10 maja 2010

Gordian Knot – Emergent [2003]

Gordian Knot - Emergent recenzja okładka review coverNiby projektu nie zawieszono, szlag Ameryki nie trafił (choć mógłby), nikomu rąk nie pourywało, a jednak ostatnie wydawnictwo spod znaku Węzła liczy sobie już 7 lat. Kawał czasu, jakby na to nie spojrzeć. Niemniej jednak ta muzyka ma w sobie coś, co sprawia, że się nie przejada, nie powszednieje, a jeśli w ogóle starzeje się, to czyni to z godnością i klasą. Z muzyką generalnie, a tego rodzaju w szczególności, bywa różnie – niektóre albumy wybitnie źle znoszą upływ czasu, po iluś tam przesłuchaniach okazuje się, że nie ma już żadnych tajemnic do odkrycia, żadnych zaskoczeń, żadnych „łał” – krążek zna się na wylot i okazuje się pusty i wyjedzony. A jak wiadomo – z pustego to i Olek ze Sławojem nie wychylą. Na szczęście przypadek Gordianowej płyty nie wpisuje się w ten smutny temat i nawet po wielu latach potrafi zaskoczyć nową nutą, dźwiękiem, który przez tyle lat umykał uwadze. Choćby pod tym właśnie kątem Emergent jest dziełem wyraźnie dojrzalszym, lepiej przemyślanym i dopracowanym w porównaniu z debiutem, który nie jest tak obfity w detale. Mniej tu dźwięku jako takiego, mniej tłoku, lecz to, co pozostało, jest dokładnie tam, gdzie być powinno (czego czasami dowiadujemy się po latach). Mniej też metalu, chociaż i na debiucie nie było go za wiele, mniej pośpiechu. Za to nietuzinkowych koncepcji, progresywnych, nowatorskich aranżacji jest w bród, w ilościach niekiedy przytłaczających. Przypomniałem sobie jeszcze jeden element, którego jest znacznie mniej, a mianowicie instrumentalnych popisów. Tylko teraz słuchajcie, bo powiem tylko raz – solówek jest ogrom, w sumie każdy kawałek składa się z kilku solówek, jedna po drugiej, granych na zmianę przez muzyków. Cały myk polega na tym, że nie są one już tak nachalne, bajeranckie w odpustowym znaczeniu. Są subtelniejsze i — o ile można tak powiedzieć — szlachetniejsze. W sumie można tak powiedzieć o całym albumie – że jest szlachetniejszy, bardziej wyborny. Mimo tych wszystkich ochów i achów dychy nie postawię, „9” też nie, dam tyle, ile debiutowi. A to dlatego, że w całej swojej wytrawności, bywa niekiedy zbyt odległy, zbyt wydumany i ciut mdły. Jak dżentelmen koło 70-tki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.seanmalone.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 maja 2010

Carcass – Swansong [1996]

Carcass - Swansong recenzja okładka review coverZ ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

6 maja 2010

Sadist – Sadist [2007]

Sadist - Sadist recenzja reviewW przypadku zmartwychwstania takiego zespołu jak Sadist ciężko było uwierzyć w zapewnienia muzyków o powrocie do korzeni, bo „Crust” i „Lego” obrzydziły większość fanów do tego stopnia, że ze spokojem patrzyli jak później zespół zdychał. Wiem, bo sam byłem jednym z nich. Ale oto argument, żeby przynajmniej niektórym się odmieniło… Sadist jest miksem starego i nowego, czyli połączeniem muzy w stylu dwóch pierwszych, znakomitych przecież płyt z pierwiastkami bardziej współczesnymi, które w tym przypadku ograniczają się szczęśliwie tylko do brzmienia i produkcji. Daje to bardzo udany materiał, który fani „Above The Light” i „Tribe” łykną bez popitki za pierwszym razem, bo zawiera wszystko to, co w Sadist najlepsze: świetną technikę, przyzwoity ładunek agresji, wrzaskliwe wokale (bardziej niż w przeszłości), progresywne odloty, liczne orientalne motywy, nietypowe dla gatunku melodie, wyróżniający się bas i oryginalne klawiszowe ozdobniki. Oprócz tego jeszcze nigdy w muzyce Włochów nie było tak zakręconej i gęsto nawalającej perkusji. Partie Alessio są naprawdę mistrzowskie i wraz z mocno pracującym basem tworzą wyborną sekcję. Jest jeszcze coś, co drastycznie załamało się wiele lat temu – doskonały klimat! Pojawia się już przy „Jagriti” (tak, egzotycznie brzmiące tytuły też powróciły) i nie zanika do ostatnich taktów odgrzanego/odświeżonego „Sadist”. Klimatycznego — a zarazem niepedalskiego — death metalu ostatnio jak na lekarstwo, konkurencja na tym poletku jest niewielka, więc Włosi z miejsca wskoczyli na tron mistrzów gatunku i wiele wskazuje na to, że dupy stamtąd nie ruszą. Jedyne zastrzeżenia mam do brzmienia, bo — jak już wspomniałem — jest nowoczesne, czyli cyfrowe i z lekka odhumanizowane, a moim zdaniem dużo lepiej sprawdziłby się tutaj bardziej ciepły, żywy sound. Poza tym szczególikiem jest super. Muzycy Sadist stworzyli wyborny album, który — na upartego i po wyzbyciu się sentymentu do starych płyt — można nawet uznać najlepszym w ich dyskografii. Fani nie powinni w ogóle zastanawiać się nad kupnem, radocha gwarantowana!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

4 maja 2010

Haggard – Tales Of Ithiria [2008]

Haggard - Tales Of Ithiria recenzja okładka review coverPo upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego „Eppur Si Muove” Haggard powrócił był z kolejnym longplejem. Longplejem, który od wspomnianego poprzednika był słabszy (żeby nie trzymać was w niepewności), ale który poniekąd był także inny. Myślę, że nie ma potrzeby jakoś szerzej komentować faktu, iż Opowieści są krążkiem słabszym, ot, przebojowość gdzieś się nieco zagubiła, melodie osłuchały, a riffy niekiedy pachną autoplagiatem. Generalnie z poziomem kompozycji jest słabiej, tu i ówdzie brakuje ikry, a o jakiejkolwiek świeżości nie ma nawet co mówić. Bardzo wyczuwalne jest natomiast znaczne wyciszenie, uspokojenie i uplastycznienie muzyki. I na tym głównie polega inność Opowieści – jeśli o „Eppur Si Muove” można powiedzieć, że jest bardzo teatralny, to Opowieści to już obraz malowany dźwiękiem, metalowa opera, ścieżka dźwiękowa do filmu historycznego. Jedna mała uwaga w tym miejscu: Tales of Ithiria jest pierwszym albumem, którego teksty nie są osadzone w historii – jak Asis pisze na własnej stronie – zdecydowali się pójść w stronę królestwa baśni. Można jednak śmiało powiedzieć, że specjalnego przełożenia na odbiór muzyki to to nie ma. Ot, popłynęli trochę w fantastyczne klimaty. Generalnie nie przeszkadza to w najmniejszym stopniu, gorzej ze wspomnianym wyciszeniem i odpuszczeniem. Ja rozumiem, że fajnie jest kreować baśniowe światy, dźwiękiem opowiadać liryczne historie i niemal wizualizować emocje, ale trochę jaj, panie i panowie. Jest kilka fragmentów, które dają konkretnego kopa i te najlepiej zapadają w pamięć. Trochę proporcje się pomieszały i plumkań za dużo wkradło się na ten nie najdłuższy, jakby nie patrzyć, album. Tym sposobem styl, którego współtwórcą był Haggard, został przewartościowany. Raz jeszcze to powiem – nie dyskredytuje to albumu jako takiego, pozostawia jednak pewien niedosyt, szczególnie tym, którzy przedkładali metal nad operę, w tym i mnie osobiście. Pewnie dlatego częściej sięgam po „Eppur Si Muove”.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 maja 2010

Disgorge – Chronic Corpora Infest [1997]

Disgorge - Chronic Corpora Infest recenzja reviewDzięki takim płytom jak Chronic Corpora Infest człowiek zaczyna doceniać rozbudowane introsy! Czemu? Bo przebrnąć przez niemal 45 minut takiego grania w stanie „czystym” byłoby cholernie ciężko. Zresztą sami powiedzcie, czy średnio brzmiący, dziki jak skurwysyn gore-grind-death w takiej dawce to już nie jest przesada? Gdyby nie te wszystkie pojebane sample, to te „utwory” byłoby nie do przetrawienia (też mi się żart udał…), zwłaszcza że niektóre wykraczają nawet poza 6 minut. Szalony łomot uprawiany przez Disgorge może robić wrażenie, bo Meksykanie nie cofają się przed niczym w krzewieniu najbardziej zwyrodniałego wypierdu. Płyta jest utrzymana w duchu starego Carcass, tylko poziom brudu i ohydy został podniesiony do kwadratu. Przez większość czasu utrzymują zdecydowane tempa (w których czują się zdecydowanie najlepiej), a gdy przychodzi do wyhamowania, to uderzają wyjątkowo mulącym syfem, udowadniając że radzą sobie także przy zwolnionych obrotach. Niezależnie jednak od stosowanych prędkości, Disgorge z każdą chwilą wylewają na słuchacza wiadra wnętrzności i płynów ustrojowych. Efekt mogłoby spotęgować lepsze, bardziej ostre brzmienie, ale to osiągnęli dopiero na „Forensick”. Jelitowe wokale Antimo zmiatają większość grindowych psotników, którym wydaje się, że są brutalni bucząc na jedno kopyto. Nie sposób pominąć także tekstów, bo są bardzo rozbudowane i naszpikowane oryginalnym, niezrozumiałym słownictwem. Pod tym względem przebili nawet bogów z Liverpoolu! Nie będę wam wciskał, że Chronic Corpora Infest — choć to materiał udany — można słuchać na okrągło przez cały miesiąc, bo do czegoś takiego trzeba mieć odpowiedni nastrój. I zdrowie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 kwietnia 2010

Neverending War – Muted [2009]

Neverending War - Muted recenzja reviewGrający na poziomie zespół z Rosji to już dzisiaj prawie nic zaskakującego, więc bez zdziwienia przyjąłem do wiadomości fakt, że Neverending War są nieźli. Pozytywne wrażenie pogłębia się, jeśli dokładniej przyjrzymy się temu, co i jak chłopaki grają. Na Muted mamy do czynienia z mixem nowoczesnego technicznego death metalu (powiedzmy w typie Beneath The Massacre) z czymś na kształt pozbawionego cioterskiej strony metalcore’a, a więc muzyką, która normalnego fana death metalu zanudzi i wkurwi w dwie minuty. No i pierwszy numer jest właśnie takim typowym połączeniem stężonego napieprzania ze świdrującymi gitarami. Nie pojmuję, czemu tak wtórny kawałek zapodali na początek, bo coś takiego skutecznie odstrasza, ale jeśli już zaciśniemy zęby i mężnie przetrwamy te dwie i pół minuty, to otworzy się przed nami całkiem niegłupia płytka. Neverending War technicznie zapewne nie dorastają swoim idolom do pięt, ale oleju w głowach mają jakby więcej. Rosjanie postarali się o kilka niewymagających burzy mózgów elementów, które w banalnie prosty sposób czynią ich zespół bardziej wyrazistym i ciekawszym niż pół miliona podobnych. Wśród tych dodatkowych składników wskazać można na obecność solówek (mało ich, ale to zawsze coś – słychać, że kolesie lubią Necrophagist), rozsądne ograniczenie totalnego napierdolu (stać ich nawet na numery pozbawione blastów!) i dość dużą jak na tę niszę melodyjność materiału. Jak widać – brak w tym głębszej filozofii, jednak wszystko to sprawia, że poszczególne kawałki nie zlewają się po chamsku ze sobą i słucha się ich lepiej. No i spójności tu więcej niż np. u takiego The Faceless. Neverending War to debiutanci i momentami za dużo jeszcze u nich oklepanych patentów, ale jeśli tylko konsekwentnie pójdą tą drogą, poprawią co trzeba, to jest szansa, że się kiedyś ładnie wyrobią. Na pewno opłaci się popracować nad mocniejszymi wokalizami, bo na razie broni się jedynie growl, a wrzaski i jakieś core’owe okrzyki mogą nieco irytować. Nie zaszkodzi też lepsze brzmienie. Podobnie jak twórczość innych przedstawicieli tego nurtu, Muted nie nadaje się do słuchania na okrągło, ale warto od czasu do czasu do tego albumu wrócić, a to już powód, żeby spojrzeć na Neverending War przychylniejszym okiem.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 kwietnia 2010

Kreator – Enemy Of God [2005]

Kreator - Enemy Of God recenzja reviewStare powiedzenie mówiące, że przemoc rodzi przemoc sprawdza się w 100%, czego dowodem jest Enemy Of God. Kreatorowi udało się utrzymać bardzo wysoki poziom z „Violent Revolution”. Ten album jest równie agresywny i naładowany przemocą jak poprzednik. „Czysty brutalny thrash! Tony szybkiego zapieprzania, chore solówki, konkretne riffowanie…” – tak Mille Petrozza opisywał Enemy Of God. Już pierwszy, tytułowy utwór jest tego potwierdzeniem: niesamowicie jadowity, szybki, agresywny i brutalny thrash metal z miażdżącymi solówkami, kąsającymi riffami i jak zawsze bardzo mocnym wokalem Mille. W kolejnych dwóch utworach: „Impossible Brutality” i „Suicide Terrorist” agresja narasta jeszcze bardziej, co szczególnie słychać w refrenie „Suicide…”. Lepiej nie trzymajcie ostrych narzędzi w ręku, ponieważ olbrzymia dawka przemocy zawarta w tym refrenie jest gwarancją poważnego samookaleczenia. Numerem 4 jest buntowniczy „World Anarchy" – to jest prawdziwe wyznanie nienawiści. Tej nienawiści i graniczącej z obłędem agresji jest na Enemy Of God naprawdę dużo, ale trzeba koniecznie wspomnieć o kilku może trochę „spokojniejszych” utworach tj. „Voices Of The Dead”, „Dying Race Apocalypse”, czy „Under A Total Blackened Sky”. W nich zespół postawił na melodyjność. Melodie wspaniale oddają uczucie niepokoju, smutku a także złości. „Under A Total Blackened Sky” posiada dodatkowo kapitalny refren, którego nie da się nie wykrzyczeć. Zresztą, przy jakim utworze z tej płyty emocje nie biorą góry? Nie ma takich! Jak macie okazję posłuchajcie refrenu np. „Murder Fantasies”, a przy drugim odsłuchu będziecie już deklamować morderczą deklarację. Dla mnie jest to naprawdę jedna z najlepszych thrash’owych płyt i nr 2 w dyskografii Kreator. Polecam!!!


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 kwietnia 2010

Summoning – Oath Bound [2006]

Summoning - Oath Bound recenzja okładka review coverPo przygodzie z Nibelungami i Moorcockiem, austriacki duet Summoning powrócił do swojego ulubionego uniwersum – tolkienowskiego Śródziemia. Powrócił w wielkim stylu, bo klimat „ciemnej strony Tolkiena” promieniuje z albumu potężnymi dawkami. I bez wątpienia jest w tym spora zasługa jednego kawałka: „Mirdautas Vras"”. Chciałbym, byście mnie dobrze zrozumieli – nie chodzi mi o to, że pozostałym kawałkom brakuje klimatu, nie, mam na myśli raczej fakt, że wraz z nagraniem „Mirdautas Vras” Summoning osiągnął swoje apogeum. W tylko tym jednym utworze skupiły się wszystkie najlepsze pomysły, jakie pojawiły się i przewinęły przez głowy muzyków od początku ich działalności. Po latach eksperymentów i eksplorowania nowych dziedzin, udało im się nagrać utwór wzorcowy, będący kwintesencją ich muzyki i muzycznej samoświadomości. Trudno jest mi wyobrazić sobie, by byli w stanie nagrać coś, co przyćmiłoby jego mistrzostwo (choć znając ich talent nie jest to wykluczone). Melodia, rytm, nastrój, nawet brzmienie języka – wszystko w tym utworze odnalazło swój ewolucyjny kres i każda, choćby najdrobniejsza, zmiana mogłaby pomniejszyć jego wielkość i znaczenie. „Mirdautas Vras” stał się punktem odniesienia dla gatunku i wyznacznikiem jego cech szczególnych. Nieprzypadkowo wspomniałem także o brzmieniu języka, bowiem do napisania tekstu posłużono się tolkienowską „czarną mową” – językiem bardzo szorstkim, agresywnym i dzikim. W ten sposób wokale nabrały odpowiedniej ekspresji i stały się kolejną częścią układanki, której mogło brakować we wcześniejszych produkcjach. Kolejnym drobiazgiem, elementem, który (w końcu) został porządnie przemyślany, jest właściwe rozplanowanie muzyki i momentów ciszy. I tak ze wszystkim, każdy element został doprowadzony do perfekcji. Na tle tego utworu pozostałe wydają się niekompletne, niepełne. Mając jednak do czynienia z dziełem absolutnym, wszystko wydaje się bledsze i płytsze, choć ani blade ani płytkie nie jest. I tak właśnie jest z Oath Bound, gdzie wielkość jednego utworu dokonała sabotażu na pozostałych. Aż chce się powiedzieć: więcej takich sabotaży!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 kwietnia 2010

Kat – Oddech Wymarłych Światów [1988]

Kat - Oddech Wymarłych Światów recenzja reviewOddech Wymarłych Światów to najprawdopodobniej najbardziej cenione przez rodzimych metalowców dzieło KATa. Sam mam innego faworyta, ale byłbym hipokrytą, gdybym próbował umniejszać tej płycie cokolwiek z jej naturalnej zajebistości. Ten rewelacyjny album to dokładnie 39 minut, a wypełnia je siedem doskonałych, agresywnych, zróżnicowanych, stosunkowo oryginalnych, brutalnych, chwytliwych i ogólnie poniewierających thrash’owych wałków, które błyskawiczne wkuwa się na blachę.

To, za co szczególnie uwielbiam ten krążek, to zatęchły klimat i przepięknie miażdżące napierduchy-przyspieszenia występujące w kilku numerach – takie wejścia na piąty bieg bez oglądania się za siebie. Zagrane są z mocarnym wykopem i młodzieńczą werwą, a brzmią naprawdę konkretnie, co w tamtych czasach w Polsce Ludowej nie było łatwo osiągalne. Tempa zdecydowanej większości kawałków są dość szybkie, natłok dźwięków spory, co nie oznacza, że nie brakuje wolniejszych partii i okazjonalnych wyciszeń, w których do głosu dochodzą fajnie — bo bez sztampy — zaaranżowane akustyki. Wytworzone w ten sposób kontrasty czynią muzę mniej schematyczną i przewidywalną, zaś brak monotonii wpływa na przyjemność słuchania.

A zaprawdę powiadam wam, jest czego słuchać, bo są tu same najwyższej próby kultowe hiciory! „Diabelski Dom cz. 2”, „Mag-Sex” czy „Głos Z Ciemności” – zna je chyba każdy, i każdy setki razy zdzierał przy nich gardło. Zresztą, o tyle łatwo jest się wstrzelić ze swoimi popisami w numery KATa, bo i Roman śpiewać specjalnie nie potrafi, za to wściekłe charczenie wychodzi mu bardzo zacnie.

Od strony technicznej nie ma się do czego przyczepić (riffy, solówki, gra basu, dynamiczna perkusja – ugh!), natomiast do realizacji kilka uwag by się znalazło, ale mimo upływu lat produkcja i tak się nieźle broni i jest chyba szczytem tego, co w metalu można było zrobić w PRLu.

Gdyby tylko z takim materiałem mogli uderzyć na Zachód, byłoby pozamiatane, a tak na wypaśności Oddechu Wymarłych Światów poznali się głównie Polacy. Wielka szkoda.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 kwietnia 2010

Gorefest – Rise To Ruin [2007]

Gorefest - Rise To Ruin recenzja okładka review coverKto by przypuszczał, że Rise To Tuin będzie ostatnim dokonaniem Holendrów? Tym bardziej, że ich powrót był bardzo, bardzo udany, a Rise To Tuin utwierdził wszystkich, że tych 4 Panów nie powróciło dla samej idei, tylko po to, aby wszystkim zbić dupska. A zbili je równo! Gorefest na swym ostatnim longu zaatakował swoich fanów kompletnie niespodziewaną bronią. Nikt chyba nie spodziewał się, że ta płyta będzie aż tak brutalna, tak ciężka i tak surowa. Ja, jako długoletni fan zespołu, powiem, że nawet przez myśl mi to nie przeszło! Rise To Ruin pod względem brutalności plasuje się tuż obok „Mindloss”!!! Tak, tak, dobrze przeczytaliście, „Mindloss”, a dzięki kapitalnej produkcji i brzmieniu można nawet odnieść wrażenie, że jest jeszcze silniejszy niż debiut. Rise To Ruin można nazwać brakującym ogniwem pomiędzy „Mindloss” a legendarnym „False”! Dlaczego? Tak jak napisałem wcześniej, jest naprawdę brutalny i surowy jak na Gorefest, a jednocześnie nie ma w nim tak dużo jak dotychczas tej unikalnej gorefestowej melodii stworzonej na „False”. Niektórzy mogą czuć z tego powodu mały niedosyt, lecz ta niespodziewana gorefestowa napierdalana powinna go w zupełności zrekompensować. Nie zniknęła natomiast charakterystyczna przebojowość, która zawsze pojawiała się w kilku kawałkach. Tu z takową mamy do czynienia już przy otwierającym album „Revolt”, następującym po nim utworem tytułowym, potem przerwa do numeru 6 „Speak When Spoken To”, w którego refrenie znów można zdzierać gardło do bólu. W tej przerwie mamy nie pojawiające się dotychczas w twórczości Gorefest mroczne intro do najłagodniejszego i najbardziej melodyjnego kawałka na albumie: „A Question Of Terror”. Po nim też jest bardzo interesujący numer, będący jednocześnie najbardziej zróżnicowanym kawałkiem w całej dyskografii Gorefest i drugim kawałkiem pod względem czasu trwania w historii zespołu. „Babylon’s Whores” trwa aż ponad 9 minut i jest wypełniony różnorakim graniem, zaczyna się blastową napierdalaną, potem zwalania, to znów przyśpiesza, to jest melodyjny, to surowy, to przebojowy, to ciężki, to znów łagodny. Album kończy się fenomenalnym, mocnym i charyzmatycznym „End Of It All”. No i niestety „End Of It All” zakończył również wspaniały muzyczny żywot bogów death metalu z Holandii…


ocena: 9/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: