12 sierpnia 2016

Defeated Sanity – Disposal Of The Dead // Dharmata [2016]

Defeated Sanity - Disposal Of The Dead // Dharmata recenzja okładka review coverPonoć Niemcy wciąż są przed nami jakieś 30 lat jeśli chodzi o gospodarkę, jednak pod względem cwaniactwa wydawniczego (inaczej tego określić nie potrafię) nie dorastają polskim piewcom mroku do pięt. Kto to widział dawać ludziom dwie nowe epki na jednym krążku?! Przecież najpierw wydaje się jedną, potem osobno drugą, żeby w końcu wyskoczyć z super-hiper-ekskluziff limitowaną kompilacją obu, koniecznie w digipaku – tak się zarabia pieniądze. Nie ma co, Defeated Sanity strzelili sobie biznesowego samobója. Dobrze chociaż, że z muzyką idzie im lepiej niż z szemraną ekonomią. Do rzeczy. Opisywana płytka to dość niecodzienna inicjatywa – z jednej strony pokazuje bowiem zespół poruszający się w swoim żywiole, a z drugiej grupę eksperymentującą z materią, zdawać by się mogło, zupełnie jej nieznaną. Część pierwsza, Disposal Of The Dead, to Defeated Sanity jaki wszyscy znają i jaki fani uwielbiają – gęsty, pierońsko nisko strojony i przede wszystkim totalnie brutalny. Po prostu kwintesencja podziemnego brutalnego death metalu w wykonaniu kolesi, którzy ten gatunek znają od podszewki, i w którym osiągnęli już niemal wszystko, także popularność. Te kilka kawałków (a „Suttee” w szczególności) przynosi sporo uciech, wszak zawierają wszystkie elementy charakterystyczne dla Niemców, ale na pewno nie ma w nich niczego zaskakującego. Chociaż… według zapowiedzi Disposal Of The Dead miał być, tak dla odmiany, materiałem znacznie mniej technicznym od sieczki znanej z longplejów. Według zapowiedzi, bo cuś tego za bardzo nie słychać. Moooże i częściej na wierzch przebijają się jakieś nieskomplikowane patenty, ale Defeated Sanity od dawna są już zespołem, który zbyt prosto grać już nie potrafi (co dotyczy zwłaszcza sekcji rytmicznej), choćby nawet się starał. Techniczne umiejętności Niemców jeszcze mocniej uwypuklono w części drugiej, Dharmata, która zawiera… klasyczny techniczny death metal z Florydy. Wpływy Atheist, Cynic, Death czy Sadus są tu wszechobecne, brzmienie zalatuje dobrze pojętym oldskulem, a wokal występującego w gościach Maxa Phelpsa (ostatnio znany z Death To All) pogłębia dezorientację. Chylę czoła przed Defeated Sanity, że tak sprawnie (i bez straty jakości) potrafili przeskoczyć w zupełnie inną stylistykę, bo grają jak nie oni. Czegoś takiego spodziewałbym się raczej po After Oblivion, Festival Of Mutilation czy Mindwork, a nie kapeli wyrosłej na Disgorge i Suffocation. A tu proszę: melodie, czytelne riffy (nawet bez przesteru), zgrabne partie solowe, jazzowe zagrywki, rozbudowane struktury, klimacik… i brzmi to wszytko naturalnie. Coś czuję, że dla ortodoksyjnych fanów Defeated Sanity tego może być już za dużo i kilku z nich w ciągu 27 minut Dharmata zaliczy zgon z oburzenia/niedowierzania. Tym bardziej należy uznać ten eksperyment za udany. Reckę zostawiam bez oceny, jak to u nas z epkami, jednocześnie zaznaczam, że na Disposal Of The Dead // Dharmata oba materiały w swojej klasie robią bardzo pozytywne wrażenie.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 sierpnia 2016

Human Infection – Curvatures In Time [2014]

Human Infection - Curvatures In Time recenzja okładka review coverZacznę nieco brutalnie i może nawet prowokacyjnie: właśnie tak powinni grać Malevolent Creation. Wpływu długodystansowców z Florydy na twórców opisywanej płyty nie można w żaden sposób zanegować, choć na pewno nie są dla nich jedynym źródłem inspiracji – wyliczankę trzeba jeszcze uzupełnić o Monstrosity (z lat 90-tych), Resurrection i Brutality (zwłaszcza z „In Mourning”). Human Infection napieprzają tu jak Malevolenci w swoim prawie najlepszym stylu i prawie najlepszych latach. Piszę prawie, bo nie kopiują wspaniałego „Retribution”, a chętniej sięgają po elementy znane choćby z „Eternal”, "„The Fine Art Of Murder” czy „The Will To Kill” — czyli z krążków dobrych i bardzo dobrych — w tym po kilka takich, które ich idole przez lata jakby zagubili. Chodzi mi przede wszystkim o młodzieńczy spontan, bezpretensjonalną żywiołowość i radość z napierdalania klasycznego amerykańskiego death metalu. Najlepsze jest to, że Curvatures In Time słucha się z takim samym zaangażowaniem i przyjemnością, z jakimi najprawdopodobniej ten materiał został nagrany. Poza tym nie stoi za tymi dźwiękami żadna wielka filozofia: jest szybko, brutalnie, sprawnie wykonawczo (bo i też niczego skomplikowanego nie grają) i zadowalająco pod względem chwytliwości. Gdzie trzeba, tam jest fajne zwolnienie, w innym miejscu wpadnie jakaś solóweczka, więc kawałki lecą bez najmniejszego zamulania. Do pełni szczęścia brakuje tylko gardłowego krzyku a’la Brett Hoffmann, hehe… Na plus Curvatures In Time można zaliczyć również całkiem spoko — bo bez śladu plastiku — brzmienie oraz ogólną długość – akuratnie 32 minuty. Wiadomo, Human Infection dzięki tej płycie lodówek raczej sobie nie napełnią i a do podręczników historii muzyki nie trafią. To nic, bo istotne jest to, że żaden fan klasycznego death metalu nie powinien żałować kasy wydanej na ten krążek.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.humaninfection.com

podobne płyty:

Udostępnij:

30 lipca 2016

The Ritual Aura – Laniakea [2015]

The Ritual Aura - Laniakea recenzja okładka review coverAudi reklamuje się hasłem „przewaga dzięki technice”. The Ritual Aura też tak powinni, oczywiście jakby było ich stać na prawa autorskie. A tak serio, to umiejętności Australijczycy mają niesamowite, kopara opada, jak sobie człowiek dokładniej posłucha, co też oni wyczyniają w ramach (i trochę poza) tak zwanego technicznego death metalu. Żeby jednak nie było nieporozumień – nieprzeciętny mają tylko warsztat, bo w podejściu do kompozycji awangardy ani specjalnych nowości nikt się tu nie doszuka. Jedynym większym odstępstwem od normy jest u nich zastąpienie basu ustrojstwem o nazwie NS stick – wielbiciele tappingu będą zachwyceni. Nie da się ukryć, że The Ritual Aura po prostu wybrali sobie taką dziedzinę, w której mogli się najbardziej wykazać, poszaleć, może nawet i poszpanować, ale na pewno nie chodziło im o przecieranie szlaków i szerzenie wydumanych idei – nieliczne teksty na Laniakea to kwestia co najwyżej drugorzędna. No i grają te swoje kosmosy, od których włosy w uszach dęba stają, a mózg się przegrzewa. Laniakea trwa tylko 26 minut, ale — w co nietrudno uwierzyć — jest bardziej nasycona nutami (i ogólnie pomysłami) niż przewidywana dyskografia Six Feet Under do 2025 roku. Brutalność – a i owszem, szybkość – jak najbardziej, agresywne wokale – ich także nie brakuje, jednak intensywność tej muzyki wynika przede wszystkim z jej złożoności, ciągłych zmian, dziesiątek nachodzących na siebie warstw i dość dużego eklektyzmu. Wśród tego zgiełku można wyłapać patenty charakterystyczne choćby dla Animals As Leaders, Fallujah, Son Of Aurelius, Arkaik czy Decrepit Birth – Australijczycy wymieszali wszystko na swój sposób i doprawili stricte neoklasycznymi wpływami, nadającymi utworom nieco lekkości. Laniakea ma kopa, odpowiednio nośną dynamikę oraz spore pokłady melodyjności, dzięki której płyty chce się słuchać, w przeciwieństwie do wielu innych super technicznych tworów nastawionych wyłącznie na jałową trzepankę. Nie bez znaczenia dla pozytywnego odbioru jest również wspomniana już długość płyty, optymalna dla takich szaleństw – w sam raz, żeby zaciekawić, zaimponować i wywołać niedosyt. Gdyby ta muzyczna gimnastyka trwała, powiedzmy, godzinę, to przypuszczalnie tylko najwięksi śmiałkowie byliby w stanie dotrwać do końca albumu. Na szczęście ten materiał przygotowano z zachowaniem zdrowego rozsądku, więc warto się The Ritual Aura zainteresować i wypatrywać, co też wymyślą w przyszłości.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/theritualaura

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lipca 2016

Kat – Mind Cannibals A.D. 2016 [2016]

Kat - Mind Cannibals A.D. 2016 recenzja reviewMyślałem, że wzrok mnie myli, że coś mi się pojebało, ale nie. Płyta Mind Cannibals A.D. 2016 powstała naprawdę i jest dostępna w sklepach. Na pytanie, po co komu odgrzewany materiał, który w momencie premiery nie wzbudził najmniejszego entuzjazmu (nie licząc magazynu-katalogu wydawcy), przynajmniej jedna odpowiedź sama ciśnie się na usta. Tylko przez grzeczność nie wspomnę, że chodzi o parcie na walutę i poruszę inną kwestię – jak dla mnie jest to kolejny po „Acoustic 8 Filmów” album mający utrzymywać pozory, że Kat wciąż istnieje.

Oficjalna przyczyna wypuszczenia tego krążka to chęć pokazania światu zmienionego (celowo nie piszę, że poprawionego) masteringu i nowego składu – już bez Jarka Gronowskiego, za to z Harrisem w miejsce Krzysztofa Oseta. Ten argument o składzie jest dla mnie wyjątkowo naciągany – mam rozumieć, że pojawienie się nowego muzyka będzie każdorazowo skutkowało reanimacją „Mind Cannibals”? Strach się bać, kurwa mać!

Czym więc tak naprawdę nowa wersja płyty różni się od tej z 2005? Podstawa to nieco inne brzmienie, na którym najbardziej zyskała chyba perkusja – zmiana nie jest kolosalna, ale do wyczucia, jeśli tylko komuś chce się w to wnikać. Następna sprawa to drobne przeróbki w aranżacjach – raz na lepsze, raz na gorsze. A skoro bilans wychodzi na zero, to w skali całej płyty nie zwracają na siebie większej uwagi. Podobnie jak trochę inaczej zagrane solówki – komu podobały się stare, ten i te zaakceptuje bez mrugnięcia okiem; komu zaś nie – to wiadomo. No mamy jeszcze ten nieszczęsny bas… Zgaduję, że Harris dostał posadę za wiek i jakieś doświadczenia z zamierzchłych lat 80-tych, bo na pewno nie jest tej klasy muzykiem co Krzysztof Oset. Co więcej, jego partie o nieprzyjemnym hardrockowym zabarwieniu — nota bene za bardzo wyeksponowane w stosunku do ich jakości — niespecjalnie pasują do stylu zespołu.

Jak te wszystkie zmiany wpłynęły na odbiór muzyki? Tak samo, jak upływ czasu: w ogóle. Nie chce mi się lać wody i kopiować starej recki, toteż polecę na skróty: dobre kawałki pozostały dobre, słabe dalej są słabe, a nijakich z nijakości nic nie wyciągnęło – stąd też ocenę pozostawiłbym bez zmian. Co do intencji stojących za Mind Cannibals A.D. 2016 – te oceńcie sobie sami; jak ja zacznę rzucać kurwami, to znowu ktoś pomyśli żem hejter.


ocena: -
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 lipca 2016

Obituary – Live Xecution – Party.San 2008 [2009]

Obituary - Live Xecution - Party.San 2008 recenzja reviewDrugie dvd Obituary było niezłą okazją do uzupełnienia ewentualnych braków „Frozen Alive”, a tym samym do totalnego nasycenia fanów ekipy z Florydy. Niestety, wyszło to znacznie poniżej oczekiwań, żeby nie powiedzieć – słabo. Już sam wybór na główne danie koncertu z Party San (z 2008) jest, jak dla mnie, średnio trafiony, bo gwiazda Tego formatu, z Takim dorobkiem, ograniczona festiwalowymi wymogami nie jest w stanie zaprezentować wszystkich swoich atutów. Oznacza to przede wszystkim ostre cięcia w setliście – trzy środkowe krążki nie mają tu nawet najmniejszej reprezentacji, zaś podstawa występu to materiał post-reunionowy, w tym epka „Left To Die”. Braki w klasykach wpływają na mniejszą radochę z oglądania, a to z kolei na brak ciśnienia do ponownego odpalenia dvd Oczywiście, to co zagrali, zagrali po mistrzowsku, prezentacja sceniczna też nie odbiega od normy, ale to wszystko mało. Nie powala również realizacja – broni się jedynie dźwięki, bo do jakości obrazu i montażu można mieć już zastrzeżenia. W dodatkach mamy pozbawiony narracji 30-minutowy filmik zlepiony z ujęć z bekstejdżu, kanciapy Obitków (miło chwilę ich popodglądać, ale akcji brak, toteż szybko się to nudzi), jak również… nic więcej! Żadnych teledysków, wywiadów, bonusowych koncertów – po prostu nic, bida aż piszczy. Live Xecution to wypasiony bootleg, ale jako oficjalne dvd wypada blado.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2016

Rebaelliun – The Hell’s Decrees [2016]

Rebaelliun - The Hell’s Decrees recenzja reviewPowrót Rebaelliun stał się faktem. Brazylijczycy zebrali się do kupy po kilkunastu latach przerwy i za sprawą The Hell’s Decrees próbują odzyskać dawną pozycję. Czy im się uda? Jakby to w miarę delikatnie ubrać w słowa – ni chuja nie ma na to najmniejszych szans, a już na pewno nie z pomocą Hammerheart Records. Zmieniła się scena, zmienił się death metal, a Rebaelliun — o czym się przekonujemy z każdym kolejnym utworem — nie mogą się już pochwalić takimi atutami, jak za czasów prosperity. Początek płyty — czyli w wersji optymistycznej (aż?) dwa kawałki — jest naprawdę obiecujący, bo mocny i chwytliwy, jednak później muzykom zaczyna brakować pary, pomysłów i najwyraźniej zaangażowania. W rezultacie na The Hell’s Decrees znalazło się dużo sztampowych, nudnawych i bezbarwnych momentów. Zbyt dużo, żeby przymknąć na nie oko; zwłaszcza że mowa o ledwie półgodzinnym materiale. Rebaelliun bronią się warsztatem i brzmieniem, ale w pozostałych elementach jest co najwyżej poprawnie, co odbija się na nierównym poziomie kompozycji. Mnie na The Hell’s Decrees najbardziej brakuje szaleństwa, którym emanowały „Burn The Promised Land” i „Annihilation” – tego niemal fanatycznego napieprzania przed siebie z klapkami na oczach, byle szybciej i brutalniej, dla samej chwały death metalu i Szatana. Niestety z muzyki Brazylijczyków uleciały też chwytliwość i pewna wyjątkowość. Kiedyś panowie obficie czerpali z dorobku Morbid Angel i Slayer, ale potrafili te wpływy przekuć w coś swojego – wpadającego w ucho i charakterystycznego. Rebaelliun rozpoznawało się już po kilku taktach, natomiast teraz zespół brzmi jak wiele innych, w dodatku przeciętnych, które stać jedynie na przebłyski czegoś ciekawszego. Mimo to jestem przekonany, że za ideę powrotu i sam The Hell’s Decrees muzycy będą wychwalani tak bardzo, że aż sami uwierzą, że mają jeszcze coś do powiedzenia na polu brutalnego grania. Przy okazji następnego krążka — o ile w ogóle taki powstanie — mogą się, kuźwa, z lekka zdziwić.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 czerwca 2016

Sickening – The Beyond [2015]

Sickening - The Beyond recenzja okładka review coverJeśli komuś jeszcze mało brutalnego amerykańskiego death metalu we włoskim wydaniu, to polecam poświęcić trochę uwagi trzeciej płycie pochodzącego z Florencji Sickening. Jak szybko się zorientujecie, kolesie w żadnym wypadku nie odkrywają gatunku na nowo, a skupiają się bardziej na poprawnym interpretowaniu schematów, które 20-25 lat wcześniej dali światu mistrzowie z Suffocation. Skojarzenia z autorami "Pierced From Within" pojawiają się tu praktycznie na każdym kroku, jednak nie są jedynym, co Sickening mają do zaoferowania, choć nie ukrywam, że stanowią poważny procent zawartości "The Beyond". W każdym razie mamy raczej do czynienia ze zdolnym uczniem aniżeli pospolitym zapatrzonym w idoli klonem. Na korzyść zespołu na pewno przemawia dobry warsztat techniczny, niezłe brzmienie i umiejętność komponowania stosunkowo urozmaiconych utworów, które nie ulatują z głowy po kilku chwilach. O dziwo kawałki podopiecznych Amputated Vein nie sprowadzają do gradu blastów, a sam krążek pod względem szybkości jest raczej umiarkowany. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – jeśli już Włosi napieprzają, a napieprzają często, to naprawdę idą w konkret. Na "The Beyond" chodzi jednak bardziej o intensywną pracę gitar, ciężar riffów i kombinacje w strukturach, a może i o odrobinę klimatu, który mają zapewnić sample z horroru Fulciego. Podobne podejście do tematu (ale bez uciekania w klimat) prezentuje Visceral Bleeding, choć akurat u nich jest więcej techniki i chwytliwości. Wracając do Sickening, panowie robią wysokiej jakości hałas, który powinien spasować przede wszystkim miłośnikom nieco starszej odmiany brutal death – tej, w której było więcej grania niż zamulania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: sickeningofficial.com

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2016

Putridity – Ignominious Atonement [2015]

Putridity - Ignominious Atonement recenzja okładka review coverKiedyś już zdarzyło mi się polecać album trzeci Septycal Gorge fanom zawiedzionym nowym obliczem Hour Of Penance, natomiast teraz gorąco zachęcam do zapoznania się z Ignominious Atonement wszystkich tych, dla których „Scourge Of The Formless Breed” to niegodna uszu lajtowizna, a dokonania Wormed czy Defeated Sanity są zbyt wypolerowane. Putridity proponują wyłącznie totalnie brutalny death’owy nakurw w typowo podziemnej oprawie – gęsty, surowy, odpychający i bez najmniejszych urozmaiceń czy ozdobników. Zawartość tej jakże krótkiej (26 minut) płyty sprowadza się do raczej jednowymiarowej i morderczo intensywnej jazdy na najwyższych obrotach, u podstaw której leżą nabijane maniakalnie blasty, ciągłe pochody centralek (nawet w stosunkowo wolnym „Mortifying Carnality” Davide Billia nie oszczędza dolnych kończyn), drenujące czachę riffy (w typie Disgorge na ostrym speedzie) i kompletnie nieczytelne wokale. Nikt o zdrowych zmysłach nie doszuka się na Ignominious Atonement znamion muzycznej rewolucji, ale już ewolucja Putridity, progres w granicach uprawianego stylu, a przede wszystkim w stosunku do poprzednich albumów jest wyraźnie odczuwalny. Nie żeby chodziło o nowoczesne podejście do grania, lub coś głębszego – po prostu napierdalają jeszcze bardziej (w czym duża zasługa wspomnianego perkmana), sprawniej pod względem technicznym (jakkolwiek popisy zdecydowanie nie są domeną Włochów) i z lepszą masywną produkcją (kolejny ukłon w stronę BrutalDave’a, bo to on kręcił gałkami w swoim domowym studiu). I to w zasadzie tyle ode mnie, bo nie ma sensu lać wody. Jeśli czyjemuś sercu są miłe takie wyziewy, to powinien się skusić – wszak trójka Putridity to jedna z najbrutalniejszych death’owch płyt 2015.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Putridity/107102589315040

podobne płyty:

Udostępnij:

11 czerwca 2016

Origin – Echoes Of Decimation [2005]

Origin - Echoes Of Decimation recenzja okładka review coverNiewiele współczesnych death’owych zespołów może poszczycić się tym, że wprowadziły do gatunku coś świeżego, że stworzyły nową jakość, no i w końcu, że stały się wzorem do naśladowania dla innych. Origin — o czym muzycy tej kapeli będą pewnie jeszcze wnukom opowiadali — zalicza się właśnie do tego wąskiego grona. Amerykanie od początku kariery stawiali na maksymalnie wyziewny i zakręcony łomot, a swoimi wydawnictwami sukcesywnie przesuwali granice ekstremy. Do czasu. Pod naporem trzeciego krążka, opisywanego Echoes Of Decimation, granice nie wytrzymały. Origin z zespołu grającego szybki, brutalny i techniczny death metal przekształcił się w zespół grający blastująco-sweepujący świst, który nie miał wówczas precedensu, a i dzisiaj robi niemałe wrażenie. Szybkość (o ironio, to jedyny album Origin, na którym nie grał perkman John Longstreth) i poziom zagmatwania materiału ocierają się tu o absurd, a czysta skomasowana brutalność urywa łeb przy samej dupie. Ten mega intensywny atak na bezbronne narządy słuchu trwa zaledwie 26 minut, jednak dla mniej wyrobionych odbiorców będzie to aż 26 minut – w dodatku niewysłowionej męczarni, bo Amerykanie na Echoes Of Decimation nie uznają żadnych przestojów, a jeśli nawet zdarza im się trochę (trochę!) zwolnić, to tempo i tak utrzymują zabójcze. W tym miejscu każdy niezorientowany w temacie osobnik mógłby zarzucić muzykom Origin zorientowanie wyłącznie na szpan szybkością i techniką. A to błąd, bo chociaż oba te składniki są bardzo istotne w ich twórczości, Echoes Of Decimation to przecież także furiackie vokillsy i całkiem przyzwoita dawka chwytliwości. Ten ostatni element stanowi o wyjątkowości Origin i wyróżnia zespół spośród masy podobnie grających kapel. Pomimo swej ekstremalności kawałki Amerykanów po prostu wpadają w ucho; może niekoniecznie za pierwszym razem, ale jednak. Człowiek lubi sobie wrócić do tego czy innego fragmentu, przewałkować go naście razy i wyciągnąć z niego jak najwięcej. Nudnymi utworami nikt by sobie tak dupy nie zawracał.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2016

Devin Townsend Project – Sky Blue [2014]

Devin Townsend Project - Sky Blue recenzja okładka review coverCzas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.devintownsend.com
Udostępnij: