3 maja 2010

Disgorge – Chronic Corpora Infest [1997]

Disgorge - Chronic Corpora Infest recenzja reviewDzięki takim płytom jak Chronic Corpora Infest człowiek zaczyna doceniać rozbudowane introsy! Czemu? Bo przebrnąć przez niemal 45 minut takiego grania w stanie „czystym” byłoby cholernie ciężko. Zresztą sami powiedzcie, czy średnio brzmiący, dziki jak skurwysyn gore-grind-death w takiej dawce to już nie jest przesada? Gdyby nie te wszystkie pojebane sample, to te „utwory” byłoby nie do przetrawienia (też mi się żart udał…), zwłaszcza że niektóre wykraczają nawet poza 6 minut. Szalony łomot uprawiany przez Disgorge może robić wrażenie, bo Meksykanie nie cofają się przed niczym w krzewieniu najbardziej zwyrodniałego wypierdu. Płyta jest utrzymana w duchu starego Carcass, tylko poziom brudu i ohydy został podniesiony do kwadratu. Przez większość czasu utrzymują zdecydowane tempa (w których czują się zdecydowanie najlepiej), a gdy przychodzi do wyhamowania, to uderzają wyjątkowo mulącym syfem, udowadniając że radzą sobie także przy zwolnionych obrotach. Niezależnie jednak od stosowanych prędkości, Disgorge z każdą chwilą wylewają na słuchacza wiadra wnętrzności i płynów ustrojowych. Efekt mogłoby spotęgować lepsze, bardziej ostre brzmienie, ale to osiągnęli dopiero na „Forensick”. Jelitowe wokale Antimo zmiatają większość grindowych psotników, którym wydaje się, że są brutalni bucząc na jedno kopyto. Nie sposób pominąć także tekstów, bo są bardzo rozbudowane i naszpikowane oryginalnym, niezrozumiałym słownictwem. Pod tym względem przebili nawet bogów z Liverpoolu! Nie będę wam wciskał, że Chronic Corpora Infest — choć to materiał udany — można słuchać na okrągło przez cały miesiąc, bo do czegoś takiego trzeba mieć odpowiedni nastrój. I zdrowie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 kwietnia 2010

Neverending War – Muted [2009]

Neverending War - Muted recenzja reviewGrający na poziomie zespół z Rosji to już dzisiaj prawie nic zaskakującego, więc bez zdziwienia przyjąłem do wiadomości fakt, że Neverending War są nieźli. Pozytywne wrażenie pogłębia się, jeśli dokładniej przyjrzymy się temu, co i jak chłopaki grają. Na Muted mamy do czynienia z mixem nowoczesnego technicznego death metalu (powiedzmy w typie Beneath The Massacre) z czymś na kształt pozbawionego cioterskiej strony metalcore’a, a więc muzyką, która normalnego fana death metalu zanudzi i wkurwi w dwie minuty. No i pierwszy numer jest właśnie takim typowym połączeniem stężonego napieprzania ze świdrującymi gitarami. Nie pojmuję, czemu tak wtórny kawałek zapodali na początek, bo coś takiego skutecznie odstrasza, ale jeśli już zaciśniemy zęby i mężnie przetrwamy te dwie i pół minuty, to otworzy się przed nami całkiem niegłupia płytka. Neverending War technicznie zapewne nie dorastają swoim idolom do pięt, ale oleju w głowach mają jakby więcej. Rosjanie postarali się o kilka niewymagających burzy mózgów elementów, które w banalnie prosty sposób czynią ich zespół bardziej wyrazistym i ciekawszym niż pół miliona podobnych. Wśród tych dodatkowych składników wskazać można na obecność solówek (mało ich, ale to zawsze coś – słychać, że kolesie lubią Necrophagist), rozsądne ograniczenie totalnego napierdolu (stać ich nawet na numery pozbawione blastów!) i dość dużą jak na tę niszę melodyjność materiału. Jak widać – brak w tym głębszej filozofii, jednak wszystko to sprawia, że poszczególne kawałki nie zlewają się po chamsku ze sobą i słucha się ich lepiej. No i spójności tu więcej niż np. u takiego The Faceless. Neverending War to debiutanci i momentami za dużo jeszcze u nich oklepanych patentów, ale jeśli tylko konsekwentnie pójdą tą drogą, poprawią co trzeba, to jest szansa, że się kiedyś ładnie wyrobią. Na pewno opłaci się popracować nad mocniejszymi wokalizami, bo na razie broni się jedynie growl, a wrzaski i jakieś core’owe okrzyki mogą nieco irytować. Nie zaszkodzi też lepsze brzmienie. Podobnie jak twórczość innych przedstawicieli tego nurtu, Muted nie nadaje się do słuchania na okrągło, ale warto od czasu do czasu do tego albumu wrócić, a to już powód, żeby spojrzeć na Neverending War przychylniejszym okiem.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 kwietnia 2010

Kreator – Enemy Of God [2005]

Kreator - Enemy Of God recenzja reviewStare powiedzenie mówiące, że przemoc rodzi przemoc sprawdza się w 100%, czego dowodem jest Enemy Of God. Kreatorowi udało się utrzymać bardzo wysoki poziom z „Violent Revolution”. Ten album jest równie agresywny i naładowany przemocą jak poprzednik. „Czysty brutalny thrash! Tony szybkiego zapieprzania, chore solówki, konkretne riffowanie…” – tak Mille Petrozza opisywał Enemy Of God. Już pierwszy, tytułowy utwór jest tego potwierdzeniem: niesamowicie jadowity, szybki, agresywny i brutalny thrash metal z miażdżącymi solówkami, kąsającymi riffami i jak zawsze bardzo mocnym wokalem Mille. W kolejnych dwóch utworach: „Impossible Brutality” i „Suicide Terrorist” agresja narasta jeszcze bardziej, co szczególnie słychać w refrenie „Suicide…”. Lepiej nie trzymajcie ostrych narzędzi w ręku, ponieważ olbrzymia dawka przemocy zawarta w tym refrenie jest gwarancją poważnego samookaleczenia. Numerem 4 jest buntowniczy „World Anarchy" – to jest prawdziwe wyznanie nienawiści. Tej nienawiści i graniczącej z obłędem agresji jest na Enemy Of God naprawdę dużo, ale trzeba koniecznie wspomnieć o kilku może trochę „spokojniejszych” utworach tj. „Voices Of The Dead”, „Dying Race Apocalypse”, czy „Under A Total Blackened Sky”. W nich zespół postawił na melodyjność. Melodie wspaniale oddają uczucie niepokoju, smutku a także złości. „Under A Total Blackened Sky” posiada dodatkowo kapitalny refren, którego nie da się nie wykrzyczeć. Zresztą, przy jakim utworze z tej płyty emocje nie biorą góry? Nie ma takich! Jak macie okazję posłuchajcie refrenu np. „Murder Fantasies”, a przy drugim odsłuchu będziecie już deklamować morderczą deklarację. Dla mnie jest to naprawdę jedna z najlepszych thrash’owych płyt i nr 2 w dyskografii Kreator. Polecam!!!


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 kwietnia 2010

Summoning – Oath Bound [2006]

Summoning - Oath Bound recenzja okładka review coverPo przygodzie z Nibelungami i Moorcockiem, austriacki duet Summoning powrócił do swojego ulubionego uniwersum – tolkienowskiego Śródziemia. Powrócił w wielkim stylu, bo klimat „ciemnej strony Tolkiena” promieniuje z albumu potężnymi dawkami. I bez wątpienia jest w tym spora zasługa jednego kawałka: „Mirdautas Vras"”. Chciałbym, byście mnie dobrze zrozumieli – nie chodzi mi o to, że pozostałym kawałkom brakuje klimatu, nie, mam na myśli raczej fakt, że wraz z nagraniem „Mirdautas Vras” Summoning osiągnął swoje apogeum. W tylko tym jednym utworze skupiły się wszystkie najlepsze pomysły, jakie pojawiły się i przewinęły przez głowy muzyków od początku ich działalności. Po latach eksperymentów i eksplorowania nowych dziedzin, udało im się nagrać utwór wzorcowy, będący kwintesencją ich muzyki i muzycznej samoświadomości. Trudno jest mi wyobrazić sobie, by byli w stanie nagrać coś, co przyćmiłoby jego mistrzostwo (choć znając ich talent nie jest to wykluczone). Melodia, rytm, nastrój, nawet brzmienie języka – wszystko w tym utworze odnalazło swój ewolucyjny kres i każda, choćby najdrobniejsza, zmiana mogłaby pomniejszyć jego wielkość i znaczenie. „Mirdautas Vras” stał się punktem odniesienia dla gatunku i wyznacznikiem jego cech szczególnych. Nieprzypadkowo wspomniałem także o brzmieniu języka, bowiem do napisania tekstu posłużono się tolkienowską „czarną mową” – językiem bardzo szorstkim, agresywnym i dzikim. W ten sposób wokale nabrały odpowiedniej ekspresji i stały się kolejną częścią układanki, której mogło brakować we wcześniejszych produkcjach. Kolejnym drobiazgiem, elementem, który (w końcu) został porządnie przemyślany, jest właściwe rozplanowanie muzyki i momentów ciszy. I tak ze wszystkim, każdy element został doprowadzony do perfekcji. Na tle tego utworu pozostałe wydają się niekompletne, niepełne. Mając jednak do czynienia z dziełem absolutnym, wszystko wydaje się bledsze i płytsze, choć ani blade ani płytkie nie jest. I tak właśnie jest z Oath Bound, gdzie wielkość jednego utworu dokonała sabotażu na pozostałych. Aż chce się powiedzieć: więcej takich sabotaży!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 kwietnia 2010

Kat – Oddech Wymarłych Światów [1988]

Kat - Oddech Wymarłych Światów recenzja reviewOddech Wymarłych Światów to najprawdopodobniej najbardziej cenione przez rodzimych metalowców dzieło KATa. Sam mam innego faworyta, ale byłbym hipokrytą, gdybym próbował umniejszać tej płycie cokolwiek z jej naturalnej zajebistości. Ten rewelacyjny album to dokładnie 39 minut, a wypełnia je siedem doskonałych, agresywnych, zróżnicowanych, stosunkowo oryginalnych, brutalnych, chwytliwych i ogólnie poniewierających thrash’owych wałków, które błyskawiczne wkuwa się na blachę.

To, za co szczególnie uwielbiam ten krążek, to zatęchły klimat i przepięknie miażdżące napierduchy-przyspieszenia występujące w kilku numerach – takie wejścia na piąty bieg bez oglądania się za siebie. Zagrane są z mocarnym wykopem i młodzieńczą werwą, a brzmią naprawdę konkretnie, co w tamtych czasach w Polsce Ludowej nie było łatwo osiągalne. Tempa zdecydowanej większości kawałków są dość szybkie, natłok dźwięków spory, co nie oznacza, że nie brakuje wolniejszych partii i okazjonalnych wyciszeń, w których do głosu dochodzą fajnie — bo bez sztampy — zaaranżowane akustyki. Wytworzone w ten sposób kontrasty czynią muzę mniej schematyczną i przewidywalną, zaś brak monotonii wpływa na przyjemność słuchania.

A zaprawdę powiadam wam, jest czego słuchać, bo są tu same najwyższej próby kultowe hiciory! „Diabelski Dom cz. 2”, „Mag-Sex” czy „Głos Z Ciemności” – zna je chyba każdy, i każdy setki razy zdzierał przy nich gardło. Zresztą, o tyle łatwo jest się wstrzelić ze swoimi popisami w numery KATa, bo i Roman śpiewać specjalnie nie potrafi, za to wściekłe charczenie wychodzi mu bardzo zacnie.

Od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić (riffy, solówki, gra basu, dynamiczna perkusja – ugh!), natomiast do realizacji kilka uwag by się znalazło, ale mimo upływu lat produkcja i tak się nieźle broni i jest chyba szczytem tego, co w metalu można było zrobić w PRLu.

Gdyby tylko z takim materiałem mogli uderzyć na Zachód, byłoby pozamiatane, a tak na wypaśności Oddechu Wymarłych Światów poznali się głównie Polacy. Wielka szkoda.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 kwietnia 2010

Gorefest – Rise To Ruin [2007]

Gorefest - Rise To Ruin recenzja okładka review coverKto by przypuszczał, że Rise To Tuin będzie ostatnim dokonaniem Holendrów? Tym bardziej, że ich powrót był bardzo, bardzo udany, a Rise To Tuin utwierdził wszystkich, że tych 4 Panów nie powróciło dla samej idei, tylko po to, aby wszystkim zbić dupska. A zbili je równo! Gorefest na swym ostatnim longu zaatakował swoich fanów kompletnie niespodziewaną bronią. Nikt chyba nie spodziewał się, że ta płyta będzie aż tak brutalna, tak ciężka i tak surowa. Ja, jako długoletni fan zespołu, powiem, że nawet przez myśl mi to nie przeszło! Rise To Ruin pod względem brutalności plasuje się tuż obok „Mindloss”!!! Tak, tak, dobrze przeczytaliście, „Mindloss”, a dzięki kapitalnej produkcji i brzmieniu można nawet odnieść wrażenie, że jest jeszcze silniejszy niż debiut. Rise To Ruin można nazwać brakującym ogniwem pomiędzy „Mindloss” a legendarnym „False”! Dlaczego? Tak jak napisałem wcześniej, jest naprawdę brutalny i surowy jak na Gorefest, a jednocześnie nie ma w nim tak dużo jak dotychczas tej unikalnej gorefestowej melodii stworzonej na „False”. Niektórzy mogą czuć z tego powodu mały niedosyt, lecz ta niespodziewana gorefestowa napierdalana powinna go w zupełności zrekompensować. Nie zniknęła natomiast charakterystyczna przebojowość, która zawsze pojawiała się w kilku kawałkach. Tu z takową mamy do czynienia już przy otwierającym album „Revolt”, następującym po nim utworem tytułowym, potem przerwa do numeru 6 „Speak When Spoken To”, w którego refrenie znów można zdzierać gardło do bólu. W tej przerwie mamy nie pojawiające się dotychczas w twórczości Gorefest mroczne intro do najłagodniejszego i najbardziej melodyjnego kawałka na albumie: „A Question Of Terror”. Po nim też jest bardzo interesujący numer, będący jednocześnie najbardziej zróżnicowanym kawałkiem w całej dyskografii Gorefest i drugim kawałkiem pod względem czasu trwania w historii zespołu. „Babylon’s Whores” trwa aż ponad 9 minut i jest wypełniony różnorakim graniem, zaczyna się blastową napierdalaną, potem zwalania, to znów przyśpiesza, to jest melodyjny, to surowy, to przebojowy, to ciężki, to znów łagodny. Album kończy się fenomenalnym, mocnym i charyzmatycznym „End Of It All”. No i niestety „End Of It All” zakończył również wspaniały muzyczny żywot bogów death metalu z Holandii…


ocena: 9/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2010

Blind Guardian – A Twist In The Myth [2006]

Blind Guardian - A Twist In The Myth recenzja okładka review coverZapowiada się bardzo ciekawy rok, pod względem muzycznym oczywiście. Mam na myśli — po pierwsze — kolejny koncert Blindów w Polsce, a po drugie – nowy album studyjny tychże. O koncert jestem spokojny, bo byłem w Płocku, widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy i wiem, że rządzą Blindzi niepodzielnie. O płytę powodów do obaw też nie ma, choć może być niejakim zaskoczeniem w tym sensie, że ciężko dziś odgadnąć kierunek, w którym poszli muzycy po A Twist In The Myth. A był krążek nielichą niespodzianką. O co więc chodzi? Ano chodzi o to, że A Twist In The Myth zszedł z obranego gdzieś koło „Imaginations From The Other Side” kursu — kursu, którego najdoskonalszymi reprezentantami były „Nightfall In Middle-Earth” i „A Night At The Opera” — i powrócił do mniej złożonych kompozycji. Po dosyć zaskakującym rozstaniu z Thomenem, który wyraził w ten sposób swoje niezadowolenie z ówczesnego grania, Blind Guardian nagrał album, który najpewniej bardzo by mu spasował. Paradoksalnie. Już krótkie spojrzenie na listę utworów wszystko wyjaśnia – najdłuższy kawałek wyraźnie nie przekracza sześciu minut. Znaczy to ni mniej, ni więcej tylko tyle, że muzyka jest bardziej user friendly. Jest łatwiejsza w odbiorze i prostsza – tak strukturalnie, jak i kompozycyjnie. Prostsza, co nie znaczy, że prosta jak konstrukcja cepa – prostsza według blindowych standardów, przypominająca albumy z początku lat 90-tych. Jest jednocześnie bardziej żwawa i radosna, nie ma tylu wzniosłych i patetycznych momentów. Jak już wspomniałem – user friendly. Zapewniam was jednak, że żaden z blindowych filarów nie runął. To, co urzekało mnie od zawsze — wokale, melodie, przebojowość — nadal mnie urzeka. Powiedziałbym nawet, że przebojowością kładą poprzednie dwa albumy. Chyba nie ma kawałka, który nie sprawdziłby się w roli radiowego singla – każdy daje do pieca. Mi osobiście zabrakło jednak tych progresywnych aranżacji, rozbudowanych struktur i wielopłaszczyznowości. Trochę szkoda, że nieco odpuścili, choć zdaję sobie sprawę, że po „And Then There Was Silence” i całym „Nightfall In Middle-Earth” trudno nagrać coś większego. Niemniej jednak stanęli na wysokości zadania i A Twist In The Myth pokazali, że wciąż są w wyśmienitej formie, gotowi jednak nagrać coś wielkiego.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

18 kwietnia 2010

Demilich – Nespithe [1993]

Demilich - Nespithe recenzja okładka review coverZ czym się kojarzy Finlandia? Muzyczna Finlandia, dodajmy dla ułatwienia, bo o wódzie wiadomo. Ano kojarzy się z: wesołymi melodyjkami, pedalstwem, bzdurnymi folkowymi przytupami, pedalstwem i Eurowizją – o zgrozo to wszystko ma u Finów związek z metalem. I pomyśleć, że kiedyś tak nie było, a ludzi elektryzowały takie akty jak Convulse, Xysma, Funebre czy bohaterowie tej recenzji. Demilich w swych chorobliwych poczynaniach zdecydowanie bliżsi byli amerykańskiej niż szwedzkiej szkole brutalności, a przy tym właściwie w niczym nie ustępowali mistrzom zza wielkiej wody. Dotyczy to również — i to dość zaskakujące jak na ten rejon globu naście lat temu — umiejętności, bo krajanie Muminków przez te 40 minut tłuką techniczny death metal z wieloma zmianami tempa, pokręconymi wiosłami i popieprzonymi, grindującymi zagrywkami. Koszulka Human Remains jednego z gitarniaków może być tu pewną wskazówką, choć na pewno nie mówi wszystkiego, bo feeling tej muzy jest nieco inny, a i kilka zabarwionych rockiem nutek (głównie w solówkach) robi różnicę. Demilich stronią od totalnych szybkości, ale i tak potrafią ładnie sponiewierać, bo perkman nie pozwala sobie na chwilę wytchnienia – napieprza gęsto i wyjątkowo ciekawie, komplikując muzykę chyba nawet bardziej niż solidnie uwijający się gitarzyści. Co więcej, zespół nie tylko zagrał z głową, ale także zadbał o profesjonalnie, odpowiednio mocne i czytelne (nawet bas się dobrze uchował) brzmienie – tu również wyraźne są wpływy amerykańskie (sound a’la Skogsberg najpewniej pogrążyłby Nespithe). Jakiejkolwiek czytelności nie należy jednak oczekiwać po zajebiście niskich, bulgoczących wokalach, które były jednym z głównych „trademarków” zespołu. Chłopaki upierali się, że nie użyto na nich żadnych efektów, ale jeśli nawet to nieprawda, to i tak efekt naprawdę robi wrażenie. Dbałość o dźwięki nie przełożyła się na wymuskaną otoczkę, bo tą potraktowano z dużym poczuciem humoru – urocza okładka, głupawe tytuły plus teksty o czymś tam, prawie tak głębokie jak u Obituary. Jeśli komuś spasowała „The Erosion Of Sanity”, to i na Nespithe znajdzie dla siebie sporo powodów do radochy – przekonać się o tym niezwykle łatwo.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.anentity.com/demilich

podobne płyty:

Udostępnij:

16 kwietnia 2010

Hypocrisy – Hypocrisy [1999]

Hypocrisy - Hypocrisy recenzja okładka review coverOkładka ładna, a nawet bardzo ładna, zapowiadająca kontynuację bomb Hypocrisy z „Abducted” i „The Final Chapter”, ale w środku… No cóż, nie spodziewałem się tak słabego albumu po Hypocrisy. Krążek mam już kilka ładnych, długich lat i za każdym razem jak go włączam, mam problem. Problem z wysłuchaniem go do końca. Jak dla mnie męka! W większości utworów brak jest brutalnych voakli, są same czyste, a na dodatek wszystko opatrzone jest słodkimi melodyjkami. Peter & Co przesadzili z melodyjnością, która często jest tak mdła jak tania słodka buła od nędznego cukiernika, przesadzili z klawiszami, które ani nie są mroczne, ani tajemnicze, są po prostu nijakie. Głównie te dwie rzeczy zabiły klimat, zabiły brutalność, zabiły jad Hipokryzji. W sumie trudno tu szukać jakiegokolwiek jadu. Hypocrisy zwyczajnie mi się nie podoba i choćbym nie wiem co i ile wypił, nie strawię tego LP. Ktoś krzyknie, przecież jest tu kilka fajnych tracków. No, może i jest, ale co z tego jak lukier i jakby nie było raczej bezbarwne czyste wokale psują wszystko. Ocena 5 tylko dlatego, że jest to Hypocrisy, ale to i tak stanowczo za dużo.


ocena: 5/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2010

Portal – Swarth [2009]

Portal - Swarth recenzja okładka review coverPrzyznam się bez bicia – to pierwszy album Australijczyków, który nabyłem. Ba – pierwszy, który słyszałem w całości. Miałem też napisać, że pierwszy i ostatni w ogóle, ale póki co wstrzymam się z taką deklaracją. Wstrzymam się, ponieważ jest w ich muzyce coś, co pozostaje we łbie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Niemniej jednak naturalnym odruchem jest chęć jak najszybszego wywalenia płyty z odtwarzacza i jeszcze szybszego zapomnienia o niej. Problem w tym, że — jak wspomniałem — nie da się, coś się we łbie zagnieżdża. Jednolita ściana dźwięku, nieustanny hałas i brak jakichkolwiek struktur – przez to trzeba się przegryźć, by zapoznać się z tą deathową awangardą. A potem okazuje się, że nic ponadto nie ma – jest tylko hałas, dźwiękowa monotonia i bezład. Tak właśnie muzykę rozumie Portal. Trudno się tego słucha, brakuje bowiem punktów odniesienia, utwór zlewa się w całość — bardzo chaotyczną i prymitywną — a poszczególne utwory zlewają się w album. Monolit. Przez 40 minut uszu dobiega jednolita, cierpka i drażniąca mieszanina growli, gitar i perkusji w garażowej jakości. Utwory niemal nie różnią się od siebie, tempo wszystkich jest nieco szybsze niż walcowate, a melodii zwyczajnie nie ma. Co prawda pojawia się kilka fragmentów, które noszą znamiona melodyjności, ale jest ich niewiele. Przez większość czasu jest tylko hałas, bardzo specyficzny hałas. Taki na jednym poziomie, jednostajny, zawężony do stopnia, w którym jeszcze (ledwo) da się wyróżnić najbardziej podstawowe składowe, w którym rytm staje się melodią, a melodia rytmem. Kakofonia przesterowanych gitar, dziwacznych perkusji i wiercących ucho wokali. Kakofonia spotęgowana brakiem strukturalnej przejrzystości, brakiem struktur w ogóle. Anarchia i chaos w czystej postaci. I to właśnie pozostaje we łbie. I chyba tylko dlatego rozejrzę się za wcześniejszymi Portalami.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PORTALDEATH

podobne płyty:

Udostępnij: