10 sierpnia 2018

Obscura – Diluvium [2018]

Obscura - Diluvium recenzja okładka review coverPoprzednią płytą muzycy Obscura sprowadzili się niemal do poziomu boysbandu — i mam na myśli zarówno miętkość grania jak i wizerunek — i choć, o zgrozo!, trafili się jacyś entuzjaści „Akróasis”, to dla mnie ten krążek był zwykłym niewypałem. Dosłownie – narobili szumu, ale nie narobili huku, a nawet jeśli próbowali, to wyszło z tego co najwyżej popierdywanie spod pachy – tak sztucznie to brzmiało. To właśnie dlatego do każdej przedpremierowej zajawki Diluvium podchodziłem jak pies do jeżozwierza (wiecie, takiego dużego jeża) i tylko czekałem, kiedy się Niemcy — wzorem swojej reprezentacji w kopanej — już całkiem wypierdolą na pysk.

Tymczasem te niepozorne (image bez zmian) chłopaki wybroniły się, nagrywając album znacznie przewyższający lajtowego poprzednika. Diluvium brzmi wyraźnie ciężej, zawiera znacznie więcej szybkich i brutalnych partii (w tym kilka naprawdę zabójczych riffów), mocniejsze są też growle Kummerera, dzięki czemu całość nabrała charakteru kalorycznego death metalu, nie zaś progresywnego pitu-pitu dla znudzonych tetryków. Naturalnie Niemcy nie zrezygnowali z melodii, ale tym razem jest ich mniej i nie są aż tak wesolutkie i rozmemłane; przynajmniej nie większość z nich.

Kolejna zmiana na plus to solówki. Wystarczyło małe przetasowanie na stanowisku „solówkarza” i efekty słychać od razu – po pierwsze dużo lepiej komponują się z utworami, a po drugie nie sprowadzają się już tylko do efekciarskiego (czemu się dziwić, poprzedni koleś był wielbicielem bezprogowych gitar) i w gruncie rzeczy jałowego przebierania paluchami. Owszem, Trujillo czasem też gdzieś się zapędzi, ale ciągle są to popisy w granicach rozsądku. Innymi słowy Diluvium daje podstawy sądzić, że Obscura odzyskała pazura i powoli zmierza we właściwym kierunku. Przynajmniej dla mnie stała się na powrót zespołem znośnym, więc przesłuchanie płyty kilka razy z rzędu nie wiąże się już z odruchami wymiotnymi, jak to miało miejsce przy okazji „Akróasis”.

Odnoszę wrażenie, że duża w tym zasługa Kummerera, którego udział w komponowaniu jest… coraz mniejszy. Jegomość ma kompleks Necrophagist i uparcie klepie w kółko tylko sprawdzone (i już nieco zużyte) patenty, więc oddanie pola bardziej otwartym kolegom wydaje się być pomysłem z kategorii „dobra zmiana”. Żebyśmy się właściwie zrozumieli – oni też nie odkrywają technicznego/progresywnego death metalu na nowo, ale potrafią (zwłaszcza Linus Klausenitzer) wprowadzić do muzyki odrobinę niezbędnej na takim etapie świeżości, co fajnie słychać choćby w „Clandestine Stars” czy „Mortification Of The Vulgar Sun”.

Słówko o wokalach. Tych agresywnych czepiać się nie zamierzam, bo trzymają niezły poziom. Co innego te czyste, czy raczej przepuszczone przez vocoder – tych jest stanowczo za dużo. Wpływy starego Cynic to nic złego (tak jak w „Ekpyrosis”, którego solówka jest mocno zainspirowana „How Could I”), ale ten efekt wokalny po prostu się zestarzał i chyba nie ma sensu do niego wracać. Z drugiej strony już wolę, gdy Kummerer udaje kosmitę, niż kiedy próbuje normalnie śpiewać. Mimo wszystko nieszczęsny vocoder pozostaje dla mnie największym problemem Diluvium. Cała reszta, choć nie idealna, trzyma fason i potrafi zaciekawić. Nie wierzyłem w ten zespół, w ogóle nie brałem pod uwagę, że Obscura może czymś zaskoczyć – a tu coś na kształt miłej niespodzianki.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

3 sierpnia 2018

Gruesome – Twisted Prayers [2018]

Gruesome - Twisted Prayers recenzja okładka review coverKariera Gruesome rozwija się w pozazdroszczenia godnym tempie – zespół trzaska materiał za materiałem, a każdy z nich może poszczycić się przyzwoitym braniem. Ta płodność Amerykanów nie powinna akurat nikogo dziwić, wszak mają o tyle łatwo, że nie muszą miesiącami głowić się nad nową muzyką. Na Twisted Prayers projekt kontynuuje ideę „oddawania hołdu Death” i z całkiem niezłym rezultatem imituje (inspiruje się, podrabia, kopiuje…) „Spiritual Healing”.

Wiadomo, że krążek nie ma startu do oryginału, ale jest zagrany i wyprodukowany na tyle dobrze, że może, a nawet powinien się podobać fanom Death. Oczywiście pod warunkiem, że są na tyle wyrozumiali, żeby dostrzec w Gruesome coś więcej aniżeli bazującą na nostalgii próbę wyciągnięcia ludziom kasy. Ja tam lubię wszystko, co Matt Harvey robi w Exhumed, jednak szczerość intencji i pomysł strojący za tym projektem niespecjalnie mnie przekonują. Nie znaczy to, że nie doceniam wartości muzycznej tego zbioru przeróbek, bo zespół naprawdę się przyłożył, żeby cała kreacja trzymała się kupy.

Krążek brzmi czyściej (łagodniej?) i mniej surowo niż „Savage Land”, jest wzorowo zagrany, wokal i teksty też pasują do układanki, a solówki to już w ogóle wypas (tym razem James Murphy dorzucił od siebie aż trzy). Warto zwrócić uwagę, że Twisted Prayers jest trochę bardziej techniczny niż oryginał (zwłaszcza jeśli chodzi o perkusję), chociaż na tyle utrzymany w ryzach, żeby nie zrobiło się zbyt ambitnie.

Nikogo nie powinno zdziwić, że materiał jest makabrycznie przewidywalny, bo i też Gruesome postarali się, żeby wszystkie najbardziej charakterystyczne elementy trzeciego dzieła Chucka pojawiały się w odpowiednich miejscach i w odpowiednim natężeniu. Mimo to gdzieniegdzie zespołowi zabrakło polotu (pomysłu?) przy przejściach między niektórymi motywami, więc w te miejsca upchnęli pomysły nawiązujące do „Leprosy”. Słucha się tego naprawdę nieźle — nawet zważywszy na wszechobecne uczucie de volaille (albo rendez-vous, czy tam czegoś jeszcze innego po francusku) — ale nie da się ukryć, że kilku fragmentom brakuje odrobiny charakteru albo są po prostu zbyt monotonne, zaś całość nie ma tej totalnej chwytliwości oryginału. Ciekawostką, a może i ekstrawagancją jest uzupełnienie „autorskiego” repertuaru coverem Possessed. Trochę tego nie kapuję, bo choć zagrany jest całkiem znośnie, to zespół równie dobrze mógł w jego miejsce zaproponować numer zmajstrowany na podobieństwo „The Exorcist” – jak już zrzynać, to na całego.

Na koniec warto się jeszcze zastanowić, jaki w ogóle sens mają płyty pokroju Twisted Prayers, poza kwestią czysto zarobkową? Nie przeczę, że rozkładanie takiego klona na czynniki pierwsze może przez chwilę bawić, ale koniec końców człowiek i tak wróci do materiału źródłowego. Tylko jak długo potrwa ta radocha? Póki co Gruesome wydaje się budzić wśród gawiedzi większe zainteresowanie niż Death…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gruesomedeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

28 lipca 2018

Pestilence – Hadeon [2018]

Pestilence - Hadeon recenzja reviewKolejny powrót Pestilence, kolejny w kompletnie nowym składzie, kolejna próba unowocześnienia „Testimony Of The Ancients”… Czy my przypadkiem już tego wszystkiego nie przerabialiśmy? No właśnie. Mnie ten zestaw informacji w zupełności wystarczył, by z rezerwą podchodzić do zawartości Hadeon, bo czy ta płyta tak naprawdę była komukolwiek potrzebna do szczęścia? Przed premierą materiału byłem zdania, że nie. Po zapoznaniu się z nim… opinię podtrzymuję, tym bardziej, że wolałbym rozwinięcie „Obsideo”.

Nic złego naturalnie się nie stało, wszak krążek jest utrzymany na stosunkowo wysokim poziomie, ale nowości to się nikt na nim nawet z miotaczem ognia nie doszuka. Dodatkowy problem tego albumu polega na tym, że trudno do niego zapałać uczuciem od pierwszych przesłuchań. Chwała Mameliemu, że z czasem jest tylko lepiej, choć do szczerych zachwytów ciągle trochę brakuje. Podwaliny Hadeon, czyli podstawowy sposób riffowania i rozwiązania rytmiczne to pozostałości po „Testimony Of The Ancients”, zaś cała reszta to esencja Pestilence wyciśnięta z trzech ostatnich płyt zespołu. Znaczących (jakichkolwiek?) innowacji tu nie odnotowałem, jednak pewne różnice między tymi materiałami występują, co więcej – jest ich dość dużo.

Pierwsze, co szybko rzuca się w uszy, to bardziej klasyczne podejście Patricka do produkcji. Tym razem pozwolił sobie na więcej brudu i szorstkości, w osiągnięciu których pomocny okazał się mastering u Dana Swanö. Kolejna zmiana to skręcenie tempa większości utworów do średniego. Blasty występują jedynie w „Non Physical Existent” i „Electro Magnetic” i są tylko dodatkiem pod kilka najszybszych riffów, bo na pewno nie pełnią roli przewodniej w tych utworach. Skoro już przy perkusji jestem, ponarzekam na Septimiu Hărşana, po którym spodziewałem się znacznie więcej. Mimo iż chłop potrafi zacnie napierdalać, jego partie na Hadeon zostały przygotowane po linii najmniejszego oporu – są zadziwiająco proste i niezbyt urozmaicone. Rozumiem, że struktury (nie riffy!) nowych kawałków Pestilence nie należą do skomplikowanych, ale mógł się pokusić o trochę finezji i fristajla.

Na plus materiału mogę natomiast odnotować jego ogromną dynamikę i „koncertowość” – wszystkie numery oparto na jednym-dwóch konkretnych motywach, przez co są krótkie, bardzo spójne i łatwe do rozpoznania. Pikanterii Hadeon dodały gęsto upakowane partie solowe, bo obaj gitarzyści w tej dziedzinie ostro zaszaleli, co w rezultacie dało chyba najbardziej popieprzone i progresywne popisy od czasów „Spheres”. Wokale Patricka także nie budzą najmniejszych zastrzeżeń – są równie mocne co czytelne, zaś częste powtórzenia tytułów/refrenów przydają płycie chwytliwości.

Ogólnie rzecz biorąc, krążek sprawia bardzo dobre wrażenie, choć mógłby jeszcze lepsze, gdyby nie zgrzyty w jego środkowej części. Mam tu na myśli irytujący zniekształcony elektronicznie wokal w „Astral Projection”, solówkę Doblesa w „Discarnate Entity”, która istnieje sobie w całkowitym oderwaniu od reszty numeru oraz zupełnie niepotrzebne basowe solo pod tytułem „Subvisions”. Te trzy elementy wydają mi się niezbyt przemyślane, ale na szczęście są otoczone na tyle porządnym graniem, że można na nie przymknąć oko.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 lipca 2018

Cynic – Re-Traced [2010]

Cynic - Re-Traced recenzja okładka review coverDobijanie fanów, poziom zaawansowany. „Traced In Air” był generalnie wielkim rozczarowaniem — przypuszczalnie największym w 2008 roku — ale zawierał kilka numerów (dokładnie trzy), z których przy odrobinie chęci i zaangażowania można było wycisnąć coś fajnego na miarę prawdziwego Cynic. Jak jednak udowodnił Masvidal na tym pięknie wydanym (bo tego odmówić mu nie sposób) kawałku plastiku, równie dobrze można było pójść w przeciwnym kierunki i je dokumentnie spartolić, pozbawiając wszystkich godnych uwagi elementów. Tak właśnie wygląda Re-Traced. Ta cudna epka to cztery kawałki z „Traced In Air” sprowadzone do jakichś, kurwa, luźnych zarysów; do plumkającego nie wiadomo, kurwa, czego, co się ze wstydem przynosi na próbę celem obczajenia przez kolegów. W rezultacie mamy następujące arcydzieło: strachliwe muśnięcia gitar (ciężarem niekiedy dorównują produkcjom pop, ale tylko niekiedy), popierdująca bez wyrazu sekcja a’la new age, masa rozjechanych efektów (które przypuszczalnie mają przykryć brak pomysłów), a to wszystko stanowi jedynie podkład dla koszmarnych popisów wokalnych Masvidala – jeszcze gorszych niż na „Traced In Air” Tę paradę atrakcji — czyli w głównej mierze anemicznych zaśpiewów i smęcenia — uzupełniono jednym nowym numerem, który choć przeciętny i w ogóle nie chce się do niego wracać, to wprowadza niewielki powiew normalności. Masvidal nadal męczy kota, ale przynajmniej tym razem wyraźniej słychać jego kolegów. Także struktura „Wheels Within Wheels” jest w miarę spójna, ale czy to w jakikolwiek sposób może poprawić ocenę Re-Traced? Według osobnika, który spisał biografię zespołu, coś takiego ma stanowić wzywanie rzucone fanom… Mnie to raczej wygląda na wzywanie rzucone zdrowemu rozsądkowi i wytrzymałości najwierniejszych miłośników kapeli, którzy z uwielbienia dla „Focus” są skłonni kupić każde gówno z logo Cynic.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 lipca 2018

Amorphis – The Karelian Isthmus [1992]

Amorphis - The Karelian Isthmus recenzja okładka review coverAmorphis to poniekąd zespół-fenomen. Według oficjalnych statystyk nagrali kilkanaście płyt – wynik to zaiste imponujący, ale cóż z tego, skoro spośród nich do słuchania nadaje się aż… jedna. No, w każdym razie przynajmniej mnie mdli i trzącha na samą myśl o kontakcie z czymś innym niż The Karelian Isthmus. Przy tej całej niechęci do twórczości Finów muszę im uczciwie oddać, że zadebiutowali w naprawdę wielkim stylu; w stylu, który dawał nadzieje na jeszcze więcej klasowego death metalu. Niestety, panowie mieli inny pomysł na siebie — albo po prostu doszli do wniosku, że nic lepszego w takim graniu już nie wymyślą — więc pozostaje mi traktować ich w kategoriach zespołu jednej (znakomitej) płyty. Największy atut The Karelian Isthmus, ogromna przystępność, to przede wszystkim zasługa kompozytorskiego wyczucia kwartetu z Helsinek. Finowie stworzyli materiał wręcz nieprzyzwoicie melodyjny jak na standardy panujące naonczas w ich kraju (Purtenance, Convulse, Funebre, Demigod, Disgrace…), jednak nie można im zarzucić, że w którymś miejscu przekroczyli granicę dobrego smaku i oddali się słodkiemu pitoleniu. Co to to nie! Krążek jest mocno zakorzeniony w szwedzkim death metalu i w zasadzie brzmi jak Entombed czy Dismember, tylko w takim bardziej cywilizowanym i wypieszczonym wydaniu. Żeby nie było wątpliwości, chodzi mi o dźwięk, jaki uzyskano w murach Sunlight – jest w nim charakterystyczny dla Skogsberga ciężar, ale bez równie charakterystycznej dla niego toporności. Dobra produkcja sprawiła, że wszelkie kontrasty, od których aż się roi w muzyce Amorphis, zostały na The Karelian Isthmus należycie uwypuklone, toteż są łatwiejsze do wychwycenia, a przez to mocniej skupiają uwagę słuchacza. Najlepszym tego przykładem jest chyba „The Pilgrimage”, w którym zaraz po gęstych blastach wchodzą lajtowe klawisze, a kawałek mimo to zaskakująco mocno trzyma się kupy. Ta spójność jest mocną stroną krążka, bo żaden ze skrajnych elementów muzyki nie kaleczy uszu, a całość ani przez chwilę nie zalatuje wysilonym kompromisem między brutalnością a chwytliwością. Jedyne zgrzyty pojawiają się na linii dźwięk-treść, czego najjaskrawszy przykład mamy w „Sign From The North Side” – Tomi śpiewa o celtyckiej potędze, a towarzyszą mu melodie zalatujące Egiptem… Nie zmienia to faktu, że numer należy do najlepszych na płycie i chętnie się do niego wraca. Możecie mi wierzyć, The Karelian Isthmus coś w sobie ma – i pisze to człowiek, który Amorphis nie trawi.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.amorphis.net
Udostępnij:

30 czerwca 2018

Feto In Fetus – From Blessing To Violence [2018]

Feto In Fetus - From Blessing To Violence recenzja okładka review coverNiedługo po wydaniu „Condemned To The Torture” po Feto In Fetus praktycznie ślad zaginął. Cisza wokół zespołu była przerywana jedynie epizodycznymi koncertami, gdzieś tam przemknął temat splitu, ale poważniejszych niusów nie odnotowałem, toteż powoli zacząłem wątpić w potencjał twórczy chłopaków. Aż tu nagle wyskoczyli jak diabeł z pudełka – nie dość, że z trzecim krążkiem, to w dodatku w barwach Selfmadegod. Na From Blessing To Violence zespół trzyma się i poniekąd rozwija swoją wizję zamerykanizowanego death-grindu, a czyni to w sposób dla siebie dość charakterystyczny, więc miłośnicy poprzednich materiałów raczej nie będą zawiedzeni „trójką”. Feto In Fetus dorobili się już rozpoznawalnego brzmienia, oprawy graficznej, a także patentów na kompozycje, ale nie zatracili przy tym świeżości muzyki, która wciąż może imponować dużym ładunkiem energetycznym. Wprawdzie niektóre schematy na From Blessing To Violence trudno uznać za przypadkowe (jak choćby ostatni numer mocno różniący się od pozostałych), jednak widzę w tym bardziej próby ugruntowania stylu aniżeli przymiarki do wpieprzenia własnego ogona. Żeby nie było, na płycie pojawiają się również nowe rozwiązania, spośród których większość fajnie wtopiła się w utwory. Większość, ale nie wszystkie, bo wpływy niezbyt ambitnego slamu (w „The Order To Destroy”, „Evil Will Seek You Out” czy w kawałku tytułowym) nieprzyjemnie drażnią co wrażliwsze uszy i negatywnie wpływają na ocenę całości. No naprawdę, potrzebne to chłopakom jak Warszawie kolejne pomniki smoleńskie. Zdecydowanie bardziej mi odpowiada, jak zespół, tak po ludzku, napierdala konkretnymi riffami z pełnym wsparciem sekcji rytmicznej i nie ogląda się na boki, bo tam ciekawych wzorców dla nich nie ma. Jestem przekonany, że Feto In Fetus stać na generowanie wartościowego hałasu bez przesadnego oglądania się na innych, co zresztą udowodnili w wielu punktach bardzo udanego From Blessing To Violence. Nie ukrywam jednak, że poprzedni materiał sponiewierał mnie nieco mocniej. Po części dlatego, że wówczas wzięli mnie z zaskoczenia, natomiast tym razem byłem nastawiony dość ostro.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FetoInFetus

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 czerwca 2018

Benediction – Subconscious Terror [1990]

Benediction - Subconscious Terror recenzja okładka review coverStare brytyjskie załogi z kręgu brutalnego grania dzielą się w zasadzie na dwie grupy – na te, które stały się wpływowe i odniosły stosunkowo duży sukces oraz te, które ledwie zaznaczyły swoją obecność w świadomości maniaków. Wśród wyjątków, znajdujących się gdzieś pośrodku, na szybko jestem w stanie wymienić tylko Cancer, Extreme Noise Terror i opisywany właśnie Benediction. Z wymienionej trójki bohaterowie tej recki mieli być może najwięcej szczęścia, bo po sformowaniu zespołu w 1989 dość szybko trafili pod skrzydła Nuclear Blast, stając się z miejsca jednym z ich najbardziej znaczących zespołów, a przy okazji nieźle wpisali się w ówczesny profil wytwórni – granie ciężkie, proste i ponure. Niemniej jednak już po trzech-czterech latach — czyli od momentu, kiedy pod death metalem grunt się zawalił — byli dla Niemców tylko kolejnym numerem w katalogu. Ale to temat na inną historię. Już przy pierwszym zetknięciu z Subconscious Terror, a bez zaglądania w teksty, można bez pudła zgadywać, że Brytyjczycy postawili tu na klimat nagrań. I wcale nie dlatego, że płyta brzmi hmmm… pierwotnie, tempa nie zabijają, a z obsługą instrumentów było u nich tak sobie. No, może nie tylko dlatego. W tych prostych jak konstrukcja cepa utworach (niektóre rozwiązania ocierają się o poziom punk rocka…) nie brakuje prawdziwie grobowych riffów, które są lekko przytłumionym tłem dla znakomitych wokali Barney’a. Wokalista Benediction nie musiał spinać dupska, by nadążyć za muzyką — co wymusił na nim później napierdol w Napalm Death — więc mógł sobie pozwolić na drobne urozmaicenia, zaś jego głos ma tutaj odpowiednią głębię i czas, żeby należycie wybrzmieć. Partie wokalne to bez wątpienia najjaśniejszy punkt Subconscious Terror, choć album ma jeszcze kilka plusów. Zespołowi należy się pochwała szczególnie za dobrze przemyślane zmiany tempa – niby to nic wielkiego, ale płynne przejście z wolnego w średnie albo krótka pauza tu i ówdzie fajnie zdynamizowały muzykę i — przy całej jej prostocie — uczyniły ją mniej przewidywalną. Najlepiej chyba to słychać w „Artefacted Irreligion” i „Experimental Stage”, które wraz z numerem tytułowym wskazałbym jako wizytówki Subconscious Terror. Wprawdzie żaden z nich nie dorównuje chwytliwością, rozmachem czy potęgą brzmienia hitom z „Realm Of Chaos” czy „War Master”, ale wstydu Benediction na pewno nie przynoszą. To dzięki takim przebłyskom materiał całkiem przyzwoicie przetrwał próbę czasu i potrafi cieszyć także dzisiaj.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 czerwca 2018

Omophagia – In The Name Of Chaos [2016]

Omophagia - In The Name Of Chaos recenzja okładka review coverPierwsza dekada działalności Omophagia to okres pozbawiony znaczących sukcesów. Wystarczy tylko wspomnieć o wydanym własnym sumptem debiucie, z którym mało kto miał faktycznie do czynienia. Szwajcarzy mogli co najwyżej uzbroić się w cierpliwość i nucić za Kazikiem, że „los się musi odmienić”… No i w końcu się odmienił – za sprawą Unique Leader, którzy postanowili dać zespołowi szansę i wypchnąć go na szersze wody. Czy ta inwestycja się zwróci, czas pokaże. Moim zdaniem warto się In The Name Of Chaos zainteresować – choćby dlatego, że płyta jest cholernie niewymagająca i słucha się jej nad wyraz lajtowo. Mamy tu bowiem do czynienia z przeglądem tego, co się aktualnie wyrabia w death metalu, a więc materiałem typu „wszystko w jednym”. Znajdziemy tu zatem zabarwione klasyczną Florydą riffy (Malevolent Creation, Cannibal Corpse, ect.), brutalne zawijasy (Dying Fetus, Hate Eternal), trochę mechanicznego napierdalania (Soreption, Arkaik), aktywnie pracujący bas (skoro już skorzystali z „ósemki”, to postarali się, żeby było go słychać) oraz całą masę wyjątkowo rozbudowanych solówek (Vital Remains się kłania, kuuurwaaa!). Płyta została nagrana w prywatnym studiu zespołu, natomiast do obróbki oddano ją braciom Wiesławskim, dzięki którym nabrała nowoczesnego szlifu – nowocześniejszego, aniżeli wynikałoby to z samej muzyki. Jak szybko można się przekonać, Omophagia nie ograniczają się do zrzynania z jednej konkretnej kapeli; raczej korzystają ze wszystkiego, co w jakikolwiek sposób pasuje im do utworów. Niekiedy na takim podejściu do komponowania muzyka traci na spójności i zdarza się, że coś zgrzytnie w jej strukturach, ale Szwajcarzy i tak wychodzą z tego obronną ręką, bo In The Name Of Chaos jako całość sprawia lepsze wrażenie niż poszczególne kawałki w oderwaniu od siebie. Pod tym względem Omophagia mają sporo wspólnego z Abysmal Dawn, którzy na podobnych wzorcach i z podobnym rezultatem uprawiają kolażowy death metal. Ponadto obie grupy łączy również to, że z tak odtwórczą muzyką nigdy nie przebiją się do pierwszej ligi; będą raczej rozpatrywani w kategorii solidnego supportu. Taka jest brutalna prawda, Omophagia wyżej dupy nie podskoczy — w czym im na pewno nie pomoże oklepany image i przeciętny wokalista — ale jest na tyle sprawna, że potrafi zapewnić słuchaczowi kilkadziesiąt minut rzetelnego łomotu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

10 czerwca 2018

Mercyless – Abject Offerings [1992]

Mercyless - Abject Offerings recenzja okładka review coverIle już razy słyszeliście o Nieświętej Trójcy francuskiego death metalu? Ta fraza jest powtarzana do wyrzygania od wieeelu lat; wystarczająco często, żeby skutecznie zamglić dokonania innych tamtejszych kapel. A tak się składa, że wśród tych niedocenionych/pomijanych był zespół, który artystycznie osiągnął więcej od wspomnianej Trójcy, w dodatku w krótszym czasie. Mercyless, bo o nim mowa, wystartował tylko odrobinę później niż ci najstarsi, debiutował również później, jednak korzystając z ich doświadczeń, zabłysnął zdecydowanie mocniej. Choć niestety na krótko. Nie zmienia to faktu, że ich dwa pierwsze krążki to już klasyka europejskiego death metalu. Na Abject Offerings nie ma ani śladu technicznej nieporadności i realizacyjnej amatorki, jaką charakteryzowały się debiutanckie albumy Loudblast czy Massacra; jest za to dogłębnie przemyślany i znakomicie odegrany death metal z thrash’owym zacięciem nawiązujący do tego, co spłodzono bądź obrobiono w murach Morrisound, a co ja tak uwielbiam. Nie ulega wątpliwości, że muzycy już na starcie chcieli się pokazać z jak najlepszej strony, więc produkcję albumu powierzyli Colinowi Richardsonowi – efekt jest naprawdę zadowalający, choć trzeba uczciwie przyznać, że zbliżony sound gitar można znaleźć jeszcze na kilku płytach, pod którymi ten jegomość się podpisał. A to nie jedyny punkt, kiedy oryginalność Abject Offerings staje się nieco dyskusyjna… Wpływy Death, Pestilence, Morgoth, Cancer czy chociażby Sepultura z okresu „Arise” są w muzyce Francuzów wszechobecne, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym Mercyless zespołem kopiatorskim – wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, żeby wyłapać indywidualny charakter zespołu. Francuski kwartet miał znakomity patent, jak wyciągnąć z death i thrash metalu to, co najlepsze i umiejętnie wymieszać to z własnymi — trzeba nadmienić, że świetnymi — pomysłami. Stąd też mimo bardzo podobnej stylistyki Mercyless na Abject Offerings zabrzmiał inaczej niż wymienione zespoły, a już na pewno brutalniej – ciężej, intensywniej, a dzięki mnogości zakręconych riffów także gęściej. Co ciekawe – pod względem chwytliwości niemal im dorównał. Zróżnicowanie utworów nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, solówek nie brakuje, wokalny wymiot w manierze Grewe-van Drunen-Lemay po prostu musi się podobać, a długość krążka (34 minuty) jest wręcz optymalna dla takiego grzańska. Wobec powyższego inaczej tej płyty nie potrafię wycenić…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

31 maja 2018

Rapture – Paroxysm Of Hatred [2018]

Rapture - Paroxysm Of Hatred recenzja okładka review coverJakie to fajne! Nie znałem wcześniej tego zespołu, natomiast po wysłuchaniu Paroxysm Of Hatred już wiem, że na przyszłość warto mieć ich na oku. Grecy napieprzają klasyczny death-thrash, którego źródeł należy szukać w końcówce lat 80. ubiegłego wieku. Trzeba przy tym jednak zaznaczyć, że poziom brutalności, jaki utrzymują przez te 41 minut, jest już jak najbardziej współczesny, bo mocno podparty gęstymi blastami.

Muzyka, jaką serwuje nam Rapture, to świetnie brzmiąca wypadkowa rozkręcających się powoli Death, Morbid Angel i Massacra z będącymi w szczytowej formie Kreator, Morbid Saint czy Sadus. Zatem nikogo nie powinno dziwić, że cały materiał można spiąć i podsumować zaledwie dwoma słowami: szybkość i agresja. I chociaż Rapture mają do zaoferowania także niezłą technikę, dobrą produkcję i sporą dawkę chwytliwości (nie należy jej mylić z przesadną melodyjnością, bo chodzi raczej o czepliwe refreny), nie da się ukryć, że interesuje ich przede wszystkim zintensyfikowany i co ważne przemyślany atak na narządy słuchu niewinnych odbiorców – tak charakterystyczny dla kapel sprzed 30 lat. Na Paroxysm Of Hatred furiackie partie gitar i bębnów niemal rozsadzają każdy kawałek, jednak ten pozorny instrumentalny amok jest cały czas pod kontrolą zespołu – Grecy nie pozostawiają niczego przypadkowi; tu każda zmiana tempa czy solówka ma swoje miejsce i zgrabnie trzyma się kupy, dzięki czemu album tworzy monolit i przelatuje bez najmniejszych zgrzytów.

Mimo iż cały zespół prezentuje tutaj naprawdę bardzo równy poziom, na szczególną pochwałę zasługują dwaj kolesie, których wysiłek nadał muzyce Rapture odrobiny oryginalności i indywidualnego charakteru. Pierwszym jest drący ryja z dużym zaangażowaniem wokalista (najlepiej wypadają te jego wściekle rozpaczliwe wrzaski w „Vanishing Innocence” i „Paroxysm of Hatred: Revelation”), drugim zaś wyjątkowo sprawy basman, którego grę wyraźnie słychać nawet w najszybszych momentach. Z takimi ludźmi Rapture ma szansę całkiem sensownie się rozwinąć i uczynić swój przekaz jeszcze mocniejszym. A Memento Mori zapewne ucieszy zarobiona na chłopakach kasiora.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ThrashRapture

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: