14 listopada 2010

Immolation – Here In After [1996]

Immolation - Here In After recenzja okładka review coverHere In After chyba można uznać za najbardziej optymalny materiał Immolation – osiem utworów w 37 minut, zero niepotrzebnych dłużyzn, wszystko dobrane i zagrane z iście aptekarską dokładnością; pół na pół walcowania i napieprzania, po równo brutalności i klimatu – jak od iwolicznego szablonu. Od sławnego debiutu minęło trochę czasu, bo dobre pięć lat (a ponoć to ja, kurwa, jestem leniwy!), więc siłą rzeczy i w muzyce musiało się coś niecoś pozmieniać. Na szczęście nadal jest to potężny death metal, nadal odległy od średniej gatunkowej, a tym razem także ostro pojebany. Panowie odwrócili się od typowego dla „Dawn Of Possession” ładowania, skupiając się na budowaniu przesranych aranży i jeszcze większej dawce oblepiającego, ponurego klimatu. Muza jest ciężka, potwornie zawiła, niezaprzeczalnie brutalna, ale pomimo tego Here In After słucha się wyjątkowo łatwo, bezproblemowo, bez zmuszania się do brnięcia przez kolejne numery. Bezproblemowo, ale nie znaczy to, że płyta może sobie popylać gdzieś w tle, służąc jako podkład do dłubania w nosie małym palcem lewej nogi. Żeby ją lepiej zrozumieć, należy poświęcić jej trochę więcej czasu sam na sam i w pełnym skupieniu. Zaręczam, że efekt takiego posiedzenia będzie znakomity i do świadomości przedrze się coś więcej, niż tylko ściana bluźnierczego dźwięku. Utwory w zdecydowanej większości mają po cztery minuty z hakiem, i choć teoretycznie nie jest to dużo, muzykom Immolation wystarcza w zupełności, żeby dokonać zmasowanego ataku na chrześcijańskie cnoty i wartości, a przy tym ostro sponiewierać muzyką. Zresztą, czy same tytuły — „Burn With Jesus”, „Away From God”, „Christ’s Cage” — nie mówią o zawartości lirycznej? „Jesus, you couldn’t save me / You couldn’t save them / You couldn’t save the world from misery” albo „Where is the Holy Spirit, I feel nothing / As I stare upon the crucifix, I feel nithing for a God I never knew” – to nie tylko dobre przykłady na jasne określenie się ideologicznie, ale także na to, że dupska można kopać w sposób wysublimowany, bez obwoływania się kolejnym Mieczem Lucyfera. Pojebane riffy, jeszcze bardziej przejebane solówki („Here In After”, „Towards Earth”) i połamana perkusyjna nawałnica (w tempach rozsądnych, lecz nie zabójczych), do tego jeszcze przejmujący wokal Rossa Dolana i… tak przedstawia się zagłada, której nośnikiem jest Immolation!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2010

Wolf Spider – Hue Of Evil [1991]

Wolf Spider - Hue Of Evil recenzja okładka review coverOstatni album niedoścignionych magików z Wolf Spider ujrzał świat kilka miesięcy później niż rewelacyjny „Drifting In The Sullen Sea”. Słychać to bardzo wyraźnie, że krążek należy do okresu schyłkowego w działalności zespołu, słychać też doskonale, że co lepsze kawałki zapodano na — wspomnianym powyżej — poprzednim albumie. Tak sobie jednak myślę, że jeśli tak mają brzmieć „odpadki”, to życzę wszystkim dzisiejszym kapelom takich singli. I mówię to poważnie. Sama muzyka nie zmieniła się wiele w stosunku do „Drifting In The Sullen Sea”, stała się — że użyję takiego niemuzycznego określenia — bardziej kwaśna. Nadal jest jednak solidnie umocowana w typowo thrashowych klimatach, tym razem nieco bardziej siermiężnych i grubo ciosanych i nadal jest konkretnie popieprzona technicznie. Zastanawiam się, ile dzisiejszych kapel byłoby w stanie zagrać coś podobnie kompleksowego, nie mówiąc już o skomponowaniu i w sumie wychodzi mi, że niewiele – choć to i tak bardzo eufemistyczne określenie. Niebanalne riffy, wirtuozerskie solówki, przyjemnie plumkający i bardzo selektywny bas oraz na poły dzika i punkowa, na poły techniczna perkusja – tak właśnie brzmią Barwy Zła. Żeby nie być gołosłownym powołam się tylko na „Homeless Children” oraz „Down the Drain”. Zaledwie dwa kawałki, ale wystarczy, żeby zobrazować o czym mówię. Wspomniana kwaśność krążka jest wynikiem barwy i ekspresji wokaliz, które — moim zdaniem — zniżkowały w porównaniu z „Drifting In The Sullen Sea”. Jest to jednak chyba jedyny mankament natury, nazwijmy ją, technicznej, do pozostałych elementów nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Natomiast główny zarzut w stronę płyty sformułowałem na początku, więc nie będę się powtarzał. Na podsumowanie nie pozostaje mi powiedzieć nic innego jak tylko, iż to wielka szkoda, że kapela nie wytrzymała starcia z komercją. Bowiem nawet album niższych lotów, odczuwalnie słabszy, oscyluje w granicach nieosiągalności znakomitej większości kapel.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 listopada 2010

Pestilence – Consuming Impulse [1989]

Pestilence - Consuming Impulse recenzja reviewConsuming Impulse to pierwsza prawdziwie death’owa, odarta z bezpośrednich wpływów thrash’u produkcja wielkiego Pestilence. Radykalizacja w muzyce jest wyraźna: mniej tu melodii, a poziom brutalności zwiększył się znacząco, choć nie poszło za tym zwiększenie obrotów. To nie wszystko, bowiem w paru miejscach z agresywnego pnia wyrastają również gitarowe patenty niekoniecznie kojarzone z metalem (choć podane na ostro), za to solidnie udziwniające muzykę Holendrów. Album posiada dziwny, duszny, przesycony stęchlizną i nieco schizofreniczny klimat. Wpływ na to ma kilka czynników: wspaniale wykorzystane klawisze (najlepsze są w „Suspended Animation” i „Echoes Of Death”), wolne, zamulające tempa, brudne brzmienie, przytłaczająca produkcja (uzyskano efekt niewietrzonej latami piwnicy, tudzież bunkra), wspomniane gitarowe zagrywki oraz ekstremalne wokale. Skład, w porównaniu z jedynką, uległ zmianom, doszło bowiem do małych przetasowań na stanowisku gitarzysty. Oczywiście Pestilence to nie jakaś blackowa kapelka osiedlowych łamagów, więc nie było mowy o łapance! Wydaje mi się, że to właśnie zmiany personalne miały wpływ na brutalność płyty. Randy, mimo iż wirtuoz, był chyba dla zespołu zbytnio „okiełznany” i nastawiony (neo)klasycznie. Patrick Uterwijk, jego następca, takich skłonności nie zdradza. Sprawna i cholernie techniczna gra całego zespołu każdego wprawi w zachwyt. Swoją drogą nie przypominam sobie żadnej innej death’owej kapeli, która w tamtym czasie grała równie brutalnie i technicznie zarazem. Tu nie ma miejsca na przypadek i nawet „oderwane od rzeczywistości” popisy solowe doskonale wpasowują się w potężny fundament sekcji rytmicznej – inteligentnie nawalający Foddis i nie mniejszy basowy wypierdalaka Mameli (tak, także basowy!). Linie wokalne (Martin Van Drunen – po amerykańskiej trasie dostał kopa i wylądował w Asphyx) również zasługują na uwagę; nie jest to może typowy growl, ale niesamowicie wyziewny ryk. Naprawdę baaardzo wyziewny! Chcąc uchodzić za autentycznego miłośnika europejskiego death’u, po prostu trzeba znać takie klasyki jak „Dehydrated”, „Out Of The Body” (największy hicior z tej płyty), „Reduce To Ashes”, czy te wcześniej wymienione! I nie ma, że nie wiedziałem, że trudno zdobyć, że to stare i że zupa była za słona! Consuming Impulse to materiał do słuchania często i z niekłamaną przyjemnością!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 listopada 2010

The Crown – Deathrace King [2000]

The Crown - Deathrace King recenzja reviewPo dłuższym zastanowieniu, wielce skomplikowanej analizie (albo z telewizyjna – annalizie), odwołaniu się do wiedzy zapisanej w gwiazdach i pory zbiorów zbóż w FarmVille, wyszło mi — tzn. głosy mi powiedziały — że najlepszym krążkiem ożywionego nie tak dawno temu The Crown jest wydany dekadę temu Deathrace King. Owszem, wcześniejsze wydawnictwa są fajne, a i następnym niczego nie brakuje, ale — jak dla mnie, a pewnie nie tylko — największego kopa i potencjał rozrywkowy (oraz rozwałkowy) ma właśnie ten materiał. Największymi atutami tych jedenastu utworów są występujące w wieeelkich ilościach świetne melodie i niepodrabialny thrash-rockowy feeling. Co ważne – chłopaki zaczynają z hukiem i z hukiem kończą, a w międzyczasie poziom nie opada im nawet na milimetr, przez co tych prawie 50 minut słucha się z ogromną przyjemnością i bez ciągłego zerkania na zegarek. A gdy w grę wchodzą jeszcze wpadające w ucho refreny… nie ma bata, po kilku przesłuchaniach gardło idzie do wymiany! Kapitalnie ze swych obowiązków wywiązuje się szwedzka inkarnacja Elvisa czyli Johan Lindstrand, wrzeszcząc wyraźnie i z pazurem. Dodatkową atrakcją jest jego kooperacja z szalonym Miką Luttinenem (wokale w Impaled Nazarene, jakby świeżaczki i fani In Flames nie wiedzieli) w maniakalnym „Total Satan”, gdzie obaj panowie dają takiego ognia, że dym z dupy leci jak z niegaszonego Tu-polewa. Hiciorów tu co nie miara, większość przelatuje w szybkim lub bardzo szybkim tempie, ja szczególnie gorąco polecam „I Won’t Follow” (kładzie mnie na łopatki za każdym razem, czysty geniusz!), „Back From The Grave”, „Executioner – Slayer Of The Light”, wspomniany „Total Satan” oraz „Blitzkrieg Witchcraft” i „Deathexplosion”. Ogólnie jest z czego wybierać, bo poziom wszystkich kompozycji jest zajebiście wysoki. Na plus należy zaliczyć wręcz wzorcowe brzmienie wypracowane z Fredrikiem Nordstromem w Fredman – powala mocą i uwypukla wszystkie smaczki, których w muzyce (zwłaszcza w gitarach) Szwedów jest całe mnóstwo. Miłośnicy death-thrash’owego wygaru powinni jak najszybciej zainwestować w ten album, bo The Crown właściwie sięgnęli absolutu jeśli chodzi o takie granie. Mniej wkręconym pewnie też się spodoba.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thecrownofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 listopada 2010

Haggard – And Thou Shalt Trust... The Seer [1997]

Haggard - And Thou Shalt Trust... The Seer recenzja okładka review coverNieczęsto się zdarza, by zespół już na pierwszym longpleju zaserwował muzykę, którą można porównywać tylko do niej samej, czy wręcz potraktować jako punkt odniesienia dla innych nagrań – nowo powstały kanon. A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia na debiutanckim krążku niemieckiej formacji Haggard, krążku, który stał się podwaliną dla nowego subgatunku w metalu – a mianowicie symfonicznego dm bazującego na melodiach średniowiecza. Krócej chyba się tego nie da ująć nie ujmując jednocześnie zespołowi jego osiągnięcia. A jest się czym chwalić – bez zażenowania, niezasłużonego chodzenia z podniesionym czołem czy fałszywej dumy z własnego dzieła. Debiut marzeń – można powiedzieć. And Thou Shalt Trust… The Seer to nieco ponad czterdzieści minut średniowiecznych melodii zmiksowanych z ciężarem jak najbardziej współczesnych gitar, garów i potężnych growli. Miks dobrze wyważony, bez zbędnych wycieczek w orkiestrowy patos ani bezkształtnych gitarowych popierdywań. Z jednej strony rasowy death pełną gębą, a jednocześnie bardzo zwiewny i ulotny. I jest to niewątpliwie jedna z większych zalet debiutu Niemców – fakt, że umieli pogodzić te dwa światy w sposób tak inteligentny, że muzyka wydaje się jednocześnie krucha i cicha oraz ciężka i destrukcyjna. Owe dwie emocje wzajemnie się przeplatają i uzupełniają i dają słuchaczowi możliwość zagłębienia się w świat niesamowitych doznań akustycznych. Na szczególne wyróżnienie zasługuje brzmienie oraz wyczucie gitar, które ostro wżynając się w strukturę utworów zapewniają jednocześnie porządną dawkę energii i wspomnianego ciężaru. Kwestia wokali to temat na osobny rozdział, gdyż ich różnorodność oraz sposób zaprezentowania są zdumiewająco obfite, a jednocześnie stanowią oś, wokół której tworzona jest tkanka numeru, a w większej skali – albumu. To w głównej mierze właśnie one odpowiadają za emocjonalną stronę nagrań. Bo Haggard to przede wszystkim emocje i wyobraźnia. Jest to rodzaj muzyki zdecydowanie wymagający skupienia, zainteresowania się nią w stopniu większym niż mp3-kowym. Wchodząc na coraz subtelniejsze poziomy muzyki, rzeczy takie jak nie najlepsza jakość nagrania bądź amatorskie brzmienie przestają interesować. Ba, nawet przeszkadzać. Nie zmienia to jednak faktu, że lepsza realizacja jeszcze nikomu na złe nie wyszła. Ale nie to się liczy – ważne jest to, że And Thou Shalt Trust… The Seer jest albumem, który dobrze się słucha, sprawia słuchaczowi mnóstwo frajdy i — co bardzo ważne — nie wkurza bezmyślnym odtwórstwem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 października 2010

Vital Remains – Into Cold Darkness [1995]

Vital Remains - Into Cold Darkness recenzja reviewCałkiem trafnie i zabawnie wyraził się ongiś o „Let Us Pray” szanowny kolega Trup. Otóż skonstatował on, iż rzeczona płytka jest… „mało witalna”… Na szczęście z Into Cold Darkness sprawa wygląda zdecydowanie inaczej. Poprawie uległo właściwie wszystko, co poprawie ulec mogło, przy jednoczesnym zachowaniu wcześniejszego klimatu. Słychać, że Vitalom przydarzyła się możliwość przywalenia mocniej i ze zdecydowanym death’owym wykopem. Co prawda w „Immortal Crusade” — nota bene jednym z lepszych na krążku — nie rzucają się jeszcze do szaleńczych blastów, stawiając bardziej na strukturę kawałka i nastrój, ale w kolejnych numerach brutalnego napieprzania jest już sporo i nikt nie powinien mieć powodów do narzekań. Zwłaszcza utwory krótsze ukierunkowane są na szybkości i bezpośrednie atakowanie falą bluźnierczego wymiotu. Warto chwilę przysiąść i dokładniej się przysłuchać, bo w kilku miejscach — np. w „Crown Of The Black Hearts” — pojawiają się przebłyski ich późniejszej genialności oraz patenty stosowane przez nich do dziś. Lepsze, w porównaniu z debiutem, jest brzmienie materiału – dużo cięższe i bardziej przejrzyste, choć niektóre solówki są jak dla mnie za cicho. Jedna większa wada to stosunkowo krótki czas trwania płyty – muza jest naprawdę dobra, więc chciałoby się więcej. Na sam koniec Vital Remains proponują numer „Dethroned Emperor” z repertuaru nudnych dziadków z Celtic Frost. Wypadł całkiem nieźle, ja jednak wolałbym zamiast niego jedną kompozycję autorską więcej. Co innego z „Countess Bathory” (sie ma digipacka, se można poszpanować), bo to wykonanie jest już całkiem zajebiste, szczególnie za sprawą fajnego feelingu i świetnych wokali. Zdecydowanie polecam!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 października 2010

Venom – Resurrection [2000]

Venom - Resurrection recenzja okładka review coverResurrection to najbardziej nowoczesne, profesjonalne, a i chyba ekstremalne oblicze kultowych Anglików. Oblicze niestety niedocenione, ale o tym za chwilę. Oczywiście nowoczesne w przypadku Venom znaczy tyle co współczesne – bez dziwactw, awangardy i stawania na łysej głowie. Nie musieli eksperymentować, a tylko zgrabnie wpisać się w nowe czasy. Misja zakończyła się powodzeniem, bo muzyka zyskała na wyrazistości, a jej oprawa wymiata – wystarczy porównać z reunionowym „Cast In Stone”, różnica jest kolosalna. Dźwięk to jeden z większych atutów albumu, ale nie może być inaczej skoro rozpierdala. Zajebisty ciężar gitar przy ich totalnej selektywności robi spore wrażenie, szczególnie, że wciąż przebija się z nich charakterystyczny bulldozer bas Cronosa – nie ma bata, już po kilku sekundach wiadomo, że to oni. Porządnie pracujące wiosła w połączeniu z gęsto nawalającymi i tłusto brzmiącymi garami nie raz dają solidnego kopa, bo momentów ostrego thrash’owego nakurwiania jest na Resurrection bez liku. Skrzętnie z tego korzysta debiutujący na stanowisku perkmana Antton (wcześniej robił jako techniczny grupy, prywatnie to brat Conrada), który bez trudu przebija swojego poprzednika umiejętnościami i zaangażowaniem, dodając do stylu Venom szczyptę obcego im przecież perfekcjonizmu. Chłop napieprza naprawdę fachowo i to dzięki niemu takie utwory jak „Pain”, „Loaded” (jawna kpina z Metallicy) czy „Vengeance” są prawdziwymi killerami. Oprócz brzmienia, powiew nowości stanowią wykorzystane w kilku kawałkach klawisze (nie ma obciachu) oraz odświeżona formuła niektórych riffów. Mnie to pasuje, ale die-hardzi mogli to odebrać jako zdradę jakichś piekielnych ideałów. Niestety, na krążku trafiło się też kilka niekoniecznie rewelacyjnych (czytać: słabszych) kawałków — „Pandemonium”, „Thirteen” i „Leviathan” — w których szwankują głównie refreny, zwłaszcza od strony wokalnej. Bez tych trzech numerów mogłoby się spokojnie obejść, a płytka stałaby się równiejsza i bardziej treściwa (55 minut to jednak sporo). Mimo to, Resurrection całościowo i tak wypada znakomicie, bo poziom tych lepszych utworów jest na tyle wysoki, że pozwala przymknąć oko nawet na kompozycyjne potknięcia. Zrewitalizowany Venom pokazał się tutaj z najlepszej strony – agresywnie, klasycznie i świeżo zarazem. Szkoda tylko, że nie miał odpowiedniego brania i skończyło się na jednorazowym wybryku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.venomslegions.com
Udostępnij:

23 października 2010

Rotting Christ – Aealo [2010]

Rotting Christ - Aealo recenzja reviewLata mijają, a ja nadal nie wiem, co to ten cały „suicide black metal”. Podejrzewam, że to może być coś na kształt tego, co na Aealo zrobili Grecy. No bo jak inaczej nazwać poupychane tu i ówdzie (w tym na samym, kurwa, początku!) partie wyjących z wiejska bab, jeśli nie działaniem samobójczym? A to niestety nie jedyny element tego materiału, który sprawił, że Rotting Christ z hukiem wyleciał z mojej listy pewniaków na płytę roku. Jest to o tyle przykre, że przez ostatnią dekadę byli na fali wznoszącej, płodzili przynajmniej bardzo dobre krążki i nic nie zapowiadało upadku. No dobra, trochę się zagalopowałem z tym upadkiem, bo Aealo nie jest kaszaną, ani też powtórką z „A Dead Poem” (jakkolwiek „Thou Art Lord” budzi takie skojarzenia), a udanie popsutym kawałkiem fajnie zapowiadającej się muzy – czyli mimo wszystko dużym rozczarowaniem. Jak już otrząśniemy się z tego paskudnego wycia (a to niełatwe, bo powraca jak tępa morda Kurskiego), do naszych uszu dociera naprawdę niezła rottingowa muzyka. I tylko niezła, bo przełomu, czy jakiegoś wyraźnego kroku w przód (albo w bok) brak, a to trochę za mało na zespół tej klasy, który właściwie na każdej płycie prezentował się z nieco (mniej, lub bardziej) innej strony. Tym razem poczynione przez nich ruchy można nazwać tylko uwstecznieniem. Nie zmienia to faktu, że na Aealo trafiają się całkiem udane momenty. Wyróżnić można przede wszystkim „…Pir Threontai” (świetne melodie, odpowiedni klimat, oryginalna solówka) oraz „Santa Muerte” (dobra konstrukcja i odpowiednia dawka agresji). Z kolei uwagę zwraca i dziwne odczucia powoduje „Demonon Vrosis”, który jest właściwie kopią „Athanti Este”. Wypadł fajnie, bo i pierwowzór fajny (można je słuchać zamiennie), ale pewien niesmak pozostaje, bo Grecy w tym miejscu ewidentnie chapnęli się siekaczami za ogon. Pozostałe utwory sprawiają wrażenie jakichś odpadów powstałych podczas prac na „Theogonia” – powtarzają znajome patenty, ale ich poziom jest niższy. Niewiele też wnosi cover i obecność nawiedzonej czarownicy, znanej wśród żywych jako Diamanda Galas, bo więcej z niego monotonii niż klimatu, choć tu akurat mogło być inaczej. Kolejny minus – brzmienie gitar w dolnych rejestrach, które zupełnie mi nie robi – miało być ciężko, a wyszło sztucznie. Cóż, nie wszystko złoto, co siedmiostrunowe. Ech, no i weź się tu człowieku zachwyć tym krążkiem. Nie da się, po prostu się nie da. Jeżeli jednak ktoś posiada dobrze rozwiniętą zdolność słuchania selektywnego, to niewykluczone, że Aealo dostarczy mu niemało wrażeń. Ja na tym polu jestem cienias i puścić mimo uszu tego chóralnego wycia niestety nie potrafię.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 października 2010

Misanthrope – Miracles: Totem Taboo [1994]

Misanthrope - Miracles: Totem Taboo recenzja reviewJakoś nie mam szczęścia do francuskich kapel; na każdą tamtejszą sensowną ekipę przypada tuzin nieudaczników, którzy samą swoją obecnością na scenie przyprawiają o solidne wzdęcia. Czy wiecie, że Misanthrope (ten francuski) istnieje już od 22 lat? Nie? Ja też nie widziałem, a co więcej – spokojnie mógłbym nadal tego nie wiedzieć i tylko rzetelność recenzencka oraz uczciwość względem was, czytelników, sprawiła, że się tym zainteresowałem. Ale luzik, niedługo o tym zapomnę;]. Zapomnę szybko i nawet mi brewka nie tyknie. Żeby jednak owej rzetelności stało się zadość, napiszę kilka zdań o bohaterze dzisiejszego dnia. Miracles: Totem Taboo to drugi studyjny album pobratymców Pepé Le Swąda; drugi z dziewięciu, mój zapewne ostatni… Niestety nie potrafię znaleźć wystarczająco wielu powodów, by powęszyć w poszukiwaniu innych „dzieł”… ale ja znów nie o tym. Muzyka zaprezentowana na „Cudach…” to progresywny (podobno) death w swojej melodyjnej odmianie. Jeśli przez progresywny rozumiemy (dziś) niebrzmiący i działający na nerwy, to definicja wydaje się bardzo trafna; melodyjny rozumie się samo przez się, więc nawet nie ma co komentować. Pewne skojarzenia mam z muzyką Sculptured oraz polskiego Cold Passion, z tą wszakże różnicą, że dwóch ostatnich da się słuchać. Największy problem z tym pierwszym jest natomiast taki, że jest generalnie słaby, no i nie za bardzo trawię wokale. Słaby dlatego, że rozklekotany, nie do końca przemyślany i dupowato brzmiący. Przyznać jednak muszę, że pozytywne wrażenie sprawiają na mnie niektóre fragmenty niektórych kawałków, wybrane pokazy technicznych umiejętności oraz poszczególne partie gitarowe (czyli nie za wiele). Sęk w tym, że zostały one źle skanalizowane, a wystarczyłoby bardziej się przyłożyć i byłby z tego kawałek solidnego materiału. A tak, dobrze mi służy za kurzochwyt. I tyle.


ocena: 4/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/misanthrope.official
Udostępnij:

17 października 2010

Behemoth – Demigod [2004]

Behemoth - Demigod recenzja okładka review coverSiódmy w ogóle, a piąty słuchalny, album Demigod to niespełna 41 minut brutalnego death metalu zagranego w charakterystyczny dla zespołu sposób. Charakterystyczny, bo — czy to się komuś podoba czy nie — Behemoth już od kilku lat jest uznaną firmą, dostarczającą produkty najwyższej jakości, obok których nie sposób przejść obojętnie. Na zachwianie poziomu nie mają też wpływu zmiany personalne – na tym krążku Havoca na stanowisku drugiego gitarzysty zastąpił sesyjnie Seth z zespołu Nomad, natomiast basistę Novego niejaki Onion (czy jakoś tak) z takiej bidnej kapelki, która rżnie z kogo popadnie, w tym także z Behemotha. Faceci w spódnicach (a może i rajtuzach – strach zaglądać) odczuwalnie zredukowali wpływy Morbid Angel (importowali za to odrobinę oryginalnego Nile), choć absolutnie nie można powiedzieć, że zarzucili złożone granie. Owszem – prostych, a zarazem chwytliwych riffów („Conquer All”, „Towards Babylon”, „Demigod”) jest więcej, ale to nie jedyne pomysły na gitary (warto zaznaczyć, że ich dźwięk jest zdecydowanie mocniejszy niż w przeszłości), bowiem mamy tu jeszcze akustyki, sporo czysto technicznych zagrywek i zupełnie niczego sobie solówki. Perkusyjna siekanina — tak wyziewne blasty, jak i gęstwina rozmaitych przejść — oczywiście budzi respekt, co nie zmienia faktu, że można by ją lepiej wyeksponować. Uwagę zwraca także odmieniony wokal Adama – bardziej nienawistny i wściekły. Szczególnie dobrze to słychać w „Slaves Shall Serve” i „Mysterium Coniunctionis (Hermanubis)” – świetna robota! Zastanawiający jest dla mnie na Demigod udział Karla Sandersa (solówka w „XUL”) – chłop potwierdził, że gościnnie to tylko jakieś dziadostwo potrafi nagrać, zaś prawdziwe wrażenie robi to, jak w podkładzie napiera Inferno. No, ale te szarpidruckie wyczyny przynajmniej słychać, w przeciwieństwie do chłopięcego chóru, do wychwycenia którego potrzebne są chyba zdolności nietoperza-radiotelegrafisty z praktyką na radzieckiej łodzi podwodnej. Enyłej, materiału słucha się z przyjemnością, choć nie jest on pozbawiony pewnych wad. O jednolitość nie ma się co specjalnie rzucać (jakkolwiek niektórzy mogą mieć z nią problem), bo towarzyszy jej odpowiednia dawka przebojowości. Od stawki jednak odstaje i poziom lekko zaniża niewyraźny „The Reign Ov Shemsu-Hor”, którego formuła jest jak dla mnie dosyć naciągana. Demigod pod paroma względami przewyższa poprzedni krążek, choć całościowo nie jest od niego lepszy. Mimo to należy go uznać za bardzo udany.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: