12 grudnia 2024

Rudra – Eight Mahavidyas [2022]

Rudra - Eight Mahavidyas recenzja reviewZnamy zespoły antychrześcijańskie, znamy zespoły pro-chrześcijańskie. Niektórzy, jak Orphaned Land zrobili karierę na byciu zgodnym z teorią spiskową o jednej religii, łączącej abrahamowe wierzenia w jedno wielkie gówno. A co ma do powiedzenia hinduizm?

Rudra reprezentuje styl, który nazwała Vedic Metal, czyli opowieści indyjskiej treści (mimo pochodzenia z Singapuru – miasta jak Kraków, tylko z większą ilością psychopatów). Płyta ma koncept – osiem numerów o ośmiu mędrczyniach, które zakasowały władców świata tego, niewielkiego. Wszystko wytłumaczone pięknie w książeczce, można się bawić i uczyć w ramach słuchania metalu.

Tak więc po wyłączeniu Manu Chao puściłem Rudra i powiem po pierwsze, że przypinanie im łatki Black Metalu uważam za chore. Pomijając anty-okultyzm grupy, nie powinno nazywać się czegoś Black Metalem, tylko dlatego, że się dźwięki lekko pobrudziły i niedoprały. Jest to po prostu szorstki, Orientalny Death i tyle mojego bulwersu.

Po drugie, Rudra reprezentuje tzw. trudny styl do polubienia za pierwszym odsłuchem, a który może wręcz zmęczyć. Przypomina mi to coś, co robił Nile, ale bez dominacji szybkiej perkusji, i zdecydowanie grzeczniej. Jest to powolne granie, nastawione na medytacyjność, powtórzenia pewnych fraz i motywów, niemalże w sposób modlitewny. Może stąd wzięła się nazwa gatunku, bo trochę jakby była przeznaczona dla joginów. Utwory się jednak dobrze noszą, mimo długości (średnio po 7 minut). Ale też ciężko wskazać coś ponadprzeciętnego (no może „Renunciation Is Futile” jest bardziej piosenkowy od innych), bo każdy numer ma jakiś pomysł, mniej lub bardziej kreatywny.

Podobało mi się to ogólnie, ale w dużej mierze ze względu na egzotykę. Gdyby to był album o Egipcie, to pewnie bym nie był aż tak miły. Nie jest to album równie wyjątkowy, co początki tego zespołu – większość zespołów ekstremalnych „szczytuje” na pierwszych trzech płytach, ale to wciąż jest jak najbardziej godny reprezentant swojego regionu. Singapur ma wiele ważnych zespołów, ale żaden nie wydał tak wiele płyt co Rudra. I dlatego można sprawdzić z ciekawości. Ja natomiast zastanowię się nad stworzeniem religii piwoszy i miłośników kabanosów w musztardzie miodowej.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RudraBand
Udostępnij:

6 grudnia 2024

Blood Incantation – Absolute Elsewhere [2024]

Blood Incantation - Absolute Elsewhere  recenzja reviewTalent? Szczęście? Negro-syjonistyczny spisek? Co by to nie było, coś musiało być na rzeczy, bo droga Blood Incantation — którzy przecież nie zrewolucjonizowali ani nie wymyślili death metalu na nowo — do czołówki gatunku była wyjątkowo krótka i jak się zdaje bezproblemowa. Z dnia na dzień Amerykanie stali się zespołem, „o którym się mówi”, każde kolejne ich wydawnictwo przyjmowano przy wtórze ochów i achów, zaś na fali ich popularności pojawiła się cała masa kapel chcących grać podobnie. Tak, to jest, kurwa, sukces, w dodatku w pełni zasłużony.

Niestety z sukcesem tak to już bywa, że niektórym od jego nadmiaru odbija palma, tracą kontakt z rzeczywistością i zaczynają robić głupoty. W przypadku Blood Incantation taką głupotą było ambientowe hmm… coś o tytule „Timewave Zero”. Niby to niewarta uwagi bzdura, niby to nieszkodliwa – a owszem, gdyyyby tylko została odpowiednio potraktowana. Tymczasem zatrważająco duża część odbiorców obwołała to coś objawieniem i przejawem geniuszu Amerykanów i w ten sposób zamiast solidną zjebą postawić zespół do pionu, utwierdziła go w poczuciu własnej zajebistości i wszechstronności oraz zachęciła do dalszych eksperymentów. Efekty słychać na Absolute Elsewhere.

Trzecia płyta Blood Incantation jest materiałem niesamowicie ambitnym, progresywnym i nieprzewidywalnym, czerpiącym z różnych stylów i gatunków, a przy tym zapewniającym niespotykane doznania estetyczne… bla, bla, bla… literki. Absolute Elsewhere ma do zaoferowania przyzwoitą (procentowo) dawkę znakomitego death metalu, cała reszta to tak naprawdę pomyłka. Amerykanie władowali w ten krążek wszystko, co tylko przyszło im do głów – od zakręconych, przepełnionych blastami partii, przez rock progresywny i ambient, po wręcz folkowe pitu-pitu. Tu zaleci Nocturnus, tam Opeth, a jeszcze gdzie indziej Mastodon, Akercocke czy rzężąca resztką sił lodówka. Mają rozmach skurwisyny, że zacytuję klasyka.

Na co komu jednak rozmach, kiedy całość zwyczajnie rozłazi się w szwach, ba!, w ogóle nie jest pozszywana. Konstrukcja Absolute Elsewhere — jeśli o jakiejś przemyślanej konstrukcji można tutaj mówić — jest straszliwie naciągana/przekombinowana, o wewnętrznej spójności (czy to „dużych” utworów, czy tylko ich części) należy zapomnieć, o płynnych/logicznych przejściach między kolejnymi fragmentami również. Albo jest jeszcze za wcześnie na tak szeroko zakrojony eklektyzm, albo Blood Incantation po prostu się do tego nie nadają – ja obstawiam opcję numer dwa, bo przez te wszystkie hmm… urozmaicenia najciekawsze i najbardziej wartościowe motywy nie dostają dość czasu, żeby się należycie rozkręcić, są urywane i zastępowane gorszymi, niedeathmetalowej proweniencji.

Jednakowoż właśnie za deathmetalową stronę Absolute Elsewhere należą się muzykom Blood Incantation szczere pochwały, bo chociaż nie robią niczego odkrywczego — a przez nadmiar hype’u tak może im się wydawać — to jest w tym moc, precyzja, świeżość i sporo kapitalnych pomysłów. Zespół wyraźnie poprawił brzmienie (można uznać, że wycieczka do Niemiec się opłaciła), zadbał o czytelniejsze wokale (ale wprowadził też czyste zaśpiewy) i nawet odrobinę zyskał na brutalności, dzięki czemu ta pokręcona sieczka wchodzi naprawdę dobrze. Gdyby Amerykanie ograniczyli się wyłącznie do tak pojmowanego death metalu, pewnie mógłbym się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest ich najlepsza płyta. Niestety, elementów rozpieprzających album od środka, miałkich i niczym nieuzasadnionych, jest zbyt dużo, żeby przejść nad nimi do porządku dziennego.

Czy tak ma wyglądać kraut death metal? Jeśli tak, to ja raczej podziękuję i wrócę do bardziej składnych dźwięków, przy których nie muszę się co chwilę łapać za głowę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 listopada 2024

Deus Mortem – Thanatos [2024]

Deus Mortem - Thanatos recenzja reviewAch ten Deus Mortem. Pamiętam jak byłem na jednym z pierwszych koncertów i jak „Emanations of the Black Light” wgniótł mnie w ziemię. „Kosmocide” również miło mną pozamiatał, zatem dowiadując się o nowym dziele wrocławian, musiałem to mieć. Dziś skupię się na najnowszym albumie Thanatos wydanym przez… nikogo. Necrosodom i ekipa sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem.

Technicznie dostajemy 8 utworów upchniętych w 45 minut, czyli jest to odpowiednia ilość jak na ten zespół, gdyż Deus Mortem nigdy tandetnym black metalem nie był. A jakim black metalem jest? Aby odpowiedzieć na to pytanie, zapraszam do recenzji.

Album otwiera nam polskojęzyczny „Krwawy Świt” i jest to całkiem miłe zaproszenie do dalszego obcowania z tym dziełem. Nie wgniotło, ale zainteresowało, a to już coś znaczy. „Slow Death” poczęstuje nas powolnym tempem, aby przypierdolić kopem, gdzieś po 3 minucie i zwalnia pod koniec. Ogólnie rzecz biorąc Thanatos bawi się tempem jak i gitarowymi solówkami. Zabawa jest na tyle udana, że nie czujemy się znudzeni.

Zasadniczo jeśli przetrawimy te dwa utwory, to taki „Resurrecting the Pillars of Fire” nie zrobi na nas wrażenia. Jest to dokładnie to, czego byśmy się spodziewali.

Przyznam bez bicia, że napaliłem się na ten album jak Varg na kościoły, a było na co po dwóch wcześniejszych świetnych albumach. I do diaska, mamy tutaj zasadniczo wszystko, co powinno sprawić, że gęsia skórka wystąpi na ramionach… ale czegoś brakuje. „A Lamb in the Arms of a Wolf” jakby potwierdza wcześniejszą opinię. Jest black metal i jest… nudno. Słucha się tego fajnie, ale z bamboszy nie wystrzeli. Ba, bardziej zagorzałych zachęci co najwyżej do przesunięcia utworu.

„W Serce Płomiennej Gnozy” nieco poprawia całość. Jest dynamicznie. Jest ciekawie. Jest… sterylnie? Ot, fajny utwór. Dobrze skomponowany, co zresztą tyczy się to całego albumu.

Zaraza, mamy tutaj połowę albumu, a ja marudzę. Co z „Czarnym Krukiem”, „When the Creation Tastes of Dionysian Wine” i zamykającym „Noesis”? Black metal rozbudowany, nietuzinkowy, nieprzeciętny. Dobrze się tego słucha, ale czy będę wracać do tego albumu? Wróciłem sobie do dwóch pierwszych i nadal bambosze poleciały. Tutaj… jest poprawnie. Bardzo poprawnie. Zakup na pewno nie będzie zakupem zmarnowanym. Polecam. Ostrzegam jedynie, że „Thatatos” czapek z głów nie pourywa.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deusmortemofficial
Udostępnij:

24 listopada 2024

Exocrine – Legend [2024]

Exocrine - Legend recenzja reviewCzy ja przypadkiem kiedyś nie wspominałem, że Season Of Mist zbiera wokół siebie śmietankę technicznego i progresywnego death metalu? Jak wam mało dowodów, to teraz mają w swych szeregach jeszcze Exocrine, którzy od dekady pracują na miano niezłych pojebów, choć jak na ironię akurat na Legend trochę odpuścili, za to uczynili muzykę nieco bardziej czytelną dla przeciętnego słuchacza. I tu mała uwaga – pisząc o przeciętnym słuchaczu, mam na myśli ludzi pochłaniających na co dzień Pestifer, Deeds Of Flesh czy z innej strony Fallujah. Osobników niebędących w temacie zawartość tej płyty pewnikiem przyprawi o zawroty głowy.

Śledzę poczynania bohaterów tej recenzji od samego początku i zawsze mi imponowało, że dla nich ewolucja nie ograniczała się wyłącznie do rozwijania techniki użytkowej oraz komplikowania aranżacji, że również – co wcale nie jest takie oczywiste – szło za tym konkretne pierdolnięcie, w dodatku z płyty na płytę coraz większe. Najwyraźniej jednak Exocrine na „The Hybrid Suns” wycisnęli z tego stylu (albo z siebie) maksa, bo ich szósty krążek już aż tak dopakowany, intensywny i zagmatwany nie jest. Podkreślam – aż tak, bo mimo wszystko Francuzi są na takim poziomie, że do prostego grania pewnie nawet nie potrafiliby się zmusić. Sweet!

Legend na tle pozostałych albumów Exocrine najbardziej wyróżnia się chyba wyjątkowo dużym stężeniem melodyjnych motywów, w tym takich, które można z łatwością zapamiętać i później nucić pod nosem („Dragon”!). Co prawda z czymś takim nie załapią się choćby do preselekcji do Eurowizji, bo większość z nich opiera się na karkołomnych zagrywkach, ale koniec końców ułatwiają one wkręcenie się w te jeszcze bardziej popieprzone pomysły zespołu. Osiągnięta w ten sposób wyrazistość utworów sprawia, że z jednej strony po ich wysłuchaniu zostaje coś w głowie, do czego później chce się wrócić, a z drugiej, że całość nabiera takiego hmm… ludzkiego charakteru, że nie wszystko kręci się tu wokół techniki.

Produkcja Legend nie budzi większych zastrzeżeń. Od początku doskonale słychać, że zespołowi zależało na maksymalnej selektywności instrumentów oraz możliwie dobrym balansie brzmienia między brutalnymi a melodyjnymi partiami. Wyszło to całkiem nieźle, bo faktycznie można się delektować praktycznie każdym aranżacyjnym detalem (o ile się go oczywiście wyłapie), jednak przy większej zawierusze — a takich przecież nie brakuje — dźwięk wydaje się być nieco przytłumiony.

Jakby wrażeń dostarczanych przez Legend było mało, Exocrine postanowili domknąć płytę ponownie nagranym „Cryogenisation” z „Ascension”. Fajnie, fajnie, tylko nie wiem, po co. Owszem, numer sam w sobie jest w porządku, ale w tej wersji pokazuje jedynie postęp, jakiego gitarniak Sylvain Octor-Perez dokonał jako producent. Wszak jeśli chodzi po poziom kompozycji, to już wtedy było u nich naprawdę dobrze.

Czy Legend jest najlepszym krążkiem w dorobku Exocrine? Na etapie, na którym jest zespół to już chyba kwestia drugorzędna, bo o „najlepszości” będą decydowały detale i osobiste preferencje. Ja nie widzę problemu w tym, że materiał jest prostszy i bardziej chwytliwy od poprzedniego, ale to właśnie „The Hybrid Suns” umieściłbym na szczycie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Exocrine/

podobne płyty:




Udostępnij:

12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2024

Ulcerate – Cutting The Throat Of God [2024]

Ulcerate - Cutting The Throat Of God recenzja reviewCutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.

Jako się rzekło, Cutting The Throat Of God jest „tylko” kontynuacją „Stare Into Death And Be Still” i nie zawiera żadnych większych/przełomowych zmian w stosunku do tamtego, jakże znakomitego, krążka. Mimo to nie można napisać o Ulcerate, że stanęli w miejscu albo kurczowo trzymają się jednego patentu, bo jak to już doskonale słychać w otwierającym album pięknie rozbudowanym i wciągającym „To Flow Through Ashen Hearts”, mają świadomość własnej zajebistości i pomysłów im nie brakuje. Styl zespołu jest w mig rozpoznawalny, jednocześnie daje się odczuć, że w muzyce jest jeszcze więcej gęstego nastroju i niepokojących melodii, że na wielu poziomach mocniej oddziałuje na słuchacza. Żeby nie było jednowymiarowo, atmosferyczne partie są równoważone paroma wyjątkowo ekstremalnymi (nawet jak na nich) wybuchami brutalności, które spokojnie przeszyłby nawet u Defeated Sanity.

Ulcerate oczywiście nie byliby sobą, gdyby na Cutting The Throat Of God wszystko było proste, przejrzyste i przewidywalne. Nowozelandczycy zadbali o odpowiednią dawkę nieco nieoczywistych zagrań w nieoczywistych miejscach (choćby w „Further Opening The Wounds” i utworze tytułowym) oraz trochę stękająco-mulących riffów wpadających w sludge (m.in. w „Transfiguration In And Out Of Worlds”), które tylko podbijają klimat całości i czynią ją bardziej zwartą. Te dodatki/urozmaicenia nie są podane pod nos, więc wyłapanie ich w niezwykle bogatych, wielowątkowych i pokręconych strukturach może zająć kilka naprawdę wnikliwych przesłuchań, co ja akurat zaliczam na duży plus, bo banalnych krążków mamy wokół na pęczki.

Produkcja Cutting The Throat Of God nie odbiega zbytnio od tej z „Stare Into Death And Be Still” – balans między selektywnością a brudem jest podobny, brzmienie poszczególnych instrumentów również, może jedynie bas jest wyraźniejszy, zaś jego udział w budowaniu nastroju istotniejszy. Nie zmienia to faktu, że dźwięk jest tu idealnie dopasowany do muzyki i trudno wyobrazić sobie lepszy – pozwala się w pełni delektować wszelkimi zawiłościami aranżacyjnymi oraz mistrzowskim wykonaniem (Jamie Saint Merat jeszcze za życia doczeka się pomnika w centrum Auckland).

W recenzji poprzedniego krążka nazwałem Ulcerate najlepszym współczesnym zespołem deathmetalowym; po paru miesiącach spędzonych z monumentalnym Cutting The Throat Of God tę opinię podtrzymuję. Nowozelandczycy nie dają żadnych pretekstów, żeby podważyć ich wielkość. Choć wielu próbuje, oni nadal są niepodrabialni, są poza zasięgiem.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

24 października 2024

My Dying Bride – A Mortal Binding [2024]

My Dying Bride - A Mortal Binding recenzja reviewPomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od „For Lies I Sire”, to klasyczny przykład zjazdu po równi pochyłej i albumów, które oprócz numeru katalogowego niczego do dorobku zespołu nie wnoszą.

Na A Mortal Binding słychać sprawnych i bardzo doświadczonych muzyków, którym ewidentnie się nie chce, którzy nie potrafią wyjść poza najczęściej wykorzystywane przez siebie schematy, których nie stać na odrobinę inwencji twórczej i których granie (w kółko tego samego) zwyczajnie męczy. Każdy z siedmiu nowych (?) utworów mógłby trafić na którąkolwiek z płyt My Dying Bride wydanych w ciągu ostatnich 15 lat i to w obojętnie jakiej konfiguracji, bo i tak rozmyłby się na tle ich zawartości albo trafiły do kategorii „te gorsze i wymuszone”.

W sferze kompozycji A Mortal Binding góruje nad poprzedzającym ją „The Ghost Of Orion” tylko w jednym punkcie – jest utrzymana na o wiele równiejszym poziomie, a przez to bardziej spójna. Z drugiej strony oznacza to jednak, że całość jest spłaszczona pod względem poziomu i dość jednowymiarowa. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem, pozytywnie!, jest tu singlowy „Thornwyck Hymn”. Co prawda przy pierwszym kontakcie raczej odpycha niż zachwyca, ale w konfrontacji z pozostałymi wypada, o dziwo, najciekawiej. W miarę przyzwoite wrażenie robi jeszcze „Her Dominion”… I to by było w zasadzie na tyle. W pozostałych kawałkach, a owszem, trafiają się dobre momenty. I tylko momenty – dosłownie, kilka sekund i po wszystkim, że wymienię choćby świetny break w drugiej części „The 2nd Of Three Bells” albo ładną melodię i towarzyszący jej bas w „The Apocalyptist”. Mało, jak na 55-minutowy album? No ba!

Co do pewnego stopnia zaskakujące, na A Mortal Binding trafiło relatywnie dużo agresywnych partii wokalnych, jak i sporo agresywnych riffów. Mimo to materiał nie dryfuje w stronę nawet pozorowanej ekstremy. Przypuszczalnie dlatego, że w muzyce trudno doszukać się prawdziwego zaangażowania czy odrobiny emocji, które mogłyby udzielić się słuchaczowi. Ponadto brakuje mi tutaj myśli przewodniej, jakiegoś większego motywu, za którym chciałoby się podążać przez kolejne minuty. Dostaliśmy jedynie kilka niepowiązanych ze sobą kawałków, które Anglicy w swoich najlepszych latach napisaliby w ciągu tygodnia. A potem wywalili do kosza jako niegodne My Dying Bride.

Najjaśniejszym punktem A Mortal Binding jest bez wątpienia bardzo masywna, organiczna i przestrzenna produkcja – na pewno jedna z lepszych w historii My Dying Bride. Gitary brzmią potężnie, sekcja (z mocnym i czytelnym basem) jest pełna i tłuściutka, zaś wokale Aarona odpowiednio wstrzelone w miksie. Skrzypiec nie chwalę, bo ponownie z ich obecności nic sensownego dla muzyki nie wynika, a brzmią dokładnie tak, jak zwykle. Łatwo dojść do wniosku, że to bezczelne kopiuj-wklej z poprzednich płyt, w czym zresztą utwierdza mnie szelmowski uśmieszek Shauna MacGowana.

Z mojej perspektywy A Mortal Binding to album zupełnie niepotrzebny w dyskografii zespołu. Nawet okrojony do objętości epki miałby niewiele do zaoferowania. W tej chwili wygląda to tak, jakby My Dying Bride trzymały w kupie wyłącznie zobowiązania kontraktowe.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

19 października 2024

Nile – The Underworld Awaits Us All [2024]

Nile - The Underworld Awaits Us All recenzja reviewNile już na wczesnym etapie kariery przeszli z pozycji obiecującego debiutanta do ścisłej czołówki gatunku, natomiast wraz z premierą The Underworld Awaits Us All dostali się do grona weteranów z dziesięcioma płytami na koncie. Nic, tylko pogratulować wytrwałości! Odnoszę jednak wrażenie, że ten jubileusz jest słodko-gorzki, bo łączy się z przenosinami (a mniej eufemistycznie – spadkiem) do Napalm Records, która z jednej strony robi za przechowalnię dla podupadłych gwiazd, a z drugiej za fabrykę czwartoligowego szrotu na rynek niemiecki.

Czy Nile stracili na znaczeniu? Tłumy na tasiemcowych trasach zdają się temu przeczyć. Czy Nile zaliczyli gwałtowny spadek formy? Zawartość The Underworld Awaits Us All zdaje się temu przeczyć. Mimo iż dziesiąty album Amerykanów nie przebija „Vile Nilotic Rites” — co najwyżej mu dorównuje — to wciąż mamy do czynienia z muzyką na bardzo wysokim, niedostępnym dla innych poziomie, w dodatku szalenie zróżnicowaną (także pod względem wokali) i z całą masą zaskakująco świeżych pomysłów. No i oczywiście brawurowo i z rozmachem zagraną. Nawet jeśli Kollias w trakcie blastów wygląda, jakby za chwilę miał zejść, to nikt tu się na emeryturę nie wybiera!

Na The Underworld Awaits Us All na szczególną uwagę zasługuje duża wyrazistość poszczególnych utworów – chociaż wszystkie są utrzymane w charakterystycznym stylu Nile, to każdy bez wyjątku zawiera coś rozpoznawalnego. Zwłaszcza w pierwszej części płyty nie brakuje chwytliwych i kąśliwych zarazem fragmentów, że wymienię tylko „Chapter For Not Being Hung Upside Down On A Stake In The Underworld And Made To Eat Feces By The Four Apes”, króciutki „To Strike With Secret Fang” oraz „Naqada II Enter The Golden Age” z fajnymi zagrywkami a’la Dying Fetus. W kolejnych kawałkach zespół częściej zwalnia i kombinuje z klimatem, by na koniec przetoczyć się po słuchaczach dwoma rozbudowanymi i bardzo podniosłymi kolosami: „True Gods Of The Desert” i The Underworld Awaits Us All”. Jak więc widać, jest w czym wybierać, choć dla mnie niekwestionowanym numerem jeden pozostaje numer jeden, „Stelae Of Vultures”.

Na tle pozostałych płyt Nile The Underworld Awaits Us All odznacza się ponadto wyjątkowo przejrzystym brzmieniem. Każdy dźwięk jest dostępny na wyciągnięcie ucha, żaden element produkcji nie zamula, więc nawet najmniejsze detale nie powinny umknąć niczyjej uwadze. Mark Lewis, jak nie on, spisał się tutaj na medal. Srebrny, gwoli ścisłości, bo — żeby czepliwości stało się za dość — dźwięk werbla (solo) jest trochę płaski i nie ma odpowiedniej mocy.

Jeśli chodzi o poważniejsze rzeczy, które nie robią mi w kontekście tego albumu, wymieniłbym dwa numery instrumentalne. Pierwszy, oparty na oklepanych bliskowschodnich motywach, jest krótki i trochę zaburza spójność The Underworld Awaits Us All. Drugi to deathmetalowy walec – sam w sobie jest spoko, ale zupełnie nie siedzi w trackliście. W ogóle wydaje się, że zespół nie wiedział, co z nim zrobić, a wyrzucać nie chciał. A wystarczyło tylko wepchnąć go w miejsce wspomnianego plumkania.

Obiektywnie patrząc, dziesiąta płyta Nile zapewne nie namiesza w podsumowaniach, ale w prywatnych rankingach może być wysoko, wszak zawiera wszystko, czego można oczekiwać od tego zespołu. Sanders i koledzy nie szczędzą wysiłków, żeby bez wstydu było z czym wyjść do ludzi.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 października 2024

Miasma – Changes [1992]

Miasma - Changes recenzja reviewDrodzy Państwo kontynuujemy nasz (mam nadzieję) wesoły kącik jednostrzałowych albumów niegodnych zapomnienia. Dziś na ruszt wrzucimy austriackiego, krwistego sznycla prosto z Wiednia. Smacznego!

W 1990 roku powstał twór zwany Miasma. Działalność zespołu była mocno szarpana, a nas interesuje okres do 1993 roku, gdyż debiut Miasmy (i jedyne większe dzieło, jak łatwo się domyślić) to rok 1992 i album zatytułowany Changes. Po tym dziele panowie nagrali jeszcze EP „Love Songs”. Wspominam o niej, gdyż na płycie wznowionej przez Napalm Records owa EP jest zawarta jako bonus. Są to 3 utwory (a raczej 2, jeśli nie liczymy live’a; ja nie liczę, gdyż kawałek jest na albumie). Następnie zespół rozpada się, potem znów powstaje z martwych, aby zagrać na festiwalu i udać się na dłuższy spoczynek. Reanimacja miała miejsce jeszcze w 2005 roku, ale nie powstało w tym okresie żadne dzieło.

Technicznie mamy tutaj do czynienia z 8 utworami + 2 z EP. Całość zajmuje godzinę, zatem do krótkich ich zaliczyć nie można. Sugerując się czasem miałem wrażenie, że będziemy obcować z jakimś progresywnym graniem death metalowym. Z tego powodu podchodziłem do materiału trochę jak pies do jeża. Jak to mawia klasyk – nic bardziej mylnego.

Otwierający album „Baphomet” już na wstępie wybije nam z głowy myśli o progresji. Ciężkie i ostre brzmienia instrumentarium oraz piekielnie niski wokal Goreheada to cudowne połączenie dla szatańskich liryk Austriaków. Changes stawia na średnio-wolne tempa, umiejętnie bawiąc się szybkością kompozycji. Zmiany jako całość prezentuje się bardzo spójnie, jednoczenie nie wywołując znużenia u słuchacza. Wyjątkiem jest tutaj wymowny utwór „Schizophrenia?” zaczynający się od organów z elektronicznymi wstawkami (lub czymś je doskonale imitującymi). Ten ponad 9-cio minutowy moloch jest bardzo rozbudowany, a świetny warsztat twórców Changes zapewnia, że nudy nie zaznamy, a czas przy nim szybko zleci. Usłyszymy tutaj też chóry połączone z szatańskim bulgotem. Coś się dzieje cały czas, rzekłbym. Zaiste schizofreniczny klimat panowie serwują w tym kawałku sznycla zwanym Changes. „Drowning In Blood” wita nas akustykiem kojarzącym się ze wstępem do jakiegoś pogańskiego utworu. Potem wracamy do tego, co już nam Miasma przedstawia, czyli do diabelskich brzmień. Najkrótszy „Stillbirth” zamyka nam oryginalny album Changes.

Kolejne dwa dodatki z EP, czyli ponad 9-cio minutowy „Love Song (To A Lost Little Girl)” oraz trwający 3 minuty „The Unbearable Resurrection Of A Suspicious Character” ocenię jako jedno. Wyjściem tego kierunku będzie teza, czy te utwory pasują do całości. Z pewnością mogę powiedzieć, że odbiegają produkcją, która jest zdecydowanie słabsza. A jak stylistycznie? Jest OK. Nie ten sam poziom co Changes, ale nie burzy całości.

Produkcja albumu jest bardzo dobra. Może to „wina” reissue’a, bo ludzie narzekali na choćby bas. Ja tam żadnych usterek dźwiękowych nie doznałem i polecam wydanie od Napalm Records.

Podsumowując – jest to świetny album. Godzina minęła jak batem strzelił, a ja pozostałem z niejakim uczuciem, że chciałbym od nich dokładkę tego sznycla. Głód pozostawiony po pysznej Miasmie, zaspokoić można tylko kolejnym odpaleniem płytki. To chyba najlepsza rekomendacja.


ocena: 8,5/10
Lukas
Udostępnij:

11 października 2024

Carnophage – Matter Of A Darker Nature [2024]

Carnophage - Matter Of A Darker Nature recenzja reviewDawno żadna płyta tak mnie nie zawiodła przy pierwszym przesłuchaniu jak Matter Of A Darker Nature – i to tylko dlatego, że… nie jest wierną kopią „Monument”. Przyznaję bez cienia żenady, że nie zważając na nic (w tym także na kolejną ośmioletnią przerwę) liczyłem, że zabójcze tureckie komando nagra identyczny materiał – dosłownie, kurwa, jeden do jednego. Wybaczyć mógłbym jedynie pozmieniane tytuły utworów. Jak się okazało, muzycy mieli inną wizję tego materiału. Stąd też moja przeprawa z trzecią płytą Carnophage nie należała do najłatwiejszych, ale z czasem rozczarowanie ustąpiło, choć niedosyt pozostał.

Pierwsze sekundy Matter Of A Darker Nature dają jasno do zrozumienia, że zespół postawił przed sobą tylko jeden cel: napierdalać – co też czyni przez 33 minuty. Carnophage napierają bardzo intensywnie, z dużym zaangażowaniem i praktycznie bez przestojów, więc krążek może momentami sprawiać wrażenie pozbawionego polotu i zbyt jednowymiarowego. To jednak pozory, bo dzięki paru delikatnie melodyjnym solówkom oraz nielicznym zwolnieniom (to wtedy wychodzi pieroński ciężar riffów) muzyka zachowała odpowiednią dynamikę i jest daleka od monotonii.

Podstawę stylu Carnophage w dalszym ciągu stanowi brutalny i techniczny death metal — który natychmiast trafi do fanów „dwójek” Severed Savior i Odious Mortem, bo odniesienia do tych kapel są aż nadto wyraźne — aaale daje się również zauważyć, że w ramach brutalizacji zespół przemycił na Matter Of A Darker Nature trochę dość prostych (jak na siebie) i bezpośrednich patentów oraz zredukował poziom chwytliwości, tak przecież wysoki na poprzedniku. Naturalnie nie ma dramatu – materiał miętosi pomidory jak na rasowy wygrzew przystało, jednak — i tu odzywa się moje zboczenie — wolałbym, żeby wszystko zostało po staremu, czyli jak na „Monument”.

Oprócz wspomnianych ubytków w sferach polotu i przebojowości, na Matter Of A Darker Nature doskwierają mi jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze produkcja albumu jest taka hmm… po prostu przyzwoita. Brzmienie ogólnie trzyma się kupy, selektywność jest nawet w porządku, ale całości brakuje ostatecznego szlifu, jakby „wykończeniówka” była robiona w pośpiechu i po kosztach. Druga, poważniejsza, kwestia dotyczy wokali. Oral Akyol dwoi się i troi, żeby było brutalnie, no i jest brutalnie. Szkoda tylko, że samo umiejscowienie wokali (a już szczególnie bulgotów) w strukturach utworów często wydaje się dość przypadkowe – nie stanowią jedności z muzyką i rozpraszają uwagę.

Matter Of A Darker Nature wywołuje zaskakująco mieszane odczucia, choć z oczywistą przewagą tych pozytywnych. Największym problemem jest tu chyba klasa i potencjał Carnophage – jestem przekonany, że zespół stać na o wiele więcej, niż pokazali na tej płycie i właśnie tego „więcej” oczekiwałem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnophageturkey

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: