątkiem pary „Chopped In Half” / „Turned Inside Out” — nagrany podczas innego show w ramach północnoamerykańskiej trasy promującej ostatni długograj. Jak nietrudno się domyśleć, poszczególne utwory różnią się między sobą brzmieniem, czego mastering do końca nie wyrównał, ale nie stanowi to wielkiego problemu. Zresztą może i lepiej, że nie poprawiali tego na siłę. Tym bardziej, że ogólny poziom tych nagrań jest naprawdę niezły, a wykonaniu oczywiście niczego nie brakuje. Zapowiedzi Johna – są; publika – jest. Klimatu prawdziwego koncertu z wiadomych względów nie uświadczymy, ale wrażenia i tak są pozytywne – wszak mamy tu całkiem przyzwoity zestaw hitów z najlepszego okresu Obituary. Mnie szczególnie cieszy uwzględnienie wśród nich niezapomnianego „Don’t Care” – wokalna ekspresja w tym numerze ciągle zabija. Warto też zwrócić uwagę na dwie kompozycje z „Inked In Blood”, które w surowej oprawie nabrały mocy i przekonują bardziej niż ich wersje studyjne. Reasumując, Ten Thousand Ways To Die jest fajnym kąskiem na zimowe wieczory, ale raczej dla zagorzałych fanów kapeli. Pozostali mogą spokojnie poczekać do następnego długograja, który i tak będzie zawierał przynajmniej jedną z zaprezentowanych tu premierowych kompozycji.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 listopada 2016

Asphyx – Incoming Death [2016]

Asphyx - Incoming Death recenzja okładka review coverOd momentu reaktywacji w 2007 Asphyx utrzymuje równy i wysoki poziom. Nie najwyższy, jak na pamiętnym debiucie, ale dość wysoki, żeby w ciemno kupować kolejne płyty z charakterystycznym logotypem. Szczerze przyznaję, że mnie dużo lepiej słucha się tego zespołu, odkąd luźniej podchodzę jego działalności i pogodziłem się z faktem, że do majestatu „The Rack” już nie nawiążą. Od braku podniet ważniejsza jest w tym przypadku świadomość, że na Holendrach można polegać, że nie rozmieniają się na drobne i wciąż potrafią dostarczyć fanom porcję solidnej miazgi w (prawie) niezmiennym death-doomowym stylu. Drobne różnice między Incoming Death a dwoma poprzednimi albumami wynikają tylko i wyłącznie ze zmian składu. W zespole nie ostał się już nikt ze starych kompozytorów, w związku z czym ciężar przygotowania materiału spadł przede wszystkim na barki Paula Baayensa, któremu nie można odmówić talentu, ale także pewnych przyzwyczajeń wyniesionych z jego pozostałych kapel, zwłaszcza z tej najpopularniejszej. To dlatego muzyka na Incoming Death nieraz bardzo wyraźnie dryfuje w stronę Hail Of Bullets. Czy to dobrze? Na to nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony dodało to płycie odrobinę różnorodności — którą zachwalał van Drunen — a z drugiej można tu mówić o lekkim rozmyciu w sferze tożsamości. Ponadto na krążku pojawiły się również inne zapożyczenia, w tym takie, które są dla Asphyx czymś kompletnie nowym i zaskakującym. I o ile melodie w stylu Bolt Thrower circa 1994 (choćby w „The Grand Denial”) przyjmuje się od razu, bo to ta sama parafia, to „Death: The Only Immortal”, którego fragmenty niemal żywcem przeniesiono z „Unearthly Kingdom” Immortal, początkowo budzi konsternację. Tym większą, że te podobieństwa są zbyt duże, żeby były przypadkowe. Nie oznacza to jednak, że numer jest słaby, po prostu trochę bardziej chwytliwy. Mimo takiej różnorodności płyta trzyma się kupy, a słucha się jej naprawdę dobrze, lepiej (łatwiej) nawet niż „Deathhammer”. Nikogo zatem nie powinno dziwić, że na Incoming Death zachowano sprawdzony podział na kawałki, w których zespół gniecie typowym wolnym tempem i krótkie, szybkie death’owe strzały (numer tytułowy to nawet petarda jak na Asphyx). O monotonii nie ma mowy, więc z przebrnięciem przez te 47 minut nikt nie powinien mieć problemów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

10 listopada 2016

First Fragment – Dasein [2016]

First Fragment - Dasein recenzja okładka review coverTo jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/First-Fragment–Officiel/127138294011324

podobne płyty:


Udostępnij:

4 listopada 2016

Gorefest – Erase [1994]

Gorefest - Erase recenzja okładka review coverW połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co „False” czy „Mindloss”. Żeby jednak oddać Holendrom sprawiedliwość – przyłoić też potrafią, czego najlepszy przykład mamy w killerskim „Peace Of Paper”. Natomiast kompletnie nie pojmuję narzekań na rzekomo słabe brzmienie albumu. Przecież tak potężną, krystalicznie czystą i pełną przestrzeni produkcją mogły się wówczas pochwalić jedynie kapele rockowe, w dodatku te z wyższej półki. Że mało w tym brudu? Ano mało, ale taki Gorefest i tak łeb urywa! Zresztą, czym tu się przejmować, skoro sam Jan-Chris de Koeijer ucisza malkontentów na początku wiele mówiącego „I Walk My Way”: „I won’t run or hide / Nor apologize”. Pozamiatane.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: