14 kwietnia 2014

The Kennedy Veil – Trinity Of Falsehood [2014]

The Kennedy Veil - Trinity Of Falsehood recenzja okładka review coverNa początek muszę się wam czymś pochwalić – słyszałem ongiś jakoś tam zatytułowany debiut The Kennedy Veil. Na odnotowaniu tego faktu jednak przechwałki się kończą, bowiem — oprócz nazwy zespołu — kompletnie nic z tamtej płyty nie pamiętam. Na szczęście na potrzeby krążka numer dwa chłopaki postarali się o znacznie lepiej zapadający w pamięć materiał, jakkolwiek oczywiście nic nie wnoszący do gatunku jako całości. Ważne, że nieco ponad pół godziny jazdy, jaką zaserwowali Amerykanie, zupełnie sprawnie tłoczy adrenalinę w żyły, skutecznie nastraja do walki (z czymkolwiek) i nie gasi ochoty na kolejne przesłuchania, choć mniej wytrwałych pewnie może zamęczyć już w połowie. Inspiracją dla tego młodego kwartetu są zespoły grające szybko i… bardzo szybko, a przy tym dość technicznie i niezmiernie brutalnie. Jeśli zatem jarają was takie nazwy jak Hour Of Penance, Origin, Deeds Of Flesh, Cryptopsy czy Hate Eternal, że wymienię najbardziej rzucające się w uszy skojarzenia, to Trinity Of Falsehood jest albumem, nad którego zakupem radziłbym się poważnie zastanowić. Mamy tu bowiem w zasadzie wszystko, czym powinien się charakteryzować porządny (bo do wybitnego brakuje przede wszystkim oryginalności, czegoś zaskakującego) album z gatunku brutal/technical death metal – krążek jest bardzo zwarty, precyzyjnie zagrany, praktycznie pozbawiony przestojów (w ich przypadku przez przestój należy rozumieć moment, kiedy nie napierają blastów), nieutytłany w deathcore’owym syfie (chociaż wokalista wygląda na takiego typka), a do tego brzmi mocno i zaskakująco selektywnie. Nie trzeba nawet pełnych 10 sekund kontaktu z pierwszym z brzegu „Ad Noctum”, żeby zrozumieć, że The Kennedy Veil stawiają w swej muzyce na intensywność; intensywność osiąganą wszelkimi dostępnymi (dla kapeli z rockowym instrumentarium) sposobami, a już zwłaszcza morderczymi tempami – wygar jest taki, że niekiedy trudno się połapać, ktróry kawałek aktualnie leci. Dla jednych może to być problem, dla mnie niekoniecznie – po pierwsze już wspomniałem, że wybitni nie są, a po drugie od takiej kapeli oczekuję soczystego i przyzwoicie pogmatwanego napierdolu – taki właśnie dostaję, więc nie widzę potrzeby się czepiać. Czy The Kennedy Veil rozwiną się w przyszłości w bardziej wyrazisty twór – zgadnąć niepodobna, ale jeśli tylko utrzymają poziom Trinity Of Falsehood, to źle nie będzie – do tej płytki wraca się z przyjemnością.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thekennedyveil

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

11 kwietnia 2014

Deathrow – Deception Ignored [1988]

Deathrow – Deception Ignored recenzja okładka review coverOstatnio mieliśmy na blogu trochę nowości, czas więc najwyższy sięgnąć po kilka staroci. Dyskografia Deathrow dzieli się zasadniczo na dwie części: interesującą nas mniej i zaiste bardzo interesującą. I jak się pewnie domyślacie, zaczniemy właśnie od wisienki. Deception Ignored nagrano w czasach, kiedy większości kapel ani na moment nie wpadło do głowy pobawić się muzyką i zobaczyć dokąd te zabawy prowadzą. Sami zresztą bohaterowie dzisiejszej recenzji zanim wydali na świat opisywany album, trudzili się graniem typowego, niemieckiego thrashu. Ale nie o tym jest ten tekst, więc do rzeczy. Deception Ignored powinni się szczególnie zainteresować maniacy gitarowych fajerwerków; gitarowego thrashu ogólnie. Tak, nad wyśmienitą pracą duetu Flügge/Osterlehner można się trzepać godzinami. Nie mam jednak na myśli zaledwie ich popisów solowych, ale odnoszę się do całokształtu aranżacji gitarowych. Średnio co 2-3 minuty pojawia się urywający dupę riff, a trzeba wiedzieć, że pomiędzy nimi poupychano owych „kilka”, absolutnie kilerskich solówek, co przekłada się oczywiście na częste wizyty w ustronnym miejscu z zapasem chusteczek w garści. Jest tego tak wiele, że spokojnie mogliby Niemcy obdzielić połową materiału kilka kapel, samym pozostając wciąż z tuzinami. Naprawdę postarali się muzycy o to, by gitar nikomu nie zabrakło, nie tracąc przy tym nic z kosmicznego poziomu, zróżnicowania i niebagatelności. „Events in Concealment”, instrumentalny „Triocton”, „Narcotic” to tylko kilka przykładów kompozytorskiej maestrii i technicznej finezji. Równie dobrze mógłbym jednak wymienić wszystkie siedem kawałków i nikt kamieniem by we mnie nie pizdnął. Trochę blado na tym tle wypada bas, bo niestety przez znakomitą większość krążka umyka uwadze i nie wychodzi poza dźwięki tła. Aczkolwiek we wspomnianym „Events in Concealment” udaje mu się wychynąć z ukrycia i fantastycznie dopełnić solówkę. Wskazując jednak na minusy albumu – niedosyt basu będzie właśnie największym z nich. Nie zgodzę się natomiast z częścią niezbyt przychylnych opinii dotyczących wokali, bo moim zdaniem pasują do charakteru muzyki i nie dość, że niczego im nie brakuje, to barwa i styl śpiewania nadają muzyce oryginalnego szlifu i dobrze współgrają z ogólną koncepcją wydawnictwa. Dobrze sprawuje się także garowy. Nie będzie wielką przesadą, jeśli napiszę, że jest w awangardzie swoich czasów i bardzo udanie żeni ze sobą grę techniczną i agresywną. Nie jest to oczywiście najszybszy ani najbardziej techniczny perkusista świata, ale wszechstronny i kreatywny na pewno. Sama muzyka najbardziej kojarzy mi się z rodzimym Wilczym Pająkiem i ich nieco pojebanym, niekiedy nurtująco offowymi melodiami i nieco surrealistycznym stylem. Podobnie jak w przypadku krajanów, Deathrow mocno eksperymentuje z tempami i podobne efekty uzyskuje. Wszystko to sprawia, że krążek jest bardzo złożony i kompleksowy, ale jednocześnie łatwy w odbiorze i przyjemny dla ucha. Jeżeli więc stary Wilczy Pająk był i jest dla was ucieleśnieniem talentu i geniuszu, na pewno nie zawiedziecie się na Deathrow.


ocena: 9,5/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2014

Nausea – Condemned To The System [2014]

Nausea - Condemned To The System recenzja reviewPłyta numer dwa w 23 lata po debiucie to doskonała okazja, żeby wyłożyć się na ryj i dokumentnie zeszmacić własną legendę. Ba! Wiele kultowych kapel nawet nie potrzebowało aż tak długiej przerwy, by z tegoż kultu uczynić pośmiewisko. Przykładów nie brakuje, ale szkoda teraz na nie miejsca (zresztą co i rusz jakiś opisujemy), bo Amerykanie z Nausea na przekór złamującej tendencji stworzyli absolutnie wypasiony materiał. Fakt, takie granie nie przywróci im nawet procenta dawnej popularności — wartość muzyki nie ma tu nic do rzeczy, to czas zrobił swoje — ale na pewno nie zawiedzie fanów (obojętnie jakich – starych czy nowych) i wstydu samej kapeli nie przynosi. Kurwa! To naprawdę trzeba mieć jaja, żeby wracać po tak długiej przerwie wydawniczej, mało tego – wracać z porządnym krążkiem! 29 minut (co tak mało! – zakrzykną nie bez racji niektórzy) Condemned To The System to piękna i poniekąd sentymentalna podróż do czasów, kiedy grind core polegał na wyrzyganiu frustracji i wkurwienia na otaczające… wszystko, nie zaś na szokowaniu prędkością światła czy gównianymi zdjęciami ściągniętymi z internetu. Wobec powyższego spory zawód czeka tych, którzy oczekiwali wypolerowanej (albo z drugiej strony – kompletnie nieczytelnej) produkcji i absurdalnie szybkich blastów, bo obecnie Mdłości rozpędzają się co najwyżej do średniego tempa, a brzmią po prostu dobrze i zajebiście staro. Zresztą powiedzcie sami, kto miałby brzmieć i grać mega klasycznie, jak nie oni? Muzycy Nausea doskonale wiedzą, jak sprawić radochę miłośnikom pierwotnego grindu, bo sieczka w ich wykonaniu jest prosta, dosadna i bardzo chwytliwa. Riffy są wyraziste, rytmy łatwe do podchwycenia, a ten wokal… Oscar Garcia w jakiś tajemniczy sposób utrzymał poziom sprzed wielu lat i wymiata. Fani prekursorów gatunku dodatkową atrakcję znajdą w tym, że w wielu (zbyt wielu? chyba jednak nie…) fragmentach Condemned To The System nasi milusińscy dają jasno do zrozumienia, jak ich zdaniem powinien grać reanimowany Terrorizer. Jakby tego było mało, robią to bez żenady, wręcz po chamsku kpią z obecnej formy ekipy Pete’a Sandovala. Wystarczy zerknąć na tytuł albumu – czy na „World Downfall” nie było przypadkiem kawałka „Condemned System”? Chyba był… Przypadek? Może, może. A co powiecie na auto-cover (bo nie wiem, jak to inaczej nazwać) „Corporation Pull-In”, w którym gościnnie dał głos (i pewnie z podniecenia popuścił w gacie) znany z Exhumed Matt Harvey? Racja, covery nagrywa każdy. Ale już nie każdy ładuje sobie do książeczki logo Terrorizer… Wyrachowanie, złośliwość czy coś jeszcze innego – hu kers madafaka, skoro słucha się tego wspaniale. Po zapoznaniu się z Condemned To The System nie mam najmniejszych wątpliwości, że Oscar Garcia dobrze zrobił odrzucając propozycję wstąpienia w szeregi reaktywującego się w 2005 zespołu na T. Na premierowe wydawnictwo Nausea przyszło czekać znacznie dłużej, ale było warto – nikt tu się nie błaźni, tylko zabija oldskulem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nauseala

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2014

Synkronizity – Cultivation [2012]

Synkronizity - Cultivation recenzja  okładka review coverTak się jakoś złożyło, że przy okazji poprzedniej mojej recenzji nie wspomniałem ani słowem o gościnnym występie Tony’ego Choya, który także został do nagrania zaproszony. Nie było tego wiele, bo ledwo jeden kawałek, ale jak na Tony’ego przystało – najwyższej próby. Dziś jednak będzie o nim więcej, bowiem Synkronizity to projekt właśnie jego autorstwa i za jego przewodem. Synkronizity to prog metalowy byt spod znaku nieistniejących już parę dobrych lat Clockwork oraz Dali’s Dilemma, które choć niespecjalnie znane, nagrały wyśmienite i bardzo oryginalne albumy, mogące śmiało konkurować z tymi bardziej znanymi i uznanymi (nie zawsze zresztą zasłużenie). Porównanie jest to dosyć niejasne i niewiele wyjaśniające, ale poszukajcie sobie wspomnianych kapel, a wszystko stanie się jasne. Jak przystało jednak na krążek współczesny, Cultivation oferuje jeszcze większy misz-masz stylistyczny, równie jednak zgrabny i spójny i co najważniejsze – fantastycznie brzmiący. Poza Tonym w składzie znalazło się jeszcze dwa nazwiska, których nie znać nie wypada, a mianowicie gitarzysta Santiago Dobels, znany przede wszystkim z kapeli Aghora, ale także z kilkuletniego pobytu w Cynic, oraz pałker Matt Thompson, który powinien być dobrze znany fanom Kinga Diamonda. Skład uzupełniają wokalista Grant Petty oraz klawiszowiec Arbise Gonzalez. Wypadkowa samych tylko „sław” nie pozostawia złudzeń, co do jakości muzyki i poziomu technicznego wydawnictwa, tym lepiej więc, że i żółtodzioby wzniosły się na wyżyny swoich umiejętności i zrobiły, co do nich należy. A, trzeba przyznać, dzieje się sporo. Kanwą, na której zbudowano album jest, jak już wspomniałem, prog metal, tutaj jednak poddany wielorakim i wielokrotnym transformacjom. Nie należą do rzadkości ani motywy latynoamerykańskie, ani wycieczki w stronę melodyjnego blacku. Wszystko to jednak trzyma się kupy i służy całości. To, że album jest dzieckiem Tony’ego słychać niezaprzeczalnie i na każdym kroku, ale swoje piętno pozostawili także Dobels, z kilkoma, bardzo Aghora’owymi solówkami i Arbise Gonzalez, który dosłownie ożywił album. Najlepszym na to przykładem jest mój ulubiony utwór zatytułowany „Tight Rope”, a w szczególności jego refren. Bas Choya czyni cuda – jest transowy, niemal hipnotyczny, ale to właśnie Gonzalez sprawia, że jest tak niesamowity i epicki. Do zdecydowanych highlightów należą także, przywołane już, solówki Dobelsa. Żeby nie było jednak za kolorowo – kilka uwag. Przede wszystkim długość krążka. 29 minut to jakiś żart, a jeśli odejmie się od tego instrumentalny „Samba Breeze”, będący w sumie tym, na co wskazuje tytuł, czyli sambą, oraz cover The Police, zostaje nieco ponad 20 minut. Czyli epka. Trochę to wkurwiające, bo nie wierzę, że pomysły skończyły się na 5, słownie pięciu, kawałkach. Więc albo skok na kasę albo chuj wie co. Drugi zarzut, to poniekąd zarzut do części współczesnej sceny z jej niezrozumiałym pociągiem do czystych wokali i numetalowych krzyków. Grant Petty daje się poznać z wielu wokalnych stron, ale czym więcej próbuje śpiewać w nowomodnym stylu, tym większy absmak mnie bierze. Cacy, gdy growluje, cacy, gdy się drze i skanduje; mniej cacy, gdy się sili aż nadto przy wrzaskach i części czystych zaśpiewów. Nie twierdzę, że nie powinien śpiewać, ale nic na siłę i wbrew muzyce. I to chyba tyle w temacie wad. Na szczęście jednak minusy nie zasłaniają plusów i te fragmenty bardziej wątpliwej jakości nie wpływają za bardzo na odbiór całości. Warto się z Cultivation zaprzyjaźnić na dłużej. Nawet jeśli czasami trąci „nowym” Masvidalem.


ocena: 8,5/10
deaf
Udostępnij:

2 kwietnia 2014

Skeletal Remains – Beyond The Flesh [2012]

Skeletal Remains - Beyond The Flesh recenzja reviewTym razem, zamiast zwyczajowego opisu płyty i związanych z nią wrażeń, skupię się przede wszystkim na wyliczance inspiracji, które w mniejszym, większym, lub ogromnym stopniu przyczyniły się do jej powstania, dorzucając tylko niezbędny komentarz. Myślę, że to w zupełności wystarczy — nawet bez czytania do końca — byście mogli podjąć decyzję, czy warto się Skeletal Remains i ich Beyond The Flesh zainteresować… No to lecimy z koksem: stary Death (z naciskiem na „Leprosy”), stary Pestilence (z naciskiem na „Consuming Impulse”), stary Morgoth (nie dalej niż do „Cursed”, ale bardziej z „The Eternal Fall”), Asphyx (do „Last One On Earth”, plus trzy ostatnie), stary Gorguts (tylko do „Considered Dead”), Obituary (do „Cause Of Death”), stary Malevolent Creation (na „The Ten Commandments” koniec), stary Immolation (tylko „Dawn Of Possession”), Cancer (do „Death Shall Rise”), Massacre (do „Inhuman Condition” i basta), Burial („Relinquished Souls”), Unleashed („Where No Life Dwells” i „Shadows In The Deep”), Baphomet („The Dead Shall Inherit”)… To mniej więcej tyle, jeśli chodzi o muzykę – są tu 33 minuty najczystszego destylatu starego, pierwotnego death metalu z bardzo cacanymi pod względem technicznym solówkami. I to wszystko grają kolesie, których nawet nie było na świecie, gdy spora część z tych krążków się ukazywała! Jak to jest możliwe?! Nie wiem, nie mam pojęcia, czary jakoweś i Harry Potter. Żeby było ciekawiej, wokalnie mamy tu połączenie młodego Martina van Drunena, młodego Marc’a Grewe, młodego Chucka Schuldinera i Johna Tardy. Momentami Chris Monroy wydziera się tak podobnie do frontmana Asphyx, że to aż dziwne i poniekąd przerażające. Swoją drogą, warto też zwrócić uwagę na teksty, bo w typowe deathmetalowe pierdolenie chłopaki powciskali masę aluzji do kapel i wydawnictw sprzed ponad dwudziestu lat, więc jest się przy czym uśmiechnąć. I już na koniec: Skeletal Remains na obecne czasy są bardzo oryginalni w swej totalnej nieoryginalności.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SkeletalRemainsDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 marca 2014

Illuminati – The Core [2013]

Illuminati - The Core recenzja okładka review coverKto by pomyślał, że nieznanej nikomu formacji Illuminati uda się zaprosić do gościnnego udziału w debiucie taką plejadę gwiazd. Na nagranie stawili się frontmani (głównie) takich zespołów jak Atheist, Pestilence, Gorguts, Cynic, a także Nocturnus oraz Martyr. Toteż patrząc na dobór idę o zakład, że gdyby żył Chuck, także i on otrzymałby zaproszenie. Ciekawostką, ale i pokazaniem klasy, było natomiast olanie Masvidala (a może się nie zgodził) i zastąpienie go Tymonem Kruidenierem. Brawo chłopaki – elegancko i bardzo wymownie. Trudno się temu dziwić, bowiem Masvidal od jakiegoś czasu zachowuje się tak, jakby chciał wziąć udział w Idolu albo innym show pokroju Mam Talent. Tymczasem album to żadne tam pitu pitu, tylko rasowy death/fusion w najlepszym wydaniu, a do takiej konfiguracji Paul przestał się nadawać. "The Core" to dwanaście kawałków, z czego nieparzyste to utwory per se metalowe, po jednym na każdego z gości, zaś parzyste – głównie instrumentalne miniatury. O ile te głównie instrumentalne dobrze pasują do wydawnictwa, bo stanowią chwilę wytchnienia oraz wprowadzają nieco orientalnego (w ogólnym słowa znaczeniu) klimatu, o tyle te bardziej wokalne, to generalnie porażka. Czy wspomniałem już, że Illuminati to zespół z Rumunii? Nie wiem, jaki cel przyświecał muzykom, ale te pogaduszki po rumuńsku (hmm, niby nic złego nie napisałem, a czuję się jakbym zwyzywał kogoś od kurew, złodziei i kleru) są zupełnie bez sensu, bo o zrozumieniu, o czym gadają nawet nie ma co marzyć. Na szczęście nie ma tego wiele, a od biedy można przecież kawałek przeskoczyć. Natomiast właściwe utwory to zupełnie inna bajka. Całość krążka brzmi jak wypadkowa stylów zaproszonych gwiazd, więc jest cacy w chuj, z bardziej wyraźnymi akcentami rodzimych formacji dla każdego z gości. Tak więc Shaefer ma więcej z Atheist, zaś Lemay z Gorguts. Nie jest to jakaś ścisła zależność, ale generalnie oddaje zmieniające się style z ich niepowtarzalnymi niuansami. I tak jak pokazali muzycy klasę olewając Masvidala, jeszcze większą pokazali, kiedy za główny styl obrali właśnie Cynica. I to nie tylko z czasów "Focusa", ale także tych późniejszych, czym udowodnili, o czym pisałem przy okazji recenzji "Traced…", że problemem nie jest muzyka, tylko niemiłosiernie męczące i kiepskie wokalizy Paula. Da się z Cynica ponownie zrobić naprawdę solidny death/fusion, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, trzeba się tylko pozbyć wokalisty. Jednak "The Core" ma także drugą, nieco mniej jasną, stronę, a mianowicie – brak większych, żeby nie napisać jakichkolwiek, nowości. Słychać, że dla muzyków nie ma rzeczy niemożliwych, lepiej niż genialnie wyłapują i interpretują style formacji swoich gości, ale brakuje trochę wkładu własnego. Wierzę jednak, że przy takim warsztacie i takim wietrze w żagle, na pewno, przy okazji kolejnych wydawnictw, zaproponują coś oryginalnego, świeżego, coś, co nie będzie "tylko" wariacją na temat. Do tego jednak czasu, z chęcią będę wracał do "The Core" bo, zaiste, jest to kawał pierwszoligowego materiału.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/1llum1n4t1
Udostępnij:

26 marca 2014

Ulcerate – Vermis [2013]

Ulcerate - Vermis recenzja reviewJeszcze nigdy ciśnienie na płytę Ulcerate nie było tak duże, jak przy okazji Vermis. Raz, że Nowozelandczycy zdążyli już sobie wyrobić całkiem niezłą renomę na scenie, a dwa że awansowali (choć na obecną chwilę to raczej kwestia dyskusyjna) do Relapse, którzy nie od wczoraj są kojarzeni z ambitną i pojebaną muzyką. Oczekiwania, całkiem słusznie, były zatem spore, jednak podołał im tylko zespół, bo już wyjątkowo biedne wydanie krążka woła o pomstę do Latającego Potwora Spaghetti. Na szczęście muzyce nie brakuje niczego, żeby uznać ją za w pełni wartościową, intrygującą i bez reszty wciągającą. Vermis każdym kolejnym dźwiękiem potwierdza ogromny potencjał kapeli, jednocześnie zrywa z najbardziej oczywistymi wpływami (a niektóre dystansuje – vide Immolation) i jest kolejnym krokiem zespołu w kierunku sztuki oryginalnej. Miłośnicy melodyjnego i stosunkowo przystępnego w odbiorze „Everything Is Fire” oraz brutalnie zakręconego „The Destroyers Of All” z pewnością będą zadowoleni, bo materiał łączy, a przy okazji twórczo rozwija pomysły na nich zawarte, dodaje do nich co nieco popieprzonej chwytliwości i — podobnie jak ostatni Gorguts — powala mocniej zaakcentowanym, oblepiającym wszystko niepokojącym klimatem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to dla Nowozelandczyków właściwa droga, bo utwory z nowej płyty przytłaczają przede wszystkim gęstością, ciężarem i zajebistą psycholską wibracją, a mniej technicznymi zawiłościami, choć akurat spodziewałem się, że postawią na jeszcze bardziej rozbudowane formy. Vermis, choć prostszy i mniej gwałtowny od poprzedników, intensywnością dostarczanych wrażeń i tak zmiecie z powierzchni ziemi niewyrobionych słuchaczy, stając się dla nich dobijającą mordęgą nie do zniesienia. Przemawia za tym również brzmienie – ostre, metaliczne gitary w kontrze do mocno dołującego basu i nieco przytłumionej perkusji. Wokal pozostał bez zmian – swoimi wyziewami wzbogaca klimat albumu i czyni całość bardziej hermetyczną. Dlatego też płyty najlepiej słuchać od początku do końca – wtedy łatwiej zagłębić się w tych dźwiękach, wyciągnąć z nich pełnię pojebaństwa i nutkę geniuszu. Uniemożliwia to wskazanie jakichś najlepszych/wybijających się kawałków, bo każdy, nawet dwie miniatury, doskonale spełnia swoje zadanie i bez któregoś z nich krążek byłby uboższy i niekompletny. Nic oczywiście nie stoi na przeszkodzie, by delektować się pojedynczymi utworami, ale wrażenie na pewno nie będzie tak uderzające. W kontekście Vermis, oprócz wspomnianego bieda-digipacka, rozczarowują jedynie zbyt wyraźne przerwy pomiędzy numerami. Tylko tyle, bo cała reszta składa się na — i piszę to z pełnym przekonaniem — najlepszy album w historii Ulcerate.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2014

Immaculate – Atheist Crusade [2010]

Immaculate – Atheist Crusade recenzjaGdybym miał strzelać kiedy nagrano "Atheist Crusade", pewnie, z dość dużą dozą pewności, walnąłbym, że na początku 90tych – złotej erze technicznego thrashu. Ba, po kilku głębszych mógłbym nawet zacząć się zastanawiać, czy Realm nie wydali jednak trzech, a nie — jak się powszechnie uznaje — dwóch albumów. Jednak opisywany dziś krążek ani nie został zmontowany przez działających potajemnie muzyków legendarnej amerykańskiej formacji, ani nie ma ćwiartki na karku. Nagrali go Szwedzi, niecałe pięć lat temu. I w tym momencie pojawia się wielkie wow [łał – przyp. tłum]. Tak cacanego materiału nie powstydziłyby się największe firmy, z wywołanym już Realm na czele. Idealne proporcje szybkości, instrumentalnej wirtuozerii, zadziorności i bezkompromisowości oraz nieco przyzabawnawych tekstów (ale to przecież mus dla takiej muzy) sprawiają, że Atheist Crusade wchodzi gładko jak pal w Azję Tuhajbejowicza. Płyta ma to, czego brakuje wielu współczesnym wydawnictwom, to jest klimat, w tym przypadku bardzo oldskulowy, oraz świeżość. Może brzmieć to nieco dziwnie, ale Atheist Crusade słucha się z otwartą gębą jakby był pionierem jakiegoś nowego, ekscytującego trendu, a nie przedstawicielem gatunku z trzydziestoletnią tradycją. Mimo iż mam świadomość puszczania do mnie oka przez muzyków, zupełnie jakby chcieli się upewnić, że ogarniam nieco ironiczną otoczkę całego przedsięwzięcia, cały album wydaje się jednocześnie niesamowicie profesjonalnie przygotowany i równie świetnie wykonany. Nie ma sensu wymieniać po kolei każdego z muzyków i klepać go po plecach za dobrze wykonaną robotę, bo wstęp mam nadzieję odpowiednia ukierunkował myślenie, wskazał inspiracje i odpowiednio ustawił punkty odniesienia, z tego samego jednak powodu warto wspomnieć osobno wokalistę Mika Eronena. Zakres jego głosu jest naprawdę imponujący, co więcej, nie traci on nic ze swojej mocy niezależnie czy będą to wrzaski, okazjonalne growle, tudzież wywołujące ból uszu ekstremalnie wysokie zaśpiewy. Ma chłop płuca i nie waha się ich używać. Na zakończenie wspomnę jeszcze tylko kilka absolutnych szlagierów: pierwsza połowa „Sanity’s Eclipse / Steel of the Missionary” za bardzo wolfspiderowy klimat i aranżacje, „Atheist Crusade” za klasyczną w chuj, ale zajebiście robiącą część instrumentalną oraz „Gutterthrash” za całokształt. Chyba nie ma osób, którym miałbym nie polecić Atheist Crusade, każdy szanujący się metalhead znajdzie na niej tony najlepszej, najprzedniejszej muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Immaculatethrash/
Udostępnij:

20 marca 2014

Ass To Mouth – Degenerate [2014]

Ass To Mouth - Degenerate recenzja okładka review coverW Selfmadegod to mają nosa do brutalnych kąsków! Ass To Mouth jawili mi się dotąd jako zespół robiący dużo hałasu – taki zwyczajny, nie wybijający się, typowy. Świeżo wydany (choć nagrania zakończono w 2012) Degenerate zmienił moją optykę, bo to pół godziny zupełnie cacanej napierduszki, która z łatwością przesunęła kapelę do krajowej czołówki. W zeszłym roku dobili do niej Feto In Fetus, teraz tych samych zaszczytów — również z drugim krążkiem i również w pełni zasłużenie — dostąpili Ass To Mouth. Wściekły, wręcz furiacki grind tego kwartetu, mimo iż brzmi jak najbardziej współcześnie, ma przyjemnie klasyczny charakter: dużo w nim zaczepnych riffów, lunatycznej perkusyjnej kanonady, dzikich wrzasków i czystego, nieudawanego wkurwienia. Z drugiej strony jest zbalansowany (przesadzam – rozchodzi się o urozmaicenie) paroma jajcarskimi zagrywkami i prezentowanym niekiedy luźniejszym podejściem do tematu, co sprzyja łatwiejszemu zapamiętaniu materiału. Kawałki wbijają się w pamięć również dzięki introsom, których większość dotyczy w jakiś sposób alkoholu – można by rzec, że dotykają tematyki bliskiej każdemu grindcoholikowi. Chłopaki mordują strasznie, nie odpuszczając ani z szybkością ani z brutalnością, ale w ogóle nie męczą; tej muzyki chce się słuchać, bo jest bezpośrednia, naturalna, zajebiście żywiołowa i — jak to się ładnie mówi — ma rozpierdolo-potencjał. Komu nieobce są najlepsze (czytać: od „Cruel” w górę) albumy Phobia, ten sporo radochy znajdzie w obcowaniu z Degenerate. Ass To Mouth nie mają naturalnie aż tak punkowego feelingu, ale swój wyziew generują z równą łatwością i w sumie w podobny sposób. Dorzućcie do tego szczyptę wpływów pierwotnego Squash Bowels z krążków z grindem w tytułach, a będziecie mieli pojęcie, na jaki pułap fajności wskoczyła ekipa z Wrocławia. Brzmienie mają spoko, nie boją się zaśpiewać po polsku, a pod zakup płyty nie trzeba zastawiać domu – same plusy!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.assgrindsystem.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 marca 2014

Cinis – The Last Days Of Ouroboros [2008]

Cinis - The Last Days Of Ouroboros recenzja reviewZ tego co zauważyłem, zespół Cinis spotkał się z większym zainteresowaniem i uznaniem u zagranicznych maniaków — będąc dla nich kolejnym już potwierdzeniem dominacji polskiego death metalu na mapie Europy — niż u rodzimych. O szczytach krajowej hierarchii na razie nie ma co mówić, ale debiutancki album białostoczan jest więcej niż udanym ochłapem brutalnego wyziewu. Ja sam, przyznaję szczerze, nie spodziewałem się aż takiej jazdy po muzykach terminujących na co dzień w raczej niespecjalnie brutalnych (do tego blackowych) kapelach, stąd też ogólny poziom The Last Days Of Ouroboros bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. I tylko poziom, bo zaprezentowany styl nie należy do wyjątkowo oryginalnych, a chodzi oczywiście o zagrany na polską modłę klasyczny amerykański death metal – brzmiący tutaj, jakby Trauma wzięła się za kawałki Malevolent Creation z „Eternal” lub „The Fine Art Of Murder”. Z innych długodystansowców, którzy pewnie mieli wpływ na twórców Cinis, wymieniłbym jeszcze Cannibal Corpse (ludzie, przecież początek „Great Wall Of Ages” mógłby się znaleźć na „Bloodthirst”!) oraz starszy Deicide – tyle w zupełności wystarczy, by zorientować się, w jakim kierunku zmierza białostocka ekipa. Mnie takie podejście przekonuje – muzyka kopie, jest dynamiczna, nienaganna techniczne (choć same aranżacje nie należą do nadmiernie skomplikowanych) i brzmi klawo. Fajności i niezłego potencjału również nie można Cinis odmówić, więc zespół jawi się jako perspektywiczny. Na przyszłość muszą tylko przemyśleć dwie sprawy. Pierwszą jest nieco większe urozmaicenie utworów. Albo po prostu więcej takich zajebistych jak „Cancer As A Model Work Of Art” – toż to hicior jakich mało! Druga kwestia dotyczy długości materiału – 25 minut to niewiele nawet jak na brutalny death metal, więc niedosyt pozostaje spory. Nie wiem, jaki jest stopień nieświętości Cinis, ale choćby przyzwoitości powinni mieć na tyle, żeby hałasu narobić przez prawdziwe pół godziny.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: