12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 listopada 2024

Ulcerate – Cutting The Throat Of God [2024]

Ulcerate - Cutting The Throat Of God recenzja reviewCutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.

Jako się rzekło, Cutting The Throat Of God jest „tylko” kontynuacją „Stare Into Death And Be Still” i nie zawiera żadnych większych/przełomowych zmian w stosunku do tamtego, jakże znakomitego, krążka. Mimo to nie można napisać o Ulcerate, że stanęli w miejscu albo kurczowo trzymają się jednego patentu, bo jak to już doskonale słychać w otwierającym album pięknie rozbudowanym i wciągającym „To Flow Through Ashen Hearts”, mają świadomość własnej zajebistości i pomysłów im nie brakuje. Styl zespołu jest w mig rozpoznawalny, jednocześnie daje się odczuć, że w muzyce jest jeszcze więcej gęstego nastroju i niepokojących melodii, że na wielu poziomach mocniej oddziałuje na słuchacza. Żeby nie było jednowymiarowo, atmosferyczne partie są równoważone paroma wyjątkowo ekstremalnymi (nawet jak na nich) wybuchami brutalności, które spokojnie przeszyłby nawet u Defeated Sanity.

Ulcerate oczywiście nie byliby sobą, gdyby na Cutting The Throat Of God wszystko było proste, przejrzyste i przewidywalne. Nowozelandczycy zadbali o odpowiednią dawkę nieco nieoczywistych zagrań w nieoczywistych miejscach (choćby w „Further Opening The Wounds” i utworze tytułowym) oraz trochę stękająco-mulących riffów wpadających w sludge (m.in. w „Transfiguration In And Out Of Worlds”), które tylko podbijają klimat całości i czynią ją bardziej zwartą. Te dodatki/urozmaicenia nie są podane pod nos, więc wyłapanie ich w niezwykle bogatych, wielowątkowych i pokręconych strukturach może zająć kilka naprawdę wnikliwych przesłuchań, co ja akurat zaliczam na duży plus, bo banalnych krążków mamy wokół na pęczki.

Produkcja Cutting The Throat Of God nie odbiega zbytnio od tej z „Stare Into Death And Be Still” – balans między selektywnością a brudem jest podobny, brzmienie poszczególnych instrumentów również, może jedynie bas jest wyraźniejszy, zaś jego udział w budowaniu nastroju istotniejszy. Nie zmienia to faktu, że dźwięk jest tu idealnie dopasowany do muzyki i trudno wyobrazić sobie lepszy – pozwala się w pełni delektować wszelkimi zawiłościami aranżacyjnymi oraz mistrzowskim wykonaniem (Jamie Saint Merat jeszcze za życia doczeka się pomnika w centrum Auckland).

W recenzji poprzedniego krążka nazwałem Ulcerate najlepszym współczesnym zespołem deathmetalowym; po paru miesiącach spędzonych z monumentalnym Cutting The Throat Of God tę opinię podtrzymuję. Nowozelandczycy nie dają żadnych pretekstów, żeby podważyć ich wielkość. Choć wielu próbuje, oni nadal są niepodrabialni, są poza zasięgiem.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

24 października 2024

My Dying Bride – A Mortal Binding [2024]

My Dying Bride - A Mortal Binding recenzja reviewPomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od „For Lies I Sire”, to klasyczny przykład zjazdu po równi pochyłej i albumów, które oprócz numeru katalogowego niczego do dorobku zespołu nie wnoszą.

Na A Mortal Binding słychać sprawnych i bardzo doświadczonych muzyków, którym ewidentnie się nie chce, którzy nie potrafią wyjść poza najczęściej wykorzystywane przez siebie schematy, których nie stać na odrobinę inwencji twórczej i których granie (w kółko tego samego) zwyczajnie męczy. Każdy z siedmiu nowych (?) utworów mógłby trafić na którąkolwiek z płyt My Dying Bride wydanych w ciągu ostatnich 15 lat i to w obojętnie jakiej konfiguracji, bo i tak rozmyłby się na tle ich zawartości albo trafiły do kategorii „te gorsze i wymuszone”.

W sferze kompozycji A Mortal Binding góruje nad poprzedzającym ją „The Ghost Of Orion” tylko w jednym punkcie – jest utrzymana na o wiele równiejszym poziomie, a przez to bardziej spójna. Z drugiej strony oznacza to jednak, że całość jest spłaszczona pod względem poziomu i dość jednowymiarowa. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem, pozytywnie!, jest tu singlowy „Thornwyck Hymn”. Co prawda przy pierwszym kontakcie raczej odpycha niż zachwyca, ale w konfrontacji z pozostałymi wypada, o dziwo, najciekawiej. W miarę przyzwoite wrażenie robi jeszcze „Her Dominion”… I to by było w zasadzie na tyle. W pozostałych kawałkach, a owszem, trafiają się dobre momenty. I tylko momenty – dosłownie, kilka sekund i po wszystkim, że wymienię choćby świetny break w drugiej części „The 2nd Of Three Bells” albo ładną melodię i towarzyszący jej bas w „The Apocalyptist”. Mało, jak na 55-minutowy album? No ba!

Co do pewnego stopnia zaskakujące, na A Mortal Binding trafiło relatywnie dużo agresywnych partii wokalnych, jak i sporo agresywnych riffów. Mimo to materiał nie dryfuje w stronę nawet pozorowanej ekstremy. Przypuszczalnie dlatego, że w muzyce trudno doszukać się prawdziwego zaangażowania czy odrobiny emocji, które mogłyby udzielić się słuchaczowi. Ponadto brakuje mi tutaj myśli przewodniej, jakiegoś większego motywu, za którym chciałoby się podążać przez kolejne minuty. Dostaliśmy jedynie kilka niepowiązanych ze sobą kawałków, które Anglicy w swoich najlepszych latach napisaliby w ciągu tygodnia. A potem wywalili do kosza jako niegodne My Dying Bride.

Najjaśniejszym punktem A Mortal Binding jest bez wątpienia bardzo masywna, organiczna i przestrzenna produkcja – na pewno jedna z lepszych w historii My Dying Bride. Gitary brzmią potężnie, sekcja (z mocnym i czytelnym basem) jest pełna i tłuściutka, zaś wokale Aarona odpowiednio wstrzelone w miksie. Skrzypiec nie chwalę, bo ponownie z ich obecności nic sensownego dla muzyki nie wynika, a brzmią dokładnie tak, jak zwykle. Łatwo dojść do wniosku, że to bezczelne kopiuj-wklej z poprzednich płyt, w czym zresztą utwierdza mnie szelmowski uśmieszek Shauna MacGowana.

Z mojej perspektywy A Mortal Binding to album zupełnie niepotrzebny w dyskografii zespołu. Nawet okrojony do objętości epki miałby niewiele do zaoferowania. W tej chwili wygląda to tak, jakby My Dying Bride trzymały w kupie wyłącznie zobowiązania kontraktowe.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

19 października 2024

Nile – The Underworld Awaits Us All [2024]

Nile - The Underworld Awaits Us All recenzja reviewNile już na wczesnym etapie kariery przeszli z pozycji obiecującego debiutanta do ścisłej czołówki gatunku, natomiast wraz z premierą The Underworld Awaits Us All dostali się do grona weteranów z dziesięcioma płytami na koncie. Nic, tylko pogratulować wytrwałości! Odnoszę jednak wrażenie, że ten jubileusz jest słodko-gorzki, bo łączy się z przenosinami (a mniej eufemistycznie – spadkiem) do Napalm Records, która z jednej strony robi za przechowalnię dla podupadłych gwiazd, a z drugiej za fabrykę czwartoligowego szrotu na rynek niemiecki.

Czy Nile stracili na znaczeniu? Tłumy na tasiemcowych trasach zdają się temu przeczyć. Czy Nile zaliczyli gwałtowny spadek formy? Zawartość The Underworld Awaits Us All zdaje się temu przeczyć. Mimo iż dziesiąty album Amerykanów nie przebija „Vile Nilotic Rites” — co najwyżej mu dorównuje — to wciąż mamy do czynienia z muzyką na bardzo wysokim, niedostępnym dla innych poziomie, w dodatku szalenie zróżnicowaną (także pod względem wokali) i z całą masą zaskakująco świeżych pomysłów. No i oczywiście brawurowo i z rozmachem zagraną. Nawet jeśli Kollias w trakcie blastów wygląda, jakby za chwilę miał zejść, to nikt tu się na emeryturę nie wybiera!

Na The Underworld Awaits Us All na szczególną uwagę zasługuje duża wyrazistość poszczególnych utworów – chociaż wszystkie są utrzymane w charakterystycznym stylu Nile, to każdy bez wyjątku zawiera coś rozpoznawalnego. Zwłaszcza w pierwszej części płyty nie brakuje chwytliwych i kąśliwych zarazem fragmentów, że wymienię tylko „Chapter For Not Being Hung Upside Down On A Stake In The Underworld And Made To Eat Feces By The Four Apes”, króciutki „To Strike With Secret Fang” oraz „Naqada II Enter The Golden Age” z fajnymi zagrywkami a’la Dying Fetus. W kolejnych kawałkach zespół częściej zwalnia i kombinuje z klimatem, by na koniec przetoczyć się po słuchaczach dwoma rozbudowanymi i bardzo podniosłymi kolosami: „True Gods Of The Desert” i The Underworld Awaits Us All”. Jak więc widać, jest w czym wybierać, choć dla mnie niekwestionowanym numerem jeden pozostaje numer jeden, „Stelae Of Vultures”.

Na tle pozostałych płyt Nile The Underworld Awaits Us All odznacza się ponadto wyjątkowo przejrzystym brzmieniem. Każdy dźwięk jest dostępny na wyciągnięcie ucha, żaden element produkcji nie zamula, więc nawet najmniejsze detale nie powinny umknąć niczyjej uwadze. Mark Lewis, jak nie on, spisał się tutaj na medal. Srebrny, gwoli ścisłości, bo — żeby czepliwości stało się za dość — dźwięk werbla (solo) jest trochę płaski i nie ma odpowiedniej mocy.

Jeśli chodzi o poważniejsze rzeczy, które nie robią mi w kontekście tego albumu, wymieniłbym dwa numery instrumentalne. Pierwszy, oparty na oklepanych bliskowschodnich motywach, jest krótki i trochę zaburza spójność The Underworld Awaits Us All. Drugi to deathmetalowy walec – sam w sobie jest spoko, ale zupełnie nie siedzi w trackliście. W ogóle wydaje się, że zespół nie wiedział, co z nim zrobić, a wyrzucać nie chciał. A wystarczyło tylko wepchnąć go w miejsce wspomnianego plumkania.

Obiektywnie patrząc, dziesiąta płyta Nile zapewne nie namiesza w podsumowaniach, ale w prywatnych rankingach może być wysoko, wszak zawiera wszystko, czego można oczekiwać od tego zespołu. Sanders i koledzy nie szczędzą wysiłków, żeby bez wstydu było z czym wyjść do ludzi.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 października 2024

Miasma – Changes [1992]

Miasma - Changes recenzja reviewDrodzy Państwo kontynuujemy nasz (mam nadzieję) wesoły kącik jednostrzałowych albumów niegodnych zapomnienia. Dziś na ruszt wrzucimy austriackiego, krwistego sznycla prosto z Wiednia. Smacznego!

W 1990 roku powstał twór zwany Miasma. Działalność zespołu była mocno szarpana, a nas interesuje okres do 1993 roku, gdyż debiut Miasmy (i jedyne większe dzieło, jak łatwo się domyślić) to rok 1992 i album zatytułowany Changes. Po tym dziele panowie nagrali jeszcze EP „Love Songs”. Wspominam o niej, gdyż na płycie wznowionej przez Napalm Records owa EP jest zawarta jako bonus. Są to 3 utwory (a raczej 2, jeśli nie liczymy live’a; ja nie liczę, gdyż kawałek jest na albumie). Następnie zespół rozpada się, potem znów powstaje z martwych, aby zagrać na festiwalu i udać się na dłuższy spoczynek. Reanimacja miała miejsce jeszcze w 2005 roku, ale nie powstało w tym okresie żadne dzieło.

Technicznie mamy tutaj do czynienia z 8 utworami + 2 z EP. Całość zajmuje godzinę, zatem do krótkich ich zaliczyć nie można. Sugerując się czasem miałem wrażenie, że będziemy obcować z jakimś progresywnym graniem death metalowym. Z tego powodu podchodziłem do materiału trochę jak pies do jeża. Jak to mawia klasyk – nic bardziej mylnego.

Otwierający album „Baphomet” już na wstępie wybije nam z głowy myśli o progresji. Ciężkie i ostre brzmienia instrumentarium oraz piekielnie niski wokal Goreheada to cudowne połączenie dla szatańskich liryk Austriaków. Changes stawia na średnio-wolne tempa, umiejętnie bawiąc się szybkością kompozycji. Zmiany jako całość prezentuje się bardzo spójnie, jednoczenie nie wywołując znużenia u słuchacza. Wyjątkiem jest tutaj wymowny utwór „Schizophrenia?” zaczynający się od organów z elektronicznymi wstawkami (lub czymś je doskonale imitującymi). Ten ponad 9-cio minutowy moloch jest bardzo rozbudowany, a świetny warsztat twórców Changes zapewnia, że nudy nie zaznamy, a czas przy nim szybko zleci. Usłyszymy tutaj też chóry połączone z szatańskim bulgotem. Coś się dzieje cały czas, rzekłbym. Zaiste schizofreniczny klimat panowie serwują w tym kawałku sznycla zwanym Changes. „Drowning In Blood” wita nas akustykiem kojarzącym się ze wstępem do jakiegoś pogańskiego utworu. Potem wracamy do tego, co już nam Miasma przedstawia, czyli do diabelskich brzmień. Najkrótszy „Stillbirth” zamyka nam oryginalny album Changes.

Kolejne dwa dodatki z EP, czyli ponad 9-cio minutowy „Love Song (To A Lost Little Girl)” oraz trwający 3 minuty „The Unbearable Resurrection Of A Suspicious Character” ocenię jako jedno. Wyjściem tego kierunku będzie teza, czy te utwory pasują do całości. Z pewnością mogę powiedzieć, że odbiegają produkcją, która jest zdecydowanie słabsza. A jak stylistycznie? Jest OK. Nie ten sam poziom co Changes, ale nie burzy całości.

Produkcja albumu jest bardzo dobra. Może to „wina” reissue’a, bo ludzie narzekali na choćby bas. Ja tam żadnych usterek dźwiękowych nie doznałem i polecam wydanie od Napalm Records.

Podsumowując – jest to świetny album. Godzina minęła jak batem strzelił, a ja pozostałem z niejakim uczuciem, że chciałbym od nich dokładkę tego sznycla. Głód pozostawiony po pysznej Miasmie, zaspokoić można tylko kolejnym odpaleniem płytki. To chyba najlepsza rekomendacja.


ocena: 8,5/10
Lukas
Udostępnij:

11 października 2024

Carnophage – Matter Of A Darker Nature [2024]

Carnophage - Matter Of A Darker Nature recenzja reviewDawno żadna płyta tak mnie nie zawiodła przy pierwszym przesłuchaniu jak Matter Of A Darker Nature – i to tylko dlatego, że… nie jest wierną kopią „Monument”. Przyznaję bez cienia żenady, że nie zważając na nic (w tym także na kolejną ośmioletnią przerwę) liczyłem, że zabójcze tureckie komando nagra identyczny materiał – dosłownie, kurwa, jeden do jednego. Wybaczyć mógłbym jedynie pozmieniane tytuły utworów. Jak się okazało, muzycy mieli inną wizję tego materiału. Stąd też moja przeprawa z trzecią płytą Carnophage nie należała do najłatwiejszych, ale z czasem rozczarowanie ustąpiło, choć niedosyt pozostał.

Pierwsze sekundy Matter Of A Darker Nature dają jasno do zrozumienia, że zespół postawił przed sobą tylko jeden cel: napierdalać – co też czyni przez 33 minuty. Carnophage napierają bardzo intensywnie, z dużym zaangażowaniem i praktycznie bez przestojów, więc krążek może momentami sprawiać wrażenie pozbawionego polotu i zbyt jednowymiarowego. To jednak pozory, bo dzięki paru delikatnie melodyjnym solówkom oraz nielicznym zwolnieniom (to wtedy wychodzi pieroński ciężar riffów) muzyka zachowała odpowiednią dynamikę i jest daleka od monotonii.

Podstawę stylu Carnophage w dalszym ciągu stanowi brutalny i techniczny death metal — który natychmiast trafi do fanów „dwójek” Severed Savior i Odious Mortem, bo odniesienia do tych kapel są aż nadto wyraźne — aaale daje się również zauważyć, że w ramach brutalizacji zespół przemycił na Matter Of A Darker Nature trochę dość prostych (jak na siebie) i bezpośrednich patentów oraz zredukował poziom chwytliwości, tak przecież wysoki na poprzedniku. Naturalnie nie ma dramatu – materiał miętosi pomidory jak na rasowy wygrzew przystało, jednak — i tu odzywa się moje zboczenie — wolałbym, żeby wszystko zostało po staremu, czyli jak na „Monument”.

Oprócz wspomnianych ubytków w sferach polotu i przebojowości, na Matter Of A Darker Nature doskwierają mi jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze produkcja albumu jest taka hmm… po prostu przyzwoita. Brzmienie ogólnie trzyma się kupy, selektywność jest nawet w porządku, ale całości brakuje ostatecznego szlifu, jakby „wykończeniówka” była robiona w pośpiechu i po kosztach. Druga, poważniejsza, kwestia dotyczy wokali. Oral Akyol dwoi się i troi, żeby było brutalnie, no i jest brutalnie. Szkoda tylko, że samo umiejscowienie wokali (a już szczególnie bulgotów) w strukturach utworów często wydaje się dość przypadkowe – nie stanowią jedności z muzyką i rozpraszają uwagę.

Matter Of A Darker Nature wywołuje zaskakująco mieszane odczucia, choć z oczywistą przewagą tych pozytywnych. Największym problemem jest tu chyba klasa i potencjał Carnophage – jestem przekonany, że zespół stać na o wiele więcej, niż pokazali na tej płycie i właśnie tego „więcej” oczekiwałem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnophageturkey

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 października 2024

Wormed – Omegon [2024]

Wormed - Omegon recenzja reviewKto by pomyślał, że po ponad 25 latach grania Wormed będą w stanie jeszcze czymś zaskoczyć, a tu proszę – nagrali najmniej ekstremalną i efektowną płytę w karierze. Dziwnie to brzmi w kontekście zespołu uchodzącego nieraz za wzór w ramach brutalnego i technicznego death metalu, ale właśnie takie wrażenie sprawia Omegon po pierwszym, dziesiątym i kolejnych przesłuchaniach. Czy to źle? Moooże i nie, ja jednak po świetnym „Krighsu” nastawiałem się na kolejny pokaz mega intensywnego napierdalania, zwłaszcza że pierwsze kawałki są zapowiedzią właśnie czegoś takiego.

Jako się rzekło, początek Omegon jest naprawdę udany – Hiszpanie grają bardzo gęsto, brutalność wylewa się z głośników, nie brakuje konkretnie popieprzonych riffów i gwałtownych zmian tempa, którym towarzyszy nieprzenikniony bulgot. Tak skomponowana i podana sieczka występuje w wielu fragmentach, ba – zdecydowanie dominuje, ale w skali całego albumu na pewno jest jej mniej, niż by się chciało/oczekiwało. Niestety, im dalej w las, tym częściej esencja Wormed jest rozwadniana elementami, które mi nie siedzą. Przede wszystkim zespół chętniej niż zwykle (kiedykolwiek?) korzysta ze zwolnień, w tym takich wpadających w slam – jak to działa na dynamikę, nie muszę nawet wspominać. Poza tym nie widzę wielkiego pożytku z pojawiającej się w paru miejscach łupanki opartej na prostym groove, która do tego stylu pasuje jak pięść do oka.

Ciekawym, choć może kontrowersyjnym, posunięciem okazała się za to redukcja wszelkich elektronicznych dodatków (albo przeszkadzajek – niepotrzebne skreślić) – wyraźnie straciły na znaczeniu, zostały zepchnięte w tło i praktycznie nic nie wnoszą. Na poprzednich płytach te „kosmosy” niekiedy mogły irytować, na Omegon w ogóle się nie narzucają – do tego stopnia, że łatwo je przeoczyć. Ja nie mam z tym problemu, bo szumy i trzaski nigdy mnie nie podniecały, lecz część fanów może jojczeć, że z zespołu uleciało coś, co wyróżniało go na tle innych brutalistów.

Omegon jest najdłuższą płytą w dorobku Wormed — trwa 41 minut — na co wpływ mają nie tylko wspomniane już zwolnienia, ale również dwie ewidentne zapchajdziury dość dużego kalibru. Pierwszą jest niby klimatyczny, a w rzeczywistości niedookreślony i mulący „Malignant Nexus”, drugą natomiast mocno przeciągnięta i monotonna końcówka tytułowego kawałka. Hiszpanie od jakiegoś czasu mają tendencję do zamykania płyt bardzo rozbudowanymi utworami i wprowadzania do muzyki odrobiny transu, jednak w tym przypadku coś im nie pykło i przynajmniej połowa numeru do niczego się nie nadaje.

Przez kilka zgrzytów i nie do końca przemyślanych rozwiązań czwarta płyta Wormed nie rozwija w pełni prawdziwego potencjału. Ogólnie jest dobrze, momentami bywa bardzo dobrze, tylko że w porównaniu z ostatnim dziełem Malignancy Omegon wypada trochę blado.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/wormed

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 października 2024

Laceration – I Erode [2024]

Laceration - I Erode recenzja reviewPierwsza płyta tej amerykańskiej ekipy, choć dobra, nie narobiła wielkiego szumu, bo i nie trafiła do zbyt wielu uszu. Dość powiedzieć, że dużo łatwiej dostępna była (i nadal jest) wydana dwa lata wcześniej kompilacja starszych, demówkowo-epkowych materiałów. Nie zmienia to faktu, że krążek dotarł tam, gdzie trzeba, czyli do włodarzy 20 Buck Spin, którzy dostrzegli w zespole potencjał i dali mu szansę zaistnienia przed szerszą publicznością. Opłaciło się, bo na I Erode Laceration udowodnili/potwierdzili swoją wartość.

Zespół trzyma się stylu, w którym rzeźbi od lat, stąd też na I Erode w stosunku do „Demise” próżno doszukiwać się znaczących zmian, zaskakujących rozwiązań czy niezrozumiałych eksperymentów – to ciągle klasyczny death metal circa 1992. Jeśli Amerykanie już coś majstrują przy graniu, to ma to związek wyłącznie z dopracowywaniem szczegółów oraz tworzeniem coraz zgrabniejszych i mocniej angażujących aranżacji. Wychodzi im to praktycznie bez zarzutu, bo takie numery jak „Strangled By Hatred”, „Excised”, tytułowy czy „Vile Incarnate” (i w sumie „Carcerality” też…) wchodzą jak złoto, pozostałym zaś w różnym stopniu brakuje bezpośredniej przebojowości albo mocniej wyróżniających się motywów.

W twórczości Laceration nie raz przebijają się echa Death, Gorguts, Suffocation, Malevolent Creation czy Cannibal Corpse, co oczywiście dobrze świadczy o ich gustach, jednak — i to jest bardzo ciekawe, zważywszy na dość długi staż zespołu — chłopaki sprawiają raczej wrażenie zainspirowanych kapelami, które na wczesnym etapie inspirowały się wspomnianymi klasykami. Wicie, rozumicie – taka inspiracja drugiego stopnia. Stąd też w utworach wyraźniej słychać Skeletal Remains czy Rude niż chociażby… Death, co jest trochę dziwne, ale cóż – takich doczekaliśmy czasów.

Największy postęp u Laceration dokonał się w temacie brzmienia. Za nagrania I Erode odpowiada Greg Wilkinson (Autopsy), zaś za produkcję Matt Harvey (Exhumed) – muszę przyznać, że jest to zajebisty duet i oby jak najczęściej współpracowali, bo dzięki ich wysiłkom album brzmi znakomicie. Z jednej strony całość jest selektywna (warto zwrócić uwagę na mocny bas), profesjonalnie oszlifowana i świetnie zbalansowana, a z drugiej ma oldskulowy feeling i ani przez moment nie wali plastikiem.

Podsumowując, mamy tu do czynienia z porządnie przygotowaną krótką płytką w jasno określonym stylu. Wprawdzie nieoryginalną i nie bez wad (intro i instrumental można by odstrzelić), ale podaną z serduchem. Jeśli takie granie wam wchodzi, to i I Erode łykniecie bez popitki.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lacerationofficial

podobne płyty:


Udostępnij:

26 września 2024

Rotting Christ – Pro Xristou [2024]

Rotting Christ - Pro Xristou recenzja reviewNo, no, no… kto by pomyślał, że przerwa między krążkami Rotting Christ kiedykolwiek urośnie do rekordowych 5 lat! Wiadomo, po drodze była pandemia, była solowa płyta Sakisa, były rozmaite składaki… Ciśnienie na premierowe kawałki też było, w dodatku tak duże, że u co bardziej naiwnych fanów pojawiły się marzenia o jakichś niesprecyzowanych nowinkach i mniej konwencjonalnym podejściu do tematu. Tiaaa… Dostaliśmy tylko (aż?) Pro Xristou, który w moim odczuciu jest kolejnym etapem w procesie łagodzenia brzmienia i dostosowywania muzyki do potrzeb (poziomu?) masowego odbiorcy.

O wątpliwej oryginalności Pro Xristou świadczy już fakt wrzucenia na okładkę obrazu Thomasa Cole’a „Rozpad” z cyklu „Dzieje imperium”, który tylko w samym metalu pojawił się na frontach płyt przynajmniej z pół tuzina razy. Jeśli chodzi o muzykę, również mamy do czynienia z samymi powtórkami. Sakis gdzieś na wysokości „Aealo” znalazł swoją niszę i od tamtego momentu kurczowo się jej trzyma, a jeśli nawet robi wycieczki w innych kierunkach, to akurat w takich, które mnie nie przekonują. Stąd też czternasta płyta Rotting Christ to jak dla mnie materiał wtórny, bardzo schematyczny, oparty wyłącznie na oklepanych patentach i niejednokrotnie ocierający się o jawny autoplagiat. Nie znaczy to jednak, że na bazie odgrzewanych składników nie można upichcić przyzwoitego dania, zwłaszcza gdy dysponuje się dużym doświadczeniem i sprzyjającymi warunkami.

No i cóż, na Pro Xristou trafiło kilka ładnych i dość chwytliwych piosenek, które przyjmuję bez poczucia zażenowania. Do tego grona zaliczam: „Saoirse” (najlepsze zostawili na koniec), „Like Father, Like Son” (pomimo początkowego obrzydzenia wchodzi zaskakująco dobrze), „La lettera del Diavolo” (bodaj najbardziej agresywny w zestawie), „Pix Lax Dax” (banalnie typowy, ale przyjemny) oraz końcówkę „The Farewell”. Te utwory w żaden sposób nie zaskakują i nie wprowadzają do brzmienia Rotting Christ choćby jednego nowego elementu, ale są poskładane na tyle zgrabnie, że można na nich zawiesić ucho, a później bezwiednie nucić. Poza nimi na krążku znalazło się miejsce (dużo miejsca) dla kilku również ładnych, ale niezbyt angażujących piosenek oraz dwóch — „The Sixth Day” i „Pretty World, Pretty Dies” — które w irytujący sposób nawiązują do „A Dead Poem”. Jeśli przyjrzeć się trackliście, łatwo dojść do wniosku, że mamy tu do czynienia z przekładańcem – raz jest fajnie, raz mniej, raz jest fajnie, raz mniej… i tak do końca, przez co ogólny poziom albumu nieco się zamazuje – lepsze kawałki na tym tracą, a słabsze odrobinę zyskują.

Czy z pomocą Pro Xristou Rotting Christ jest w stanie zaspokoić zaostrzone apetyty fanów swoich największych dokonań? Cuś mi się nie wydaje. Zbyt wysoko zawiesili sobie kiedyś poprzeczkę, żeby choćby otrzeć się o nią takim materiałem. Jestem za to przekonany, że dzięki tej, było nie było, przystępnej płycie uda im się dotrzeć do ludzi, którzy lubią delikatny przester na gitarach, a o black metalu nawet nie słyszeli.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

20 września 2024

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death [2024]

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death recenzja reviewRobienie sobie absurdalnie długich przerw między kolejnymi płytami to już chyba tradycja albo jakiś czelendż wśród holenderskich brutalistów, bo co i rusz któryś z nich budzi się z wydawniczej śpiączki i podejmuje walkę o drugą (trzecią, czwartą…) szansę. Severe Torture nie są tu żadnym wyjątkiem, ba! – w swoim lenistwie dorównują Disavowed czy Arsebreed. 14 lat robi spore wrażenie – zapytajcie Trynkiewicza. Zresztą nieważne, jak długo zespół tkwił w zawieszeniu, ważne, czy miał z czym powrócić. Dwanaście pierwszych sekund „The Death Of Everything” skutecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości co do wartości Torn From The Jaws Of Death.

Gdybym zrobił szczegółową listę wymagań, jakie mogę mieć w stosunku do idealnej płyty Severe Torture, to po wielokrotnym i dość wnikliwym przemieleniu Torn From The Jaws Of Death odwróconego krzyżyka nie postawiłbym tylko przy jednym punkcie – wymiotnych vandrunenowskich wokalach. Niiiby w „Marked By Blood And Darkness” pojawiają się jakieś wrzaski, jednak są tak głęboko zakopane w miksie, że trudno w ogóle je wychwycić. Ale to szczegół. Cała reszta, dosłownie każdy pieprzony element, mi pasuje, wszystko jest tip-top, w odpowiednio dobranych proporcjach i chodzi jak w szwajcarskim zegarku, co wcale nie było takie oczywiste – wszak wiek robi swoje, a brutalny death metal pod względem fizycznym stawia przed wykonawcami niemałe wyzwania.

Po Severe Tortureabsolutnie nie słychać zmęczenia materiału (choć chyba trzeba brać poprawkę na nowego, młodszego perkmana, który się tu nie oszczędza); zespół napiera z równą werwą i brzmi równie świeżo, co dwie dekady wcześniej. Pomimo upływu lat styl Holendrów nie uległ znaczącym zmianom i sprowadza się do brutalnego death metalu zagranego z oldskulowym feelingiem, bardzo dużą dbałością o dynamikę kompozycji, chwytliwość riffów oraz różne fajne smaczki (choćby zacne melodyjne solówki), które urozmaicają bezlitosny łomot. Oczywiście zespół nie zamknął się całkowicie na obce wpływy, jednak korzysta z nich bardzo oszczędnie — m.in. odrobina blackowych gitar w utworze tytułowym czy podlatujący leciwym Immolation rozbudowany „Tear All The Flesh Off The Earth” — nie tracąc nic ze swojej tożsamości.

Torn From The Jaws Of Death to materiał precyzyjnie zagrany, mięsiście brzmiący, selektywnie wyprodukowany i wbrew pozorom dostatecznie zróżnicowany, żeby nie znudził się po kilkudziesięciu przesłuchaniach z rzędu. Severe Torture ani przez chwilę nie zdradzają, że przez długi czas byli poza obiegiem, więc tym bardziej należy docenić poziom tego krążka. U mnie ląduje w „top 3” zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: