2 maja 2014

Borknagar – Epic [2004]

Borknagar - Epic recenzja reviewWiem, że od poprzedniej recki płyty z repertuaru Norwegów minęło zaledwie dwa miesiące, ale, po prostu, nie mogę się ich pozbyć z playera. Trzy lata po doskonałym „Empiricism”, Borknagar powrócił z kolejnym krążkiem zatytułowanym Epic. Dość pompatyczny i górnolotny tytuł, trzeba przyznać, wydaje się jednak, że pasuje do wydawnictwa dość dobrze. Po odejściu wirtuoza basu — Tiwaza — zespół, siłą rzeczy, musiał nieco zejść z progresywnego tonu, przez co, mimo iż wciąż bardzo wielopoziomowy i wielowątkowy, nieco skręcił ku symfonicznemu black/viking metalowi, za to jest jak najbardziej zgodny z drugą zasadą termodynamiki. Mam jednak wrażenie, że taki obrót sprawił, że Nedland złapał na nowo wiatr w żagle i nagrał jedne z najlepszych i najbardziej wpadających w ucho partii klawiszy oraz orkiestracji w swojej karierze. Bez wahania można stwierdzić, że Epic klawiszami stoi i to stoi pełen dumy. Klawisze są dosłownie wszędzie, jednak są tak dopracowane i zagrane z taką pasją i energią, że na głupka wyszedłby ten, który chociaż jednym słowem zaczął marudzić na ich obecność i rolę. Można nie być fanem tego instrumentu, ale nie można odmówić Epic doskonałych partii keyboarda. Borknagar zawsze stał elektroniką i ozdobnikami, jednak to, co się dzieje na Epic jest po prostu epickie, prawdziwe mistrzostwo. Klasy pozostałych muzyków nie trzeba, mam nadzieję, nikomu przypominać, bo to wyjadacze i mistrzowie w swoim fachu, cienko przędą mimo to w porównaniu ze wspaniałym występem Nedlanda. Wszyscy, z wyjątkiem Vintersorga. Raz jeszcze udowodnił bowiem, że równie wszechstronnych wokalistów jak on ze świecą szukać. Muzyka na Epic w zasadzie jest kontynuacją koncepcji zaprezentowanych na wcześniejszych wydawnictwach, z uwzględnieniem, oczywiście, wspomnianego uproszczenia, choć to chyba nie jest najlepsze słowo. Jest jeszcze jedna rzecz, której nie było wcześniej, a mianowicie swoista radość i jakaś taka pogodność niektórych melodii, coś niespotykanego w historii zespołu, a chyba nawet gatunku. Posłuchajcie „Quintessence”, a na pewno złapiecie, co mam na myśli. Jeśli chodzi zaś o moich faworytów, to wskazałbym bardzo majestatyczny „Traveller”, kapitalny popis umiejętności wokalnych Vintersorga w „Relate (Dialogue)”, wspomniany „Quintessence” oraz „Circled”. Podsumowując, mimo pewnych zmian w składzie i obsadzie instrumentów, Borknagar nagrał naprawdę bardzo dobry album, nie tak genialny jak „Empiricism”, ale tak samo przemyślany, porządnie nagrany i wciągający.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 kwietnia 2014

Defecation – Purity Dilution [1989]

Defecation - Purity Dilution recenzja okładka review coverKtoś złośliwy albo zupełnie nieobeznany w temacie mógłby powiedzieć, że historia Defecation jest dużo ciekawsza niż muzyka tej kapeli. Moooże i jest w tym odrobina racji, bo początki zespołu to zlepek kilku dziwnych i niekiedy zabawnych przypadków, ale wartości Purity Dilution i wpływu tego albumu — choć obiektywnie daleko mu do jakichkolwiek wodotrysków — na rozwój grind core’a nie można przecenić. Panowie Mick (hurtowo niszczący naciągi w Napalm Death) i Mitch (gitara i wrzaski w Righteous Pigs) Harris w niecałe pół godziny wyrzucili z siebie mnóstwo — jak się okazuje nie do końca uwolnionej w macierzystych kapelach — agresji i wkurwienia, co przełożyło się na ostro dojebany materiał: szorstki, wulgarny i nader bezpośredni, a przy tym surowo brzmiący. Purity Dilution to po prostu pozbawiony ozdobników i nieco chaotyczny grindowy żywioł, który zmiata wszystko na swojej drodze. Naturalnie wpływy Napalmów słychać na każdym kroku, ale muzyka Defecation ma jednak nieco bardziej wyziewny i hermetyczny charakter od tego, do czego wówczas zmierzali Brytyjczycy. Przy okazji jest także bardziej rozbudowana rytmicznie i gitarowo, jeśli przyjmiemy za punkt odniesienia choćby „From Enslavement To Obliteration”. No, ale przecież nie o wymyślne aranżacje tu chodzi. Po niezbyt optymistycznie nastrajającym (pod względem jakości) intrze następuje brutalny atak na narządy słuchu, który trwa już do samego końca płytki – bez litości i oglądania się za siebie. Grind, death metal i punk wymieszane tak, by powstało jak najwięcej odpychającego hałasu. Albo komuś takie podejście spasuje i postawi sobie Purity Dilution obok płyt Repulsion i Terrorizer, albo po kilku minutach na zawsze da sobie siana z Defecation.


ocena: 7/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 kwietnia 2014

Massacre – Back From Beyond [2014]

Massacre - Back From Beyond recenzja okładka review coverWielki powrót kultowego Massacre! Wszyscy fani klasycznego death metalu od dawna w napięciu czekali na ten moment, ponieważ bla, bla, bla, coś tam, coś tam, bla, bla, bla… Naprawdę, męczą mnie te wszystkie reaktywacje, zwłaszcza takie, za którymi stoją niezbyt czyste intencje. Ekipa wskrzeszonego Massacre wprawdzie nie robi wokół siebie takiego cyrku jak choćby Carcass czy Broken Hope, ale trudno mi uwierzyć w to, że Rick Rozz i Terry Butler bez swojego starego zespołu nagle żyć nie mogą. Tym bardziej, że ten drugi pewnie do śmierci może grzać dupsko w słońcu, jadąc na samych tantiemach z Six Feet Under. Co ciekawe, zawsze najbardziej zainteresowany reaktywacją (i zyskiem niej płynącym) był Kam Lee, a w obecnym składzie go nie ma… Jakiż to wspaniały punkt wyjścia dla rozmaitych teorii spiskowych! No, ale o czym to ja… Właśnie, przyprószeni siwizną tudzież świecący łysinami deathmetalowcy w liczbie czterech zebrali się do kupy, uzyskali błogosławieństwo założyciela Massacre Billa Andrewsa i atakują z trzecią płytą, która w zamyśle ma być godną kontynuacją „From Beyond”. Pewnie zastanawiacie się, czy sprostali temu wyzwaniu. Poniekąd tak. Tytuł i okładka Back From Beyond w jednoznaczny i raczej niezbyt wymyślny sposób nawiązują do debiutu (sugerując prostackie granie na sentymentach), muzyka natomiast – jedynie w niewielkim stopniu. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nowy materiał Massacre jest krążkiem co najmniej dobrym (czego, przyznam szczerze, po nich się nie spodziewałem), ale zamiast z pierwotnym łojeniem z Florydy więcej wspólnego ma z — co zaskakuje i wprawia w zdziwienie — klasycznym mieleniem po… szwedzku. Może już mi się całkiem z głową i uszami popieprzyło, ale niemal na każdym kroku słyszę tu Grave – podobna motoryka, brzmienie gitar, wokalny wymiot (choć nie aż tak głęboki), tempa… Oznacza to mniej więcej tyle, że panowie jednak nie poszli na łatwiznę i nie nagrali kalki sławnego debiutu; wykonali za to pewny krok w bok, dzięki czemu Back From Beyond wypada dość autentycznie, naturalnie, a w każdym razie ciężko. W taką muzykę zupełnie fajnie wpasowały się zajebiście charakterystyczne solówki Rozza, które stanowią główny łącznik z przeszłością kapeli. Fani rozkochani w „From Beyond” są pewnie na wymarciu, ale myślę, że także im odświeżone oblicze Massacre powinno się spodobać. Spośród trzynastu kawałków jest mi trudno wskazać jednoznacznego faworyta, bo każdy z osobna daje radę, ale mogę wam zdradzić, że swój pełny potencjał ujawniają dopiero jako całość Back From Beyond. Płyty słucha się na tyle przyjemnie, że przestaje mnie obchodzić, czy została nagrana wyłącznie dla kasy; mamy tu do czynienia z pełnym zawodowstwem bez śladu fuszerki.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MassacreFlorida

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 kwietnia 2014

Flotsam And Jetsam – Doomsday For The Deceiver [1986]

Flotsam And Jetsam - Doomsday For The Deceiver recenzja okładka review coverO ile Exodus pojawia się w rozmaitych rankingach i zestawieniach klasyków, jest ustawiany w jednym szeregu z Testamentem, Metallicą i Slayerem, zaś debiutancki „Bonded by Blood” przyprawia o drżenie nóg najtwardszych nawet thrashersów, o tyle Flotsam And Jetsam znany jest głownie jako kapela, w której zaczynał Newsted zanim przeniósł się do wyższej ligi. Trochę to krzywdzące, ale tak właśnie jest, niestety. Czas więc nieco to zmienić i dedukować społeczeństwo, bo sama muzyka żadnej taryfy ulgowej nie potrzebuje i nie ma konieczności niczego podkolorowywać. Można w Doomsday for the Deceiver przepaść na długie godziny. Najwyborniejszy blend brytyjskiego heavy metalu oraz speed/thrashowych elementów sceny amerykańskiej przyprawionych pierwiastkami Agent Steel oraz Savatage. Muzyka wchodzi gładziutko, a dzięki bogactwu motywów zaczerpniętych z każdego ze źródeł, pozostaje tam na długo i pozwala się po wielokroć odkrywać na nowo. Złapałem się na tym nie raz, że kawałek, który wydawał mi się przesłuchany i znany na wylot, ujawniał kolejną warstwę, która wcześniej musiała mi umknąć. Mimo dużej dozy bezpośredniości i relatywnej prostoty, same tylko popisy Newsteda wymagają kolejnych nastu okrążeń by wyłapać wszystkie smaczki, a do tego dochodzą przecież gitary oraz wokalizy Erica A.K. Trochę mniej dzieje się w garach, które są bodaj najbardziej heavy/powerowe z całego instrumentarium i przez to nie tak intrygujące i nie tak ciekawe. David-Smith jest jednak na tyle dobrym pałkerem, że jak jest potrzebny, to nawet podwójną stopą zarzuci bez obciachu dla techniki. O popisach Newsteda już wspomniałem, dodam wiec tylko, że jego umiejętności połączone z fantastycznie selektywnym brzmieniem instrumentu, ustawiają krążek wśród najlepszych z rocznika, a przynajmniej najlepiej zrealizowanych. Tym niemniej to duet gitarzystów Gilbert/Carlson przyczynia się najbardziej do jakości muzyki i jej niesamowitej mocy. O riffach z tytułowego „Doomsday for the Deceiver”, „Flotzilla”, bądź „Desecrator” nie sposób pisać inaczej, jak o absolutnych klasykach. Można w nich znaleźć zarówno heavy metalową epickość, jak i speed/thrashową zadziorność, ale także dbałość o szczegóły i techniczne zaawansowanie. Jednak to, co dla jednych jest zaletą, dla innych jest wadą. W przypadku debiutu Flotsam And Jetsam problemem jest, wspomniana parokrotnie, heavy metalowość. W żadnym wypadku nie deklasuje to płyty, ale po dłuższym czasie może trochę zniechęcać. Problem pewnie w ogóle by nie istniał, gdyby proporcje między stylami były lepiej wyważone, ale ciążenie w stronę heavy jest dość mocne, co może się przełożyć na ogólnie rozumianą miodność. Niemniej jednak Doomsday for the Deceiver jest płytą ze wszech miar godną uwagi i polecenia. I nawet jeśli jest się uczulonym na heavy metal, nie powinno być kłopotu z jej przesłuchaniem. Może nie tak częstym, ale jednak.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: http://www.flotsam-and-jetsam.com

podobne płyty:

Udostępnij:

20 kwietnia 2014

Immolation – Close To A World Below [2000]

Immolation - Close To A World Below recenzja okładka review coverImmolation to potęga! Tylko jakaś dziwna… Po 12 latach mordowania dźwiękiem (nie licząc czasów Rigor Mortis) Close To A World Below to dopiero czwarty album w ich dorobku. Ale za to jaki! Po prostu, kurwa, najlepszy! Poprzez zagęszczenie partii wszystkich instrumentów, wypieszczone brzmienie i infernalne wokale Nowojorczycy generują imponujący soniczny chaos, w którym zwykli zjadacze chleba (w tym miłośnicy „death metalu” typu In Flames czy Wintersun) nijak się nie połapią. Najniezwyklejsze jest jednak to, że przez 42 minuty tego wybitnego krążka rzeczony chaos jest ciągle pod ich kontrolą. Zespół posługuje się nim z chirurgiczną precyzją, by osiągnąć końcowy cel swej ideologicznej krucjaty – obalić mit chrześcijaństwa! Po kilkudziesięciu sekundach bzyczącej rozbiegówki i znanych skądinąd słowach „Didn’t you say Jesus was coming?” rozpętuje się piekło, zupełnie jak to z okładki. Muzycy Immolation nie liczą się z biednymi uszętami, ładując w nie techniczny napierdol w różnorodnych, gwałtownie zmienianych tempach. Warstwa instrumentalna to istne szaleństwo: pokręcone, zaskakujące „dziwnością” riffy, nieszablonowe i cholernie intensywne bicie perkmana (sprawdźcie koniecznie na słuchawkach – wychwycicie każdy akcent), obezwładniający ciężar, poplątane solówki, kaleczące uszy flażolety, głęboki wokal… Panowie z Immolation dysponują zajebiście genialną techniką gry, o której większość może tylko śnić, ale korzystają z niej z umiarem, skupiając się na robieniu fajnych, rozpoznawalnych kawałków, nie zaś zbiorów indywidualnych popisów. No i ten klimat Close To A World Below! Napierdalać brutalnie i technicznie przy odrobinie chęci może prawie każdy, ale tylko Immolation potrafi przy takim stopniu skomplikowania materiału wytworzyć ponury i przytłaczający klimat. Wrażenie potęgują zajebiste teksty, w których aż roi się od przemyślanych prowokacji i celnych uderzeń w rozmaite świętości. No bo co my tu mamy: „In a perfect world, your perfect god / Is a coward just like you” czy „Lost in prayer / I lost my soul / Lost my way / I followed you / You led me deep / Into despair / Where there was hope / Gloom was waiting”… Trzeba wam czegoś więcej? Spoko, takie treści przewijają się przez wszystkie osiem utworów, z których mnie od lat najbardziej rozwala „Father, You’re Not A Father”. Close To A World Below to doskonały, wymagający album, w którym absolutnie nie pozostawiono miejsca na przypadek i jako taki polecam go ludziom inteligentnym i otwartym na ocierające się o chaos muzyczne eksperymenty. Nie zawiedziecie się!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2014

Exodus – Bonded By Blood [1985]

Exodus – Bonded By Blood recenzja reviewO Bonded by Blood napisano już chyba wszystko, a nawet jeszcze więcej. Rozebrano na części pierwsze teksty, przeanalizowano riffy i solówki, debatowano nad umiejętnościami poszczególnych muzyków, rozprawiano nad wpływem Exodus na gatunek, porównywano do innych albumów tamtych czasów, a nawet zastanawiano się, czy gdyby materiał wyszedł wcześniej (bo przecież nagrania ukończono rok przed premierą) to zamiast Wielkiej Czwórki Thrashu byłaby Wielka Piątka Thrashu. Nie zapomniano o niczym, nie pominięto najdrobniejszego detalu. Mając to na uwadze mam wrażenie, że pisanie kolejnej analizy wydaje się zbędne i zapewne takie właśnie jest. Jedyne, co można napisać i co powinno mieć jako taki sens, jest próba oceny jak Bonded by Blood prezentuje się dzisiaj, niemal 30 lat od premiery. Czy debiut Exodus przetrwał próbę czasu? Otóż wydaje się, że przetrwał, ale nie znaczy to, że czas nie odcisnął na nim swojego piętna. O ile bowiem późniejsze wydawnictwa Amerykanów sporo namieszały na scenie i otworzyły thrash na nowe idee, o tyle Bonded by Blood aż tak odkrywczy nie był. Muzyka jest dość prosta, sporo w niej pierwiastków wczesnej Metallicy, ale też sporo pierwotnej i bezpretensjonalnej agresji, która także dziś może się podobać. Największa w tym oczywiście zasługa wokalisty, który z prawdziwą pasją rozszarpuje kolejne wersy i drze się jak opętany. Nadal robi wrażenie bezpośredniość krążka, buntowniczy punkowy klimat i taka fajna, autentyczna, chęć robienia rozkurwu. Przebojowość takich szlagierów jak „A Lesson in Violence” czy tytułowego „Bonded by Blood” są bezdyskusyjne. Niemniej jednak, bardziej wolę sobie odpalić „Kill ’Em All” albo „Peace Sells… But Who’s Buying” aniżeli Bonded by Blood. Może to tylko kwestia gustu, a może tego, że zarówno Metallica jak i Megadeth, ale także Slayer, oferują więcej i bardziej zapadają w pamięć. Debiut Exodus podoba się i to nawet bardzo, ale przede wszystkim wtedy, kiedy się go słucha; potem nieco umyka i do czasu kolejnego przesłuchania pozostaje w stanie lekkiego zapomnienia. Można się z tym oczywiście nie zgadzać, ale i tak będę uważał, że Bonded by Blood to jeszcze nie „Impact Is Imminent”. Podsumowując: jest nieźle, nawet lepiej niż nieźle, ale dupy nie urywa.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exodusattack

podobne płyty:

Udostępnij:

14 kwietnia 2014

The Kennedy Veil – Trinity Of Falsehood [2014]

The Kennedy Veil - Trinity Of Falsehood recenzja okładka review coverNa początek muszę się wam czymś pochwalić – słyszałem ongiś jakoś tam zatytułowany debiut The Kennedy Veil. Na odnotowaniu tego faktu jednak przechwałki się kończą, bowiem — oprócz nazwy zespołu — kompletnie nic z tamtej płyty nie pamiętam. Na szczęście na potrzeby krążka numer dwa chłopaki postarali się o znacznie lepiej zapadający w pamięć materiał, jakkolwiek oczywiście nic nie wnoszący do gatunku jako całości. Ważne, że nieco ponad pół godziny jazdy, jaką zaserwowali Amerykanie, zupełnie sprawnie tłoczy adrenalinę w żyły, skutecznie nastraja do walki (z czymkolwiek) i nie gasi ochoty na kolejne przesłuchania, choć mniej wytrwałych pewnie może zamęczyć już w połowie. Inspiracją dla tego młodego kwartetu są zespoły grające szybko i… bardzo szybko, a przy tym dość technicznie i niezmiernie brutalnie. Jeśli zatem jarają was takie nazwy jak Hour Of Penance, Origin, Deeds Of Flesh, Cryptopsy czy Hate Eternal, że wymienię najbardziej rzucające się w uszy skojarzenia, to Trinity Of Falsehood jest albumem, nad którego zakupem radziłbym się poważnie zastanowić. Mamy tu bowiem w zasadzie wszystko, czym powinien się charakteryzować porządny (bo do wybitnego brakuje przede wszystkim oryginalności, czegoś zaskakującego) album z gatunku brutal/technical death metal – krążek jest bardzo zwarty, precyzyjnie zagrany, praktycznie pozbawiony przestojów (w ich przypadku przez przestój należy rozumieć moment, kiedy nie napierają blastów), nieutytłany w deathcore’owym syfie (chociaż wokalista wygląda na takiego typka), a do tego brzmi mocno i zaskakująco selektywnie. Nie trzeba nawet pełnych 10 sekund kontaktu z pierwszym z brzegu „Ad Noctum”, żeby zrozumieć, że The Kennedy Veil stawiają w swej muzyce na intensywność; intensywność osiąganą wszelkimi dostępnymi (dla kapeli z rockowym instrumentarium) sposobami, a już zwłaszcza morderczymi tempami – wygar jest taki, że niekiedy trudno się połapać, ktróry kawałek aktualnie leci. Dla jednych może to być problem, dla mnie niekoniecznie – po pierwsze już wspomniałem, że wybitni nie są, a po drugie od takiej kapeli oczekuję soczystego i przyzwoicie pogmatwanego napierdolu – taki właśnie dostaję, więc nie widzę potrzeby się czepiać. Czy The Kennedy Veil rozwiną się w przyszłości w bardziej wyrazisty twór – zgadnąć niepodobna, ale jeśli tylko utrzymają poziom Trinity Of Falsehood, to źle nie będzie – do tej płytki wraca się z przyjemnością.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thekennedyveil

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

11 kwietnia 2014

Deathrow – Deception Ignored [1988]

Deathrow – Deception Ignored recenzja okładka review coverOstatnio mieliśmy na blogu trochę nowości, czas więc najwyższy sięgnąć po kilka staroci. Dyskografia Deathrow dzieli się zasadniczo na dwie części: interesującą nas mniej i zaiste bardzo interesującą. I jak się pewnie domyślacie, zaczniemy właśnie od wisienki. Deception Ignored nagrano w czasach, kiedy większości kapel ani na moment nie wpadło do głowy pobawić się muzyką i zobaczyć dokąd te zabawy prowadzą. Sami zresztą bohaterowie dzisiejszej recenzji zanim wydali na świat opisywany album, trudzili się graniem typowego, niemieckiego thrashu. Ale nie o tym jest ten tekst, więc do rzeczy. Deception Ignored powinni się szczególnie zainteresować maniacy gitarowych fajerwerków; gitarowego thrashu ogólnie. Tak, nad wyśmienitą pracą duetu Flügge/Osterlehner można się trzepać godzinami. Nie mam jednak na myśli zaledwie ich popisów solowych, ale odnoszę się do całokształtu aranżacji gitarowych. Średnio co 2-3 minuty pojawia się urywający dupę riff, a trzeba wiedzieć, że pomiędzy nimi poupychano owych „kilka”, absolutnie kilerskich solówek, co przekłada się oczywiście na częste wizyty w ustronnym miejscu z zapasem chusteczek w garści. Jest tego tak wiele, że spokojnie mogliby Niemcy obdzielić połową materiału kilka kapel, samym pozostając wciąż z tuzinami. Naprawdę postarali się muzycy o to, by gitar nikomu nie zabrakło, nie tracąc przy tym nic z kosmicznego poziomu, zróżnicowania i niebagatelności. „Events in Concealment”, instrumentalny „Triocton”, „Narcotic” to tylko kilka przykładów kompozytorskiej maestrii i technicznej finezji. Równie dobrze mógłbym jednak wymienić wszystkie siedem kawałków i nikt kamieniem by we mnie nie pizdnął. Trochę blado na tym tle wypada bas, bo niestety przez znakomitą większość krążka umyka uwadze i nie wychodzi poza dźwięki tła. Aczkolwiek we wspomnianym „Events in Concealment” udaje mu się wychynąć z ukrycia i fantastycznie dopełnić solówkę. Wskazując jednak na minusy albumu – niedosyt basu będzie właśnie największym z nich. Nie zgodzę się natomiast z częścią niezbyt przychylnych opinii dotyczących wokali, bo moim zdaniem pasują do charakteru muzyki i nie dość, że niczego im nie brakuje, to barwa i styl śpiewania nadają muzyce oryginalnego szlifu i dobrze współgrają z ogólną koncepcją wydawnictwa. Dobrze sprawuje się także garowy. Nie będzie wielką przesadą, jeśli napiszę, że jest w awangardzie swoich czasów i bardzo udanie żeni ze sobą grę techniczną i agresywną. Nie jest to oczywiście najszybszy ani najbardziej techniczny perkusista świata, ale wszechstronny i kreatywny na pewno. Sama muzyka najbardziej kojarzy mi się z rodzimym Wilczym Pająkiem i ich nieco pojebanym, niekiedy nurtująco offowymi melodiami i nieco surrealistycznym stylem. Podobnie jak w przypadku krajanów, Deathrow mocno eksperymentuje z tempami i podobne efekty uzyskuje. Wszystko to sprawia, że krążek jest bardzo złożony i kompleksowy, ale jednocześnie łatwy w odbiorze i przyjemny dla ucha. Jeżeli więc stary Wilczy Pająk był i jest dla was ucieleśnieniem talentu i geniuszu, na pewno nie zawiedziecie się na Deathrow.


ocena: 9,5/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2014

Nausea – Condemned To The System [2014]

Nausea - Condemned To The System recenzja reviewPłyta numer dwa w 23 lata po debiucie to doskonała okazja, żeby wyłożyć się na ryj i dokumentnie zeszmacić własną legendę. Ba! Wiele kultowych kapel nawet nie potrzebowało aż tak długiej przerwy, by z tegoż kultu uczynić pośmiewisko. Przykładów nie brakuje, ale szkoda teraz na nie miejsca (zresztą co i rusz jakiś opisujemy), bo Amerykanie z Nausea na przekór złamującej tendencji stworzyli absolutnie wypasiony materiał. Fakt, takie granie nie przywróci im nawet procenta dawnej popularności — wartość muzyki nie ma tu nic do rzeczy, to czas zrobił swoje — ale na pewno nie zawiedzie fanów (obojętnie jakich – starych czy nowych) i wstydu samej kapeli nie przynosi. Kurwa! To naprawdę trzeba mieć jaja, żeby wracać po tak długiej przerwie wydawniczej, mało tego – wracać z porządnym krążkiem! 29 minut (co tak mało! – zakrzykną nie bez racji niektórzy) Condemned To The System to piękna i poniekąd sentymentalna podróż do czasów, kiedy grind core polegał na wyrzyganiu frustracji i wkurwienia na otaczające… wszystko, nie zaś na szokowaniu prędkością światła czy gównianymi zdjęciami ściągniętymi z internetu. Wobec powyższego spory zawód czeka tych, którzy oczekiwali wypolerowanej (albo z drugiej strony – kompletnie nieczytelnej) produkcji i absurdalnie szybkich blastów, bo obecnie Mdłości rozpędzają się co najwyżej do średniego tempa, a brzmią po prostu dobrze i zajebiście staro. Zresztą powiedzcie sami, kto miałby brzmieć i grać mega klasycznie, jak nie oni? Muzycy Nausea doskonale wiedzą, jak sprawić radochę miłośnikom pierwotnego grindu, bo sieczka w ich wykonaniu jest prosta, dosadna i bardzo chwytliwa. Riffy są wyraziste, rytmy łatwe do podchwycenia, a ten wokal… Oscar Garcia w jakiś tajemniczy sposób utrzymał poziom sprzed wielu lat i wymiata. Fani prekursorów gatunku dodatkową atrakcję znajdą w tym, że w wielu (zbyt wielu? chyba jednak nie…) fragmentach Condemned To The System nasi milusińscy dają jasno do zrozumienia, jak ich zdaniem powinien grać reanimowany Terrorizer. Jakby tego było mało, robią to bez żenady, wręcz po chamsku kpią z obecnej formy ekipy Pete’a Sandovala. Wystarczy zerknąć na tytuł albumu – czy na „World Downfall” nie było przypadkiem kawałka „Condemned System”? Chyba był… Przypadek? Może, może. A co powiecie na auto-cover (bo nie wiem, jak to inaczej nazwać) „Corporation Pull-In”, w którym gościnnie dał głos (i pewnie z podniecenia popuścił w gacie) znany z Exhumed Matt Harvey? Racja, covery nagrywa każdy. Ale już nie każdy ładuje sobie do książeczki logo Terrorizer… Wyrachowanie, złośliwość czy coś jeszcze innego – hu kers madafaka, skoro słucha się tego wspaniale. Po zapoznaniu się z Condemned To The System nie mam najmniejszych wątpliwości, że Oscar Garcia dobrze zrobił odrzucając propozycję wstąpienia w szeregi reaktywującego się w 2005 zespołu na T. Na premierowe wydawnictwo Nausea przyszło czekać znacznie dłużej, ale było warto – nikt tu się nie błaźni, tylko zabija oldskulem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nauseala

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2014

Synkronizity – Cultivation [2012]

Synkronizity - Cultivation recenzja  okładka review coverTak się jakoś złożyło, że przy okazji poprzedniej mojej recenzji nie wspomniałem ani słowem o gościnnym występie Tony’ego Choya, który także został do nagrania zaproszony. Nie było tego wiele, bo ledwo jeden kawałek, ale jak na Tony’ego przystało – najwyższej próby. Dziś jednak będzie o nim więcej, bowiem Synkronizity to projekt właśnie jego autorstwa i za jego przewodem. Synkronizity to prog metalowy byt spod znaku nieistniejących już parę dobrych lat Clockwork oraz Dali’s Dilemma, które choć niespecjalnie znane, nagrały wyśmienite i bardzo oryginalne albumy, mogące śmiało konkurować z tymi bardziej znanymi i uznanymi (nie zawsze zresztą zasłużenie). Porównanie jest to dosyć niejasne i niewiele wyjaśniające, ale poszukajcie sobie wspomnianych kapel, a wszystko stanie się jasne. Jak przystało jednak na krążek współczesny, Cultivation oferuje jeszcze większy misz-masz stylistyczny, równie jednak zgrabny i spójny i co najważniejsze – fantastycznie brzmiący. Poza Tonym w składzie znalazło się jeszcze dwa nazwiska, których nie znać nie wypada, a mianowicie gitarzysta Santiago Dobels, znany przede wszystkim z kapeli Aghora, ale także z kilkuletniego pobytu w Cynic, oraz pałker Matt Thompson, który powinien być dobrze znany fanom Kinga Diamonda. Skład uzupełniają wokalista Grant Petty oraz klawiszowiec Arbise Gonzalez. Wypadkowa samych tylko „sław” nie pozostawia złudzeń, co do jakości muzyki i poziomu technicznego wydawnictwa, tym lepiej więc, że i żółtodzioby wzniosły się na wyżyny swoich umiejętności i zrobiły, co do nich należy. A, trzeba przyznać, dzieje się sporo. Kanwą, na której zbudowano album jest, jak już wspomniałem, prog metal, tutaj jednak poddany wielorakim i wielokrotnym transformacjom. Nie należą do rzadkości ani motywy latynoamerykańskie, ani wycieczki w stronę melodyjnego blacku. Wszystko to jednak trzyma się kupy i służy całości. To, że album jest dzieckiem Tony’ego słychać niezaprzeczalnie i na każdym kroku, ale swoje piętno pozostawili także Dobels, z kilkoma, bardzo Aghora’owymi solówkami i Arbise Gonzalez, który dosłownie ożywił album. Najlepszym na to przykładem jest mój ulubiony utwór zatytułowany „Tight Rope”, a w szczególności jego refren. Bas Choya czyni cuda – jest transowy, niemal hipnotyczny, ale to właśnie Gonzalez sprawia, że jest tak niesamowity i epicki. Do zdecydowanych highlightów należą także, przywołane już, solówki Dobelsa. Żeby nie było jednak za kolorowo – kilka uwag. Przede wszystkim długość krążka. 29 minut to jakiś żart, a jeśli odejmie się od tego instrumentalny „Samba Breeze”, będący w sumie tym, na co wskazuje tytuł, czyli sambą, oraz cover The Police, zostaje nieco ponad 20 minut. Czyli epka. Trochę to wkurwiające, bo nie wierzę, że pomysły skończyły się na 5, słownie pięciu, kawałkach. Więc albo skok na kasę albo chuj wie co. Drugi zarzut, to poniekąd zarzut do części współczesnej sceny z jej niezrozumiałym pociągiem do czystych wokali i numetalowych krzyków. Grant Petty daje się poznać z wielu wokalnych stron, ale czym więcej próbuje śpiewać w nowomodnym stylu, tym większy absmak mnie bierze. Cacy, gdy growluje, cacy, gdy się drze i skanduje; mniej cacy, gdy się sili aż nadto przy wrzaskach i części czystych zaśpiewów. Nie twierdzę, że nie powinien śpiewać, ale nic na siłę i wbrew muzyce. I to chyba tyle w temacie wad. Na szczęście jednak minusy nie zasłaniają plusów i te fragmenty bardziej wątpliwej jakości nie wpływają za bardzo na odbiór całości. Warto się z Cultivation zaprzyjaźnić na dłużej. Nawet jeśli czasami trąci „nowym” Masvidalem.


ocena: 8,5/10
deaf
Udostępnij: