11 września 2011

Tess – St Charles [2011]

Tess - St Charles recenzja reviewJakoś tak się złożyło, że metalcore niezbyt często gości na naszych łamach. Są po temu oczywiście dobre powody – można to sprawdzić samemu, nawet w ramach Przysposobienia Obronnego: wystarczy zapodać wybrany w ciemno core’owy album do plejera i voila, to się przecież samo dyskwalifikuje. Kilka chlubnych wyjątków można znaleźć u nas. Z czymś na kształt wyjątku mamy do czynienia dziś. St Charles to kompilacja przygotowana przez francuskich muzyków z formacji nieżywych scha… pardon, Tess i obejmująca dwa longpleje z 2008 i 2010 roku i dwa luźne kawałki tegoroczne. Jest więc tego od zasrania, ale — co jest zaskoczeniem nawet dla mnie samego — da się przez to przebrnąć bez regulaminowej drzemki. To znaczy lepiej przedziera się przez materiał nowszy z 2010 roku, lecz i przy starszym można się kilka razy wzruszyć. Z tym starszym jest bowiem taki kłopotek, że zaczyna się całkiem smakowicie, z apogeum fajności w „Frenesie”, by z czasem stracić większość ze swej, nie najwyższej, słuchalności. Druga reguła rządząca tym wydawnictwem brzmi tak: im wolniej, tym większe flaki z olejem. Poniżej pewnego tempa zaczyna się uciążliwe dla słuchacza mędzenie i zawodzenie połączone z, jak kurwa na złość!, banalnymi melodiami, zaś przy większym przestrzeń ulega zagęszczeniu, więc czasu na smutki nie pozostaje za wiele. Pewnie by to tak jaj nie kręciło, gdyby nie to, że zwykle przy wolniejszych tempach wokalista przechodzi z wrzasków na czyste linie, co nawet dla najtwardszych może być nie do przegryzienia. Gdzieś koło połowy albumu przestaje się jednak zwracać na ten defekt uwagę, co niestety bierze się z tego, że kawałki zlewają się w jedną całość i muza wlatuje jednym, a wylatuje pozostałym uchem. Jest więc słabawo. St Charles ma jednak drugie oblicze – wydawnictwo AD 2010. Mówiąc w skrócie, większość niedociągnięć (eufemizm) udało się naprawić, a i da się zanotować pewien rozwój. Jest więc różnorodniej, kawałki mają swoje indywidualne rysy, ograniczono do minimum ilość smęcenia, a fragmenty wolniejsze dopieszczono, przez co nie irytują. Pojawiły się nawet ewidentne hiciory (hicior, tak właściwie) – „Erreur Systeme”. Nawet na kolejny ciekawy kawałek nie trzeba długo czekać, bo zaczyna się zaraz po wspomnianym i choć mianem hiciora nie można go określić, to nosi wszelkie znamiona porządnego utworu. Największym plusem albumu jest jednak znaczna, słyszalna od samego początku, poprawa warsztatu. Utwory zyskały nie tylko na wyrazistości, ale także na zaawansowaniu aranżacyjnym, przez co i więcej w nich mocy i słucha się tego lepiej. Bardzo za to szkoda, że tak soczystych gitarowych harmonii, jakie można usłyszeć w „Pantin”, nie wykorzystano częściej. Średnia dobrych harmonii zostaje więc utrzymana na tym samym, co w 2008 roku, poziomie. A to już straszna kupicha. Dwa ostatnie kawałki, usmażone już w 2011 roku, są bardzo podobne do tych z roku 2010, co z jednej strony może cieszyć, gdyż nie zboczono z dobrego kursu, ale powoduje też pewien niedosyt, bo poprawić można było więcej. Tym niemniej, całe wydawnictwo wypada mi ocenić pozytywnie, ze średnią 6: 5 za album wcześniejszy, 7 za późniejszy i ćwierć punktu za AD 2011 – tyle, że ćwiartek nie uznajemy.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

8 września 2011

Cannibal Corpse – Kill [2006]

Cannibal Corpse - Kill recenzja reviewWymownie i dość buńczucznie — zważywszy na poziom wtórnego „The Wretched Spawn" — ochrzcili swój dziesiąty album Kanibale. Jednak nie było w tym żadnej przesady, bo Kill rzeczywiście zabija! Począwszy od „The Time To Kill Is Now”, z każdym następnym mocarnym ciosem zespół potwierdza powrót do najwyższej formy. W ich przypadku to już trzecia młodość. Kill łączy w sobie cechy ich najlepszych, najbardziej krwawych płyt — czyli „The Bleeding” i „Bloodthirst” — ze świeżym podejściem do kwestii brzmienia i wielką przyswajalnością. Erik Rutan w swoim Mana Recordings zrobił im najlepszy sound od chwalebnych czasów współpracy ekipy z Buffalo z Colinem Richardsonem; najgęstszy i najbardziej masywny, z doskonale potraktowanymi, super precyzyjnymi gitarami rytmicznymi. Tym samym Cannibal Corpse dorobili się krążka, którego można słuchać już dla samego delektowania się dźwiękiem. Na brzmieniu zachwyty się jednak nie kończą, bo death’owa moc zawarta w tych trzynastu kawałkach robi spore wrażenie i budzi respekt przed ich twórcami. Każdy z nich (kawałek, nie twórca) może robić za przykład mocnego pierdolnięcia ubranego w miażdżące, szybko wpadające w ucho riffy, średnie, precyzyjnie nabijane tempa, basmańskie mistrzostwo i potężny, zdyscyplinowany ryk Corpsegrindera. Od czasu poprzedniego hajlajtu w dyskografii, przywołanego już „Bloodthirst”, muzyka Cannibal Corpse nie uległa jakimś znaczącym przeobrażeniom, ale już dwa poprzednie krążki Kill rozwala kompletnie poziomem kompozycji, ich zróżnicowaniem i stopniem dopracowania. Największa w tym zasługa doskonale spisującego się duetu O’Brien-Barrett, bo ich pierońsko intensywne, choć nie najszybsze w karierze, partie gitar długo nie pozwalają oderwać się od płyty. Wśród tych kilkunastu utworów nie znajdziecie najmniejszych mielizn ani naciąganych wypełniaczy. Cały, powtarzam cały materiał obija mordę ze skutecznością podkurwionych braci Kliczko. Ale jako, że i zajebistość ma swoje odcienie, to mnie najbardziej wgniatają w podłoże „Make Them Suffer”, „Death Walking Terror”, „The Time To Kill Is Now” i „Purification By Fire”, które, rzecz jasna, niniejszym polecam. Sam nie należę do ludzi, którzy daliby sobie za Kanibali coś odkroić (albo odgryźć), ale posiadanie Kill uważam za pieprzony obowiązek – udała im się ta płyta jak kurwa mać!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 września 2011

Exhumed – All Guts, No Glory [2011]

Exhumed - All Guts, No Glory recenzja reviewNapiszę petycję do muzyków Carcass (i tej perkmańskiej przybłędy z Arch Enemy), żeby dali se siana z tą lipną reaktywacją, a wszelkie pomysły związane z nagrywaniem czegokolwiek pod tą nazwą pogrzebali póki jeszcze mogą, i zanim dosięgnie ich moja ręka prawa i sprawiedliwości. Jako koronny argument dorzucę przegrywkę nowego krążka Exhumed. Posłuchają i może wreszcie zrozumieją, że nie mają w tej muzyce już nic do powiedzenia, a świat ich już nie potrzebuje. Naturalnie, o ile przeżyją kontakt z tym dziełem. Kurwa! To jest jeden z moich czołowych i jakże nielicznych kandydatów do płyty roku! Naprawdę nie spodziewałem się aż tak dosadnego uderzenia po odrodzonych Amerykanach. Chociaż wieści o ich reaktywacji mnie ucieszyły — wszak zawsze byli fajni — to byłem pewien, że nie wzniosą się na poziom znakomitego „Anatomy Is Destiny”. Jak miło się czasem pomylić! Dawno nie słyszałem klasycznego grind-death potraktowanego z tak rozbrajającą świeżością i pałerem. Każdy krwisty element All Guts, No Glory rozpierdala w bezkształtną papkę i cieszy zarazem. Początek płyty wywołuje banana na twarzy uroczymi cytatami z debiutu Terrorizer, a potem jest tylko lepiej – jak u Hitchcocka, choć nawet on nie wyprodukował tylu hitów, z iloma mamy do czynienia na czwartym (taką numerację stosuje Matt Harvey, to się będę jej trzymał) albumie Exhumed. Doskonałe mięsiste brzmienie uwydatnia wszystkie niuanse aranżacyjne, super chwytliwe riffy kładą na łopatki, świetnie rozłożone zmiany tempa przekuwają się na kapitalną dynamikę, zawodowe wokale (z przewagą tych wrzeszczanych – wielbiciele „Tools Of The Trade” uronią niejedną łzę wzruszenia) rzygają wzorcowo, ultra melodyjne solówki zachwycają technicznymi cudeńkami, a wszystko to spójne i dojebane z taką werwą, że długo nie można się otrząsnąć z wrażenia. Tylko w sumie po co wracać do gównianej rzeczywistości, skoro można sobie zapodać płytkę od początku? No właśnie. Taki materiał chłonie się całym ciałem, by potem napierdalać łbem na wszystkie strony, wymachiwać „diabełkami” i wydzierać się wniebogłosy, że „Exhumed, kurwa!”. To jest coś! Nie trzeba być po muzykologii, ani też żyć samym grindem, żeby po paru chwilach obcowania z All Guts, No Glory stwierdzić, że — niemłodzi już przecież — członkowie zespołu musieli mieć niezłą zabawę przy komponowaniu i nagrywaniu – to się czuje, a luźna atmosfera błyskawicznie udziela się słuchaczowi. Dla mnie rewelacja! Jeśli Amerykanie potrafią tak zajebiste krążki trzaskać po wielu latach scenicznego niebytu, to ja im życzę, żeby rozpadli się już dzisiaj. Warto będzie poczekać na następcę All Guts, No Glory nawet i dziesięć lat. Exhumed, kurwa!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2011

Fleshgod Apocalypse – Agony [2011]

Fleshgod Apocalypse - Agony recenzja okładka review coverSeptic Flesh niespodziewanie wyrosła (groźna?) konkurencja na polu „symfonicznego death metalu”, i to również z „ciałem” w nazwie. Piszę niespodziewanie, bo choć Włosi już na poprzednich wydawnictwach przejawiali pewne neoklasyczne skłonności, to dopiero po przejściu do Nuclear Blast (to ich nagłe zamiłowanie do rzeźni jest dla mnie wielce zastanawiające) w pełni rozwinęli tę stronę swojej działalności, nie odpuszczając nic z wcześniejszej ekstremy. Już na początku warto nadmienić, że Fleshgod Apocalypse, pomimo obranej stylistyki, jest zespołem zupełnie innym niż wspomniany grecki potwór. O ile w dźwiękach generowanych przez Septic Flesh jest dużo napięcia, dostojeństwa i klimatu, to już autorzy Agony poszli w nieco innym kierunku i po prostu ostro młócą na tle żwawo zapieprzającej orkiestry (w znaczeniu: klawiszy). Grzańsko jest naprawdę konkretne i może robić wrażenie, bo perkman braki w swojej technice, a być może i wyobraźni (wolne partie zdają się to potwierdzać – chłop nie wie, co z sobą począć), maskuje napierdalanymi w okrutnych tempach blastami. Toteż przez jakieś 80% trwania płyty (po odliczeniu intra i outra) słyszymy gęsty, nieurozmaicony, a zapewne też wycieńczający blast. Ścianę blastów. Nie powiem, są momenty, w których brzmi to dość absurdalnie — zwłaszcza, gdy taka miazga leci pod czystymi wokalami i pięknymi melodiami — ale mimo to albumu słucha się bardzo przyjemnie. Również mimo dużej schematyczności, bo jakby na to spojrzeć, to większość kawałków polega na tym, że: orkiestra zapodaje swoje motywy, oni nakurwiają, potem wchodzą czyste wokale, ładna efektowna solówka, znowu czyste wokale i dalej już sieczka. Wyjątki są w zasadzie dwa: „The Forsaking”, w którym sieczki nie ma w ogóle, jest za to dużo melodii i trochę klimatu, oraz „The Egoism”, gdzie główny motyw zbudowano na stosunkowo wolnym motorycznym riffie, czyste wokale występują w wersji damskiej (oczywiście na tle gęstego pochodu), a napierducha wpada dopiero w ostatnim fragmencie. I to by było tyle w kwestii urozmaicenia struktur. A teraz ciekawostka w kontekście tego, co przed chwilą napisałem – kawałki są na tyle charakterystyczne, że bez trudu przychodzi odróżnić jeden od drugiego. To już zasługa aranżacji i subtelnych detali. Jako bonus mamy cover Carcass, który podobnie jak „Blinded By Fear” z epki został zagrany bardzo sprawnie, ale ze 30 razy szybciej od oryginału (oraz z drobną acz niepotrzebną orkiestracją). Elementy wykonawczej perfekcji mieszają się tu z groteską, ale numer daje radę. Zdecydowałem się ocenić Agony bardzo wysoko (mając pełną świadomość wad tego materiału), a to głównie dlatego, że konfrontacja z płytą sprawia sporą frajdę – ma kopa, jest w tym jakiś powiew świeżości, jest doskonała realizacja (w ramach tego, co chcieli osiągnąć), no i w końcu kilka udanych piosenek. Prawdziwym sprawdzianem dla Fleshgod Apocalypse będzie dopiero następny album.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.fleshgodapocalypse.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

31 sierpnia 2011

HR Giger – ARH+ [2005]

HR Giger - ARH+ recenzjaWprawdzie ta książka nie ma nic wspólnego z muzyką, ale już widzę te niezdrowo zainteresowane gęby zwabione nazwiskiem i bezeceństwami na okładce. Przed wami bogato ilustrowana (nie mogło być inaczej!) autobiografia mistrza pogiętych piekielnych wizji, zdobywcy Oscara i miłośnika szelek – Hansa Rudolfa Gigera. Z tej dość krótkiej publikacji zadowoleni będą zarówno ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś ciekawego o tym wybitnym artyście, bo Giger (albo po polskiemu: Gajger – jak ten od licznika promieniowania, hehe) nie szczędzi wspomnień i anegdot, jak i ci, którym zależy tylko na „obrazkach”, bo reprodukcji jego dzieł — obrazów (także w różnych stadiach powstawania), rzeźb, szkiców, itd. — jest tu od groma. Rozczarowanie natomiast spotka każdego, kto nastawia na jakieś sensacyjne studium przypadku, odkrywające przed światem dramatyczne początki zwichrowanej wyobraźni autora. Mały, a później młody Giger miał zupełnie dobre (a jak na połowę XX wieku to nawet doskonałe) warunki, by się swobodnie rozwijać w dowolnie wybranym przez siebie kierunku. Żadnych skandali, traumatycznych wydarzeń – po prostu nic. Nawet nie był porządnie bity. Jednak już jeden rzut oka na jego zdjęcia z dzieciństwa (te oczka – Damien z „Omena” się kłania) wystarcza, by zgadywać, że od najmłodszych lat Hans miał coś z deklem, co musiało wykiełkować na etapie narodzin, albo jeszcze wcześniej. Później w jego życiu pojawiały się elementy wyłącznie wzmacniające to odchylenie: gołe baby, jazz, Lovecraft, Dali, gołe baby… Dowiecie się także, jak niewiele trzeba, by człowiek oskarżany o promowanie pornografii dorobił się własnych tematycznych barów. Nie ma sensu, żebym zdradzał więcej, bo choć ARH+ to lektura na jeden letni wieczór, to wraca się do niej wyjątkowo często.


demo
wydawca: www.tmc.com.pl
Udostępnij:

29 sierpnia 2011

Blind Guardian – Tales From The Twilight World [1990]

Blind Guardian - Tales From The Twilight World recenzja okładka review coverTrzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego „Battalions of Fear” wystarczyły, by — doszedłszy do granic stylu — zacząć się zastanawiać nad wyjściem z dość gęsto obsianego poletka niemieckich kapel speed metalowych. Można więc Tales From The Twilight World potraktować w dwójnasób, z jednej strony jako koniec pewnej epoki, ale też jako łącznik między własnym dziedzictwem muzycznym, rozpoczętym jeszcze w erze Lucifer’s Heritage, a rosnącą samoświadomością. A co to znaczy przetłumaczone na polski? Znaczy to tyle, że tak, jak nie można powiedzieć, że Tales From The Twilight World rozpoczynają nowy okres w dziejach kapeli (przyjdzie na to jeszcze poczekać), nie można też powiedzieć, że są „tylko” albumem speedowym. Pierwsze, na co kieruje się uwaga, to większa ilość wszelkiej maści poza-speedowych elementów, w tym zmian tempa, niebanalnej melodyjności i złożonych struktur. Mówiąc prościej – jest bardziej progowo. Nadal do przodu, bezpardonowo wręcz, ale gdzieś tam (i to dość często) słychać rozmaite eksperymenty z czasem i muzyczną przestrzenią; żeby nie być gołosłownym – „Lord of the Rings” to przecież pierwsza ballada, forma dotychczas Blindom nie znana. Słychać też, kolejny krok w dobrą stronę, poprawę jakości realizacji materiału, większą głębię dźwięków, ich bardziej naturalne brzmienie, a co za tym idzie większą soczystość muzyki i rozpoznawalność elementów składowych, co przy zwiększonej komplikacji pozwala lepiej się nimi cieszyć. Nie można też nie wspomnieć o wielkiej przebojowości Tales From The Twilight World, znakomita większość utworów to koncertowe hity, grane nawet teraz, mimo upływu przeszło dwudziestu lat i wciąż tak samo kopiące. Ktokolwiek był na występnie Bardów z pewnością się ze mną zgodzi, że utwory takie jak: „Welcome to Dying”, „Goodbye My Friend” (fantastyczna melodia i refren), „Lost in the Twilight Hall”, „The Last Candle” (kończące utwór chórki poniewierają, niezależnie, czy się słucha kawałka w domu, czy na koncercie) czy przywoływany już „Lord of the Rings” to nieodłączne elementy każdego setu, bez których nie obejdzie się poważany koncert. Warto przywołać jeszcze dwa, które zasługują na uwagę, a które przez większość traktowane są po macoszemu – niezrozumiane. Pierwszy z nich to „Tommyknockers”, a drugi, następujący zaraz po nim, „Altair 4” – oba lekko szalone, bardziej niż pozostałe zawinięte, z lekko odjechanymi melodiami i przejściami. Tworzą one wspaniałe uzupełnienie dla pozostałych utworów, pokazując jednocześnie jak otwarte i niestroniące od eksperymentów umysły mają Blindzi. Dla mnie, podobnie jak dla części ich fanów, Tales From The Twilight World są pierwszym albumem, który z całą pewnością można uznać za Blindowy. I jako takowy zasługuje na naprawdę wysokie noty. Ode mnie ma 9.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:
Udostępnij:

26 sierpnia 2011

Slayer – Christ Illusion [2006]

Slayer - Christ Illusion recenzja okładka review coverNie powiem, żebym miał jakieś ogromne oczekiwania względem Christ Illusion, bo poprzednim krążkiem Zabójcy mnie nie zabili, a sama obecność Lombardo w składzie przecież „Reign In Blood” jeszcze nie czyni. Spodziewałem się natomiast, że szum wokół tej płyty skupi się na osobie oryginalnego pałkera, nie zaś na muzyce. Toteż z radością przyjąłem fakt, że album wyszedł Slejerkom dużo lepiej niż „Bozia nas nie lubi”, choć o powrocie do starych czasów nie mogło być mowy i chyba tylko szaleńcy czekali na powtórkę z rozrywki sprzed 15-20 lat. Jako się rzekło, styl został zachowany. Tak na dobrą sprawę, Christ Illusion zaskakuje tylko mnogością wyjątkowo chwytliwych riffów, bo reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian. Czasem jest szybciej („Supremist”!), czasem bardziej motorycznie (np. w „Skeleton Christ”), a i na odrobinę walcowania też się miejsce znalazło (w „Catatonic”). Powodów do wkurwienia nigdy nie brakuje, więc Slejerki — choć coraz bliżej im do respiratorów i pieluch dla dorosłych, zwłaszcza ostatnio — wykrzesały z siebie dość agresji, żeby przez te 38 minut zbyt radośnie nie było. Płytka, w moim odczuciu, jest bardziej urozmaicona i dynamiczna od poprzedniej, wyraźnie różni się od niej feelingiem, a wchłania się dużo łatwiej. Wszystko ładnie sobie zapodaje, większych mielizn brak, sprawę psują tylko irytujące introsy do „Eyes Of The Insane” i „Jihad”. Materiał solidnie sprawdza się w wersji live, szczególnie „Cult” dorobił się miana hitu na miarę „Disciple”. Solówek, jak zwykle, jest bez liku, więc żaden miłośnik talentu Hannemana i Kinga nie powinien mieć powodów do narzekań. Swą nieprzeciętną klasę pokazał także Lombardo, nawalając gęsto i bardzo precyzyjnie, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „nowa” muzyka wymogła na nim grę nieco w stylu Bostapha. Brzmienie albumu to absolutny full-wypas, z kapitalnie mięsistymi gitarami i pełną, czystą perkusją. Wprawdzie Christ Illusion nie zaliczyłbym do szczytowych osiągnięć tego zespołu, ale spokojnie można postawić go obok takiego „Divine Intervention”, który słaby przecież nie był.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 sierpnia 2011

Azarath – Blasphemers' Maledictions [2011]

Azarath - Blasphemers' Maledictions recenzja okładka review coverCo tu ukrywać, w ogóle mi się nie spieszyło do poznania zawartości Blasphemers' Maledictions. Raz, że „Praise The Beast” zupełnie mnie nie ruszył, a dwa, że gdzieś na poziomie szóstego zmysłu ustaliłem sobie, iż niczego lepszego od „Diabolic Impious Evil” Azarath już nie nagra. No i nie nagrał, co wcale nie oznacza, że nie ma tu na czym ucha zawiesić. Porządnej death’owej młócki dostajemy pod dostatkiem, bo aż 45 minut. Oczywiście - porządnej, o ile zechce się zaakceptować nowy kierunek zespołu, bo płyta znacząco różni się od poprzednich. Blasphemers' Maledictions jest przede wszystkim bardzo oldskulowy, powiedziałbym nawet, że rebeliancki, bluźnierczym duchem bliski pierwszym profesjonalnym nagraniom Possessed i Morbid Angel, tylko o lata świetlne od nich brutalniejszy. Łączą się z tym kolejne zmiany, a nawet nowalijki – wszak tak melodyjnie (Necrophobic się pięknie kłania!) grającego Azarath jeszcze nie mieliśmy. Klasyczna chwytliwość riffów robi dobre wrażenie, i choć niemal każdy motyw można sobie później zanucić, nie ma to nic wspólnego z wesołym popierdywaniem na neo-szwedzką czy fińską modłę. Poza tym utwory stały się dłuższe, bardziej rozbudowane, w pewnych fragmentach niemal podniosłe, jednocześnie ich struktury zyskały na większej czytelności. Można pod to podpiąć pewną przewidywalność, jednak nie przeszkadza to tak bardzo, żeby trzeba było rwać ostatnie włosy z głowy, zwłaszcza, że „Supreme Reign Of Tiamat”, „Crushing Hammer Of The Antichrist”, „Firebreath Of Blasphemy And Scorn” czy „Deathstorms Raid The Earth” potrafią się dobrze i szybko wkręcić. Udział odpowiedzialnego za wokale (nie tak znowu odległe od tego, co robi Legion), teksty i większość solówek (kapitalny pomysł z tym mocnym pogłosem, ugh!) Necrosodoma dodał muzyce Azarath blackowych odcieni i zbliżył zespół do hord typu Belphegor. Podejrzewam, że nie każdemu to spasuje, choć rezultat naprawdę nie jest zły. Jest evil, hehe. Główny kłopot Blasphemers' Maledictions polega w moim odczuciu na trochę przesadzonej długości – pod koniec płyty napięcie wyraźnie siada, a ja zaczynam niecierpliwie spoglądać na wyświetlacz. To nie tyle wina samych kawałków (wszak każdy z osobna spokojnie daje radę), co zbyt dużej ich liczby. Gdyby tak skrócić album o dwa utwory (w tym „Under The Will Of The Lord”, którego początek strasznie zalatuje Behemothem), to piekielny siarczany klimat nie zdążyłby się rozrzedzić, jak to jest w obecnej wersji. Podsumowanie będzie krótkie – dobry materiał, ale nie czuję się przezeń rozjebany. A powinienem.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.azarath.tcz.pl
Udostępnij:

20 sierpnia 2011

Esqarial – Burned Ground Strategy [2008]

Esqarial - Burned Ground Strategy recenzja reviewEsqarial jest przykładem kapeli, która raz wszedłszy na równię pochyłą, trzyma się jej z uporem maniaka. Bo jak inaczej wytłumaczyć poziom Burned Ground Strategy z perspektywy, po pierwsze, „Discoveries”, a następnie „Inheritance”. Lecą chłopaki na łeb, nie mam co do tego żadnych wątpliwości; pomijam „Klassikę” bo to zupełnie inna para kaloszy – ten i tylko ten album można potraktować inną miarą. Burned Ground Strategy trzeba jednak potraktować jako pełnoprawny album tech deathowy. I już w tym miejscu pojawiają się pierwsze lampki ostrzegawcze. Tak coś mi się słyszy, że death Esqariali podpada bardziej pod miękko-rozmokły styl francuski, aniżeli np. amerykański, niemiecki czy kanadyjski. Mam tu na myśli przede wszystkim ogromny nacisk położony na gitary, ich względną prostotę, mocno dmuchane wokale, które bardzo, ale to bardzo chcą być growlem oraz sporą melodyjność. Przy tym wszystkim Burned Ground Strategy jest jednak mniej cipowaty niż kanon zakłada, bo bardziej szorstki i męski. Nie zmienia to jednak faktu, że brutalności to tu za wiele nie ma, flaczanych wyziewów i obijających nery technicznych połamańców też raczej szukać tu nadaremno. Zadziwia, wręcz szokuje (przy dwóch gitarzystach to lepsze sformułowanie) pusta przestrzeń, która zdaje się być zapełniona dźwiękami zaledwie w połowie. Brakuje mięsistości i choćby ciut gęstszej atmosfery, skutkiem czego całość przelatuje jak roztopiony lód między palcami. Trochę to frapujące, bo jak się tak wsłuchuję, to i gary dają całkiem sensownie i bas podbija, więc teoretycznie wszystko powinno hulać. Teoria swoje, a to, co słyszę – swoje. I to nie koniec narzekań, bo kilka momentów zatkało mnie na dłużej. Po pierwsze, połowa solówek pasuje bardziej do jakiejś rockowej kapelki z ery Beatlesów, przez co potrzebne są na Burned Ground Strategy jak włosy w dupie. Po drugie, mam wrażenie, że sporo zagrywek słyszałem gdzieś wcześniej, choćby instrumentalny kawałek numer sześć, początek i pierwsze wokalizy ósmego, intro do „The Colour of Your God”, no i czwórka też tak „delikatnie” inspiracjami pachnie. I jeszcze coś – cały album sprawia wrażenie sklejonego z przypadkowych kawałków, brakuje nie tylko ducha, ale wręcz jakiejkolwiek myśli przewodniej stojącej za takim, a nie innym układem kompozycji. Efekt tego jest taki, że kawałki pasują do siebie jak obiad ze śliwek popijanych mlekiem i zagryzanych kawiorem. Miałem się jeszcze poznęcać nad oprawą graficzną i drutem kolczastym rodem z ramienia amatora więziennego dziarania na nadruku na kompakcie, ale co mi tam – odpuszczę. Skupię się za to na ciekawszych momentach, bo jest ich kilka. Warto zwrócić uwagę na dwa kawałki: „Mors Tua Vita Mea” oraz „Burned Ground Strategy”. Można spokojnie powiedzieć, że są dobre od początku do końca, bez żadnych zastrzeżeń. Mimo zupełnie zbędnych czystych zaśpiewów, całkiem przyjemnie słucha się także „Cyanide Candies”, a zajebisty, końcowy riff „Experiment Fear” rok później wykorzysta inna kapela. Tak patrzę na naszą skalę ocen i wypada mi, że Burned Ground Strategy plasuje się gdzieś w okolicach przyzwoitej, z kroczkiem w stronę dobrego.


ocena: 6,5/10
deaf
Udostępnij:

17 sierpnia 2011

Decapitated – Carnival Is Forever [2011]

Decapitated - Carnival Is Forever recenzja okładka review coverPrzychodzi mi to z wielkim trudem, jak wychodzenie do kibla podczas karnych, ale nic nie poradzę – jestem zmuszony napisać kilka ciepłych słów pod adresem powrotnej płyty Decapitated. Nowy skład i nowe pomysły na muzykę sprawiły, że wreszcie tego zespołu da się słuchać i, co więcej, można czerpać z tego nielichą przyjemność. O bezgranicznym zachwycie z mojej strony nie ma wprawdzie mowy, ale i tak za pomocą Carnival Is Forever chłopaki dokonali czegoś, co nie udało się choćby Morbidnym Andżelom – pozytywnie zaskoczyli.

Progresja w ramach prezentowanego dotąd stylu oznacza tu przede wszystkim dopuszczenie do głosu wpływów ambitniejszego hard core’a, co przejawia się głównie w wokalach (krzyczano-wrzeszczane, nie każdemu muszą pasować – mnie nie robili poprzedni wokaliści, więc równowaga w przyrodzie została zachowana), poszarpanej rytmice i przewijających się przez cały album krótkich rwanych riffach. Muza nabrała dzięki temu więcej życia, agresywnej dynamiki i ma lepszy ciąg na bramkę. Lepiej jest także z rozpoznawalnością poszczególnych kawałków, bo każdy dorobił się czegoś charakterystycznego. Najlepiej wypadają na Carnival Is Forever te najbrutalniejsze utwory, w których solidnie dołożono do pieca — „United”, „Homo Sum”, „404” (ten momentami przywodzi na myśl ostatni Nomad), „Pest” — bo tak się ciakawie złożyło, że Voggowi najlepsze riffy wyszły akurat pod najgęstsze blastowanie.

Bardzo spodobał mi się pomysł, niestety stosowany niekonsekwentnie, by solówki były odgrywane na podkładzie samej sekcji. W zespole jest jedna gitara, to i słychać jedną gitarę. Proste i odświeżające; miła to odmiana po tych wszystkich płytach, gdzie każdy dźwięk wklepano dla pewności na 84327 ścieżek. Brzmienie i produkcja to klasa światowa, ale nie mogło być inaczej skoro w grę wchodziła kasa od Nuclear Blast i zdolności Daniela Bergstranda do wydobywania tego, co najlepsze z niskich rejestrów.

Ogólne wrażenie psują głównie zbędne dłużyzny (choćby w kawałku tytułowym i „A View From A Hole”) i fragmenty (w tym także cały „Silence”), z których zespół próbuje wycisnąć coś klimatycznego – takie granie zdecydowanie im nie idzie i nic ciekawego z tego nie wynika.

Na koniec trochę arogancji: większą rekomendacją dla Carnival Is Forever niż ocena jest podpis pod nią – jeśli mnie się Decapitated podoba, to albo naprawdę płyta im się wyjątkowo udała, albo jest to zwiastun rychłego końca świata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decapitated/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:








Udostępnij: