26 czerwca 2015

Parricide – Sometimes It's Better To Be Blind And Deaf [2015]

Parricide - Sometimes It's Better To Be Blind And Deaf recenzja okładka review cover25 minut premierowego, choć już odrobinę leciwego, stuffu na 25 rocznicę istnienia kapeli to może niezbyt wiele, ale fani Parricide powinni być zadowoleni, że znów mogą usłyszeć w akcji swoich ulubieńców. I to ponownie w świetnej formie, bo mimo upływu lat ekipa z Chełma napierdala brutalnie, żywiołowo i — co ciekawe — z coraz większym luzem między nutkami. Pozbawiony zbędnych zawiłości styl, którym grupa określiła się na „Just Five”, znajduje swoje naturalne rozwinięcie na Sometimes It’s Better To Be Blind And Deaf. Doskonale zdaję sobie sprawę, że część maniaków rozkochanych w trepanujących czachę natłokiem dźwięków „Kingdom Of Downfall” i „Patogen” nie będzie takim obrotem spraw specjalnie zachwycona, ale przecież nie można odbierać zespołowi prawa do grania tego, co sprawia mu największą radochę. A czymś takim jest bez wątpienia szorstko brzmiący, bardzo bezpośredni, łatwy i przyjemny w odbiorze grind z dodatkiem sprytnie przemyconych popieprzonych zagrywek (choćby w „Just Poland”), które można kojarzyć jedynie z Parricide. Wspomniany wcześniej luz (albo dojrzałość – bo sprowadza się to mniej więcej do tego samego) objawia się w podejściu do swej twórczości zupełnie bez napinki, bez potrzeby udowadniania innym, że są najszybsi/najbrutalniejsi/najbardziej-zwichrowani (niepotrzebne skreślić), a za to z pełną wiarą w swoje możliwości kompozytorskie, umiejętności techniczne i słuszność obranego kierunku. Sometimes It’s Better To Be Blind And Deaf to czadowy, posiadający sporo charakterystycznych fragmentów (i nie mam na myśli tylko introsów) wypierd stworzony przez paru starszych kolesi, którzy mają fajne hobby (i jeszcze odrobinę zdrowia), nie zaś zmanierowane gwiazdy estrady. Radocha, jaką daje twórcom ta muzyka, udziela się błyskawicznie słuchaczowi – to znak, że Parricide niczego nie udają.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Parricidepl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 czerwca 2015

Morgoth – Ungod [2015]

Morgoth - Ungod recenzja okładka review coverTrzy lata temu z łatwością dałem się porwać znakomitej koncertówce Morgoth, ale trząchało mnie na samą myśl o nowej płycie pod tą nazwą. Jeśli już, tak sobie roiłem, to lepiej by było, gdyby nagrali naturalną kontynuację… „Feel Sorry For The Fanatic”. Serio. Nie miałem zamiaru patrzeć, jak moi kolejni idole robią z siebie pajaców, grając muzykę, której od dawna nie czują, przy okazji rozmieniając na drobne własną legendę. Niemcy, zamiast uczciwie się rozpaść po wspominkowych recitalach, uparcie parli przed siebie z zamiarem powrotu do „starych czasów”, a ja spodziewałem się po nich tylko najgorszego. Premiera Ungod odfajkowana, a ja mogę jedynie błogosławić mój brak wiary w ludzi. Morgoth, ku memu olbrzymiemu zaskoczeniu, nagrał rasowy, klasycznie brzmiący death metalowy krążek, który od pierwszych sekund powinien przekonać wszystkich maniaków tej kapeli. Reklamowany jako pomost między „Cursed” i „Odium”, album rzeczywiście ma wiele wspólnego z tymi kamieniami milowymi niemieckiego death metalu, jednak w żadnym wypadku to nie wyczerpuje złożonej charakterystyki Ungod. Ja naprawdę nie wiem, jak oni tego dokonali, ale w tych jedenastu utworach słychać naleciałości dosłownie każdego (tak, „Feel Sorry For The Fanatic” również!) materiału, jaki zespół nagrał w przeszłości. „Premierowy” zlepek rozmaitych staroci/odpadów to dla tak doświadczonych muzyków tydzień niezbyt wytężonej pracy, jednak w przeciwieństwie do wypocin Carcass, u Morgoth wszystko pięknie i bardzo płynnie się przenika, jest zaskakująco spójne, akuratne, naturalne, pozbawione zgrzytów i w najmniejszym stopniu nie rozpieprza klimatu całości. Innymi słowy mamy tu dźwiękowy i brzmieniowy wypas, którym można cieszyć się jak dziecko. Pozostaje jeszcze napisać słówko czy dwa o najbardziej kontrowersyjnej kwestii, która jednak, przy zdroworozsądkowym podejściu, żadnych kontrowersji wzbudzać nie powinna – zmianie na stanowisku wokalisty. Zespół rozstał się z Marc’em Grewe, a na jego miejsce ściągnął prawie anonimowego — bo i Disbelief znaczącą kapelą nie jest — Karstena Jägera. Ze strony Niemców było to doskonałe posunięcie, prawdziwy strzał w dziesiątkę, dzięki któremu Ungod zabrzmiał tak dobrze i wiarygodnie. Niektórzy wszelako tego nie widzą i nie pojmują, toteż pierdolą pseudosentymentalne, oderwane od rzeczywistości dyrdymały, mające im chyba zapewniać +10 do oldskulowości. Przy całym szacunku dla Marc’a i tego, czego dokonał w przeszłości, trzeba uczciwie przed sobą przyznać, że obecnie jego głos nie prezentuje się najokazalej – już na „Shadowcast” wokalizy były nazbyt wysilone i dawało się odczuć, że taka forma ekspresji go zwyczajnie męczy. Co innego Jäger – chłop rzyga wręcz wzorcowo, pewnie, z dużą swobodą, no i ma trochę większe możliwości od swojego poprzednika. Wokal na Ungod to bowiem nie tylko kontynuacja tego, co w zamierzchłych latach robił Grewe, ale również ukłon w stronę głębszych wyziewów Martina van Drunena – istna wisienka na torcie bardzo dobrego powrotu. To dlatego podsumowanie albumu wysoką notą nie sprawia mi najmniejszego problemu. Jednocześnie zachodzę w głowę, co też Niemcy zrobią w przyszłości – czy bezrefleksyjnie powielą swój najpopularniejszy styl, czy jednak wykonają jakiś krok w stronę progresji.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

15 czerwca 2015

Unleashed – Dawn Of The Nine [2015]

Unleashed - Dawn Of The Nine recenzja okładka review coverOd momentu powrotu Unleashed na scenę z Fredrikiem jako głównym kompozytorem, płyty zespołu wyglądają w zasadzie bardzo podobnie. Nadzwyczaj dobrze, momentami nawet zajebiście, ale jednak podobnie. Jeśli komuś ten, utrzymywany od przynajmniej dziesięciu lat, schemat już się znudził, to z dużym prawdopodobieństwem przyklaśnie nieco odmiennej zawartości Dawn Of The Nine. Ja tam się do owacyjnych braw nie wyrywam, bo co tu ukrywać – album w paru miejscach dość wyraźnie rozminął się z moimi oczekiwaniami. Żadna to autoparodia czy niezrozumiały eksperyment — wszak mowa o cholernie doświadczonej kapeli — ale cuś jakby wiek muzyków wreszcie zaczął dawać o sobie znać, jakby sił już im na wszystko nie starczało. W rezultacie Dawn Of The Nine ma się do kilku wcześniejszych płyt jak „Across The Open Sea” do „jedynki” i „dwójki” – jest fajnie, swojsko, przebojowo i patetycznie, ale moc zdecydowanie już nie ta. Początek płyty jest całkiem przyjemny, ale dupy natłokiem wrażeń nie urywa. Ekstremalnością również nie, bo naprawdę konkretne napieprzanie w większej dawce pojawia się dopiero w singlowym „Where Is Your God Now?”, który obok „Where Churches Once Burned”, „Let The Hammer Fly” i przede wszystkim „The Bolt Thrower” zaliczyłbym do najlepszych kawałków na krążku. Ten ostatni to, jak nietrudno się domyśleć, oko puszczone do wielbicieli klasycznej angielskiej konserwatywnej (nie mylić z konserwową) mielonki. Unleashed ten numer wyszedł na tyle zajebiście wiarygodnie (pod względem muzyki, nie tekstu), że spokojnie mógłby trafić na kolejny album Brytoli jako następna pochodna „World Eater”. Pozostałe kawałki, z jednym zaledwie wyjątkiem, trzymają równy, dobry poziom, ale niczym specjalnym się nie wybijają. Dołujący wyjątek to, o ironio, utwór tytułowy „Dawn Of The Nine”, który jest dłuuugi, nudny i bez życia, a gdyby nie wypasiona solówka, nie nadawałby się zupełnie do niczego. Jak więc widać, wrażenia po wysłuchaniu krążka są dość niejednoznaczne – jest tu kilka dużych plusów, ale i drażniących minusów nie brakuje. Z dwunastej płyty Unleashed zalatuje mi trochę kryzysem wieku średniego – panowie doskonale wiedzą, jak rzeźbić w swoim stylu, ale niekiedy brakuje im trochę pary, żeby przyłoić mocniej, jak za (nie)dawnych lat (czytać: choćby w 2012). Mięknięcie materiału daje się odczuć także w brzmieniu – łagodniejszym niż ostatnio, z — co daje do myślenia — nieco zakamuflowaną perkusją. Niemniej i tak chwała Szwedom, że nie bawią się w jakieś wygłupy i wymyślanie zespołu na nowo.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 czerwca 2015

Disfigured – Blistering Of The Mouth [2008]

Disfigured - Blistering Of The Mouth recenzja reviewDla wymagającego słuchacza nie ma nic gorszego niż setki kapel klepiących to samo bez choćby najmniejszego śladu własnego pomysłu. W tak hermetycznym gatunku jakim jest brutal death doskwiera to szczególnie, bo prawdziwych mistrzów, pionierów, z których hurtem zrzynają inni, można policzyć na palcach jednej ręki, a działalność zastępów bezmyślnych epigonów sprowadza się do schematu kopiuj-wklej-nie-wybijaj-się. Pułapki totalnej wtórności całkiem umiejętnie uniknęli na swoim debiucie Amerykanie z Disfigured. I choć nawet przez sekundę nie ma wątpliwości, że to normalny brutal death, wprawne ucho wychwyci na Blistering Of The Mouth sporo mniej powszechnych/oczywistych wpływów i rozwiązań, które nadają płytce lekki powiew oryginalności, a już na pewno świeżości. Po pierwsze kolesie nie kopiują na oślep dokonań Disgorge i Devourment. Ba, praktycznie w ogóle ich tu nie słychać! Zamiast tego na Blistering Of The Mouth często pojawiają się nawiązania do klasycznej death’owej młócki na czele z Cannibal Corpse, Deicide, Suffocation, Broken Hope czy nawet Immolation (z debiutu), co przejawia się chociażby w skocznych rytmach, chwytliwych riffach i dość czytelnych konstrukcjach kawałków. Forma tych wtrąceń jest oczywiście odpowiednio zbrutalizowana i dostosowana do wymogów współczesnych odbiorców, ale ich fajność, o dziwo, trzyma poziom tamtej wspaniałej epoki. Nie ma w tym żadnej filozofii ani niczego skomplikowanego, a jednak efekt uzyskany przez Disfigured jest co najmniej zadowalający, bo tak urozmaicony materiał, nawet pomimo pewnych brzmieniowych niedoskonałości, z łatwością lokuje się między uszami, a przy tym starcza na dłużej niż typowy brutal death. Jeśli zatem ktoś szuka solidnej podziemnej młócki, o której nie zapomina się w pięć minut po odłożeniu krążka na półkę, Blistering Of The Mouth powinien mu spasować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2015

Obituary – Dead [1998]

Obituary - Dead recenzja reviewPrzewrotnie i niezwykle humorystycznie zatytułowana koncertówka Obitków przynosi nam trochę ponad godzinę świetnie odegranego, rytmicznego łomotu. Szesnaście kawałków zawartych na płycie stanowi w jakimś stopniu przekrój przez dyskografię grupy, choć nacisk na „Back From The Dead” jest aż nadto widoczny. Odbyło się to kosztem numerów z pozostałych albumów, co może nieco rozczarowywać wielbicieli staroci. No, ale nagrań dokonano podczas trasy promującej właśnie tamten krążek (dokładnie w Bostonie), więc w sumie nie ma się czemu dziwić. Rozczarowywać może także fakt, iż zagrali tylko początek z cudownego „Chopped In Half”, pozbawiając słuchaczy niezłego rozpierdolu. Jest za to zajebiste — i „nieco” dłuższe niż w oryginale — solo Donalda w „I’m In Pain”. Inne plusy to kapitalna, utrzymana w stylistyce horror-kiczu oprawa graficzna oraz naprawdę niezłe (bo mocne i czytelne) brzmienie. Sam koncert jest dynamiczny, brak w nim niepotrzebnych dłużyzn, a „dramaturgia” występu zbudowana jest jak należy („Slowly We Rot” na sam koniec!). Sympatyczne są wycharkiwane przez Johna zapowiedzi, nie jest ich może dużo, ale zawsze to przyjemny akcent. Po krótkiej recenzji będzie krótkie podsumowanko. Jeśli ktoś oczekuje cudów, to niech szuka gdzie indziej, bo tu ich nie ma. Jest za to mocny death metal bez większych ozdobników. Dead na tle koncertówek innych klasycznych załóg z Florydy niczym się nie wyróżnia, ani zbytnio od nich nie odstaje (obojętne, czy na plus, czy minus), jednak fan Obituary spokojnie może w ten kawałek plastiku zainwestować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: