Klasyka thrashu – inaczej się tego nazwać nie da. Oczywiście, thrash thrashowi nie jest równy, ale nawet najbardziej czarnopodniebienni miłośnicy gatunku nie odmówią Skeptics Apocalypse przebojowości, solidnego warsztatu oraz siły przebicia, czyli — mówiąc prościej — zajebistości. Pewnie fanom ostrzejszego, mniej melodyjnego grania Agent Steel zacznie wchodzić dopiero po kilku głębszych, wszystkim pozostałym jednak wejdzie już od pierwszych dźwięków. Nawet jednak ci bardziej hardkorowi po owych kilku, znajdą na Skeptics Apocalypse mnóstwo fajnych, stosunkowo lekkich, aranżacji, które sprawią im niesamowitą frajdę. Bo, co by nie mówić, słucha się tego krążka z niedającą się ukryć satysfakcją: nogi same zaczynają przytupywać w rytm utworów, głowy kiwać się w coraz większym zakresie, a z gardeł wydobywają się pierwsze zapamiętane melodie i słowa. Mówiąc prościej – album zachęca do współuczestnictwa. Jak już wspomniałem, krążek należy do tych bardziej melodyjnych, co nie znaczy, że jest słodkawo. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, melodie wydają się wprawdzie nieco podstarzałe i przykurzone, ale na owe czasy należały do tych bardziej ambitnych. Jest w nich bowiem sporo nieoczekiwanych dźwięków, w czym wielkie zasługi mają klimat i kosmiczno-alienowa tematyka. Ale nie tylko. Muzycy, a szczególnie gitarzyści, dbają o to, by muzyka miała posmak pewnego zaawansowania technicznego, nie idą po linii najmniejszego oporu grając szybko i melodyjnie. Oczywiście grają i szybko i melodyjnie, ale — patrząc również na cały zespół — także dość buńczucznie i z wykopem. Punkowy klimat słychać szczególnie w pracy sekcji, ale także gitary obracają kilkoma sensownymi riffami. Do tego wszystkiego dochodzą wokalizy Cyriisa, którego specyficzna barwa głosu, a także wplatanie falsetto oraz pokrzykiwań, dodają muzyce dodatkowego wymiaru. Nie zapomnijcie wziąć poprawki na czas powstania albumu, czyli połowę lat osiemdziesiątych, kiedy w zwyczaju było śpiewać czysto i w wysokich rejestrach – i to jest punkt wyjścia dla muzyki tego okresu. Mówiąc prościej – wokale mogą dziś nieco odstraszać, ale mają moc. Zresztą mocy nie brakuje temu wydawnictwu w ogóle, przesłuchajcie sobie choćby „Agents of Steel” (kapitalna solówka i jeszcze lepsze harmonie), „Bleed for the Godz” (dobry, wymarzony na koncerty, refren) bądź „144,000 Gone” (zdecydowany numer jeden, zajebisty riff i rewelacyjne wokalizy). Podsumowując – album przetrwał próbę czasu wyjątkowo dobrze. Oczywiście, nie sposób się nie zorientować, że powoli dobija trzydziestki, niemniej jednak jest na nim sporo fajnych kawałków, które nawet dla dzisiejszego odbiorcy mogą stanowić przyjemny kąsek.
ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AgentSteelOfficial
podobne płyty:
- REALM – Endless War
- TOXIK – World Circus
"Klasyka thrashu – inaczej się tego nazwać nie da." Nie przyp*erdalam się, jakby co. Zwyczajnie wydaje mi się, że akurat ten krążek można równie dobrze nazwać klasyką speed'u, czy power'u i nikt się specjalnie tym nie będzie przejmował, bo jak na płytę z 85 te 3 style są dość dobrze wymieszane. Recka dobra, album zajebisty. Pozdrawiam, Rob R. Sai.
OdpowiedzUsuńŚwięta prawda z tym mixem. Jako że pisałem reckę z perspektywy thrashu i dla thrashowego odbiorcy, dlatego pozwoliłem sobie na takie sformułowanie. Co nie oznacza oczywiście, że nie masz racji. Poza tym - dzięki za dobre słowo.
OdpowiedzUsuńdeaf
Czemu to arcydzieło totalnego napierdolu nie ma 10/10? Innej opcji nie widzę dla tej płyty.
OdpowiedzUsuń