19 lutego 2022

Mutilator – Immortal Force [1987]

Mutilator - Immortal Force recenzja okładka review coverCiężkie jest życie fana obskurnego zespołu. Szukasz w internecie informacji o grupie i nic nie znajdujesz, poza tym, że lider popełnił samobójstwo od przedawkowania tabletek. Po latach się dowiadujesz, że data śmierci była błędna o 7 lat, jak zresztą prawdziwą przyczyną śmierci był zawał. A chcesz wiedzieć jak najwięcej, bo danego zespołu słuchasz non-stop, dzień w dzień. Tak jak ja dyskografii Mutilatora.

Mutilator swego czasu był konkurencją dla Sepultury (i nie jedyną) na tyle silną, że główny kompozytor, Alex Magoo, miał propozycję grania na „Schizophrenii”, którą odrzucił, gdyż wierzył w swoją macierzystą kapelę. Immortal Force miał trudną drogę powstawania. Brak budżetu na porządną okładkę (dzisiaj muzycy mówią, że było to zamierzone – jakoś w to nie wierzę), odejście wokalisty Silvio SDN (wolał zostać roadie Sepultury i napisać im później biografię). Sama muzyka była już nagrana w 1986 roku, ale wytwórnia miała dopiero kasę na wytłoczenie winyli w 1987 roku.

Muzycznie mamy inspiracje Kreator/Motorhead podkręconę na tyle ostro i szybko, na ile było wtedy stać ekipę. Muzycy starają się być techniczni i na tle swoich innych brazylijskich kolegów z tamtego okresu, wypadają profesjonalnie. W efekcie końcowym to, co słychać, to klasyczny Death/Thrash.

Osobiście najbardziej zapadło mi w pamięci „War Dogs” i „Brigade of Hate”, które stanowią wizytówkę płyty – są konkretnie zbudowane riffowo. Standardowo, jak na brazylijskie brzmienie, mamy do czynienia z surowością przekazu. Nie ma tutaj może różnorodności i tempo jest utrzymywane na stałym poziomie, ale też nie ma miejsca na nudę. Każda piosenka ma swój charakterystyczny motyw, który pozwala na wyróżnienie jej spośród reszty. Moja jedyna krytyka jest taka, że wielka szkoda, że nie udało się nagrać tego albumu z oryginalnym wokalistą. Zdecydowanie brakuje jego bestialskiego wyziewu, który nadałby muzyce konkretnego smaczku.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MutilatorBrazil/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lutego 2022

Hath – Of Rot And Ruin [2019]

Hath - Of Rot And Ruin recenzja reviewHath zaistnieli w świadomości słuchaczy w 2015 roku za sprawą wydanej własnym sumptem epki „Hive”. Tamten materiał zwracał uwagę, bo był inny niż większość tego, co było na topie, miał też całkiem niezły potencjał, jednak żeby został on w pełni uwolniony, musiały upłynąć aż cztery lata. W międzyczasie zespół nabrał doświadczenia, rozwinął umiejętności techniczne, dorobił się własnego studia (!), a przede wszystkim utwierdził w słuszności obranego kierunku. Słabsze elementy – wyeliminowali, lepsze – uwypuklili, a ponad to dorzucili garść nowości, dzięki czemu udało im się stworzyć jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.

Od pierwszych taktów będącego jednym z highlightów „Usurpation” doskonale słychać, że zespół nie pozostawił niczego przypadkowi, że każdy element Of Rot And Ruin jest dokładnie przemyślany i znajduje się na swoim miejscu. Cały materiał jest zaskakująco dojrzale skomponowany, a przy tym wyróżnia się ponadprzeciętną świeżością, tak już rzadko spotykaną u debiutantów. Muzyka Hath często jest określana mianem progresywnego blackującego death metalu, ale moim zdaniem to niepotrzebne mnożenie etykiet i w zupełności wystarczy urozmaicony death metal – może i czerpiący z różnych stylów, niebanalny, ale koniec końców bardzo spójny wewnętrznie, nawet jeśli momentami bywa wymagający.

To, co chyba najbardziej podoba mi się na Of Rot And Ruin, to fakt, że większość utworów — a już zwłaszcza te najdłuższe i najbardziej rozbudowane — ma jakiś charakterystyczny punkt kulminacyjny, który robi odpowiednio duże wrażenie i na długo zapada w pamięć. W pierwszych trzech kawałkach są to… krzyczane/śpiewane chórki górujące nad ścianą deathmetalowego dźwięku, które podbijają klimat i dają +10 do epickości. Ogólnie ten patent może i nie jest przesadnie nowy, ale został tak sprawnie wykonany i wpasowany w struktury, że trudno sobie wyobrazić te numery bez podniosłych zaśpiewów, są wręcz czymś wyczekiwanym. Muzycy Hath zdając sobie sprawę z efektu, jaki te chórki wywołują, nie przedobrzyli z nimi – mimo iż rozbudzili apetyt na więcej, to tego „więcej” — i niechybnie towarzyszącego mu schematu — nie ma. Brawo! Inne ciekawe patenty znajdziemy choćby w „Worlds Within”, kiedy po dwóch minutach następuje wyciszenie, a na pierwszy plan wysuwa się bas w typie Beyond Creation, później wchodzi klimatyczna solówka gitarniaka (swoją drogą gra z wyczuciem i umiarem), zaś końcówka utworu to przepiękna miazga przy użyciu nienachalnie melodyjnych riffów. Materiał jest długi i zróżnicowany, więc podobnych smaczków jest tu mnóstwo, choć trzeba trochę czasu, żeby się do niektórych dokopać.

Do instrumentalistów Hath nie tyle trudno się przyczepić, co wskazać, który z nich jest najlepszy, bo każdy w swojej dziedzinie czyni prawdziwe cuda. Oczywistym wyborem wydają się gitarniacy, ja jednak postawiłbym na perkusistę; oprócz świetnie zaaranżowanych i bardzo gęstych partii garów (posłuchajcie sobie „Rituals” – ponad 8 minut kombinowania), wysmażył jeszcze kapitalne potężne brzmienie całości. Ciekawym przypadkiem jest basista (odpowiedzialny także za chórki), którego wkład w Of Rot And Ruin wydaje się raczej dyskretny, ale już po kilku przesłuchaniach trzeba go pochwalić za kawał dobrej roboty (zwłaszcza w „Worlds Within”, „To Atone” i „Withered”) i płynność w poruszaniu się między gitarami.

Po tych peanach pod adresem Of Rot And Ruin trzeba w końcu zejść na ziemię. Album ma również minusy, w moim odczuciu niewielkie, ale dla pełniejszego obrazu warto o nich wspomnieć. Po pierwsze, jest to płyta naprawdę długa (55 minut) i wymagająca skupienia; jeśli nie poświęci się jej dostatecznie dużo uwagi, może stać się bardzo jednostajna i już w połowie zacząć się rozmywać. Wobec powyższego instrumentalny „Kindling” wydaje się zbędny, podobnie jak przydługie (choć ładne) intro do „Withered”. Po drugie, ostatnie dwa utwory poziomem nie dorównują wcześniejszym i są zaledwie dobre. Po trzecie, wydanie w digipaku jest skandalicznie biedne.

Muzycy Hath nagrali świetny, zajmujący i miejscami oryginalny debiut, do którego aż chce się wracać, żeby odkryć coś nowego. W każdym razie ja regularnie odpalam Of Rot And Ruin i nigdy nie kończę na jednym przesłuchaniu. Kompozycje, technika, produkcja, wokale – tu wszystko się zgadza.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HathBand

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 lutego 2022

The Kennedy Veil – Imperium [2017]

The Kennedy Veil - Imperium recenzja okładka review coverAmerykanom wystarczyły zaledwie trzy lata, żeby drastycznie zmienić logo, skład, brzmienie i podejście do komponowania, skutkiem czego Imperium właściwe w niczym nie przypomina poprzedniej płyty. Drugi album The Kennedy Veil zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie bezkompromisowym napieprzaniem przed siebie, gęstymi strukturami i wyborną techniką. To było fajne i dobrze wchodziło, bo chłopaki nie silili się na jakąkolwiek oryginalność. To dlatego po pierwszych przesłuchaniach Imperium okazał się dla mnie dużym rozczarowaniem, które z biegiem czasu ewoluowało w… zwykłe rozczarowanie.

W recenzji „Trinity Of Falsehood” zastanawiałem się, czy w przyszłości zespół utrzyma wysoki poziom i przy okazji zyska na wyrazistości. No i cóż, zawartość Imperium nie przynosi na te pytania jednoznacznych odpowiedzi. The Kennedy Veil zdecydowanie zwolnili obroty, rozbudowali aranżacje, mocniej zaakcentowali melodie oraz — i tego w ogóle nie pojmuję — uparli się, żeby całość uzupełnić o elementy symfoniczne. Nie wiem jak wy, ale ja trochę inaczej rozumiem rozwój w ramach brutalnego death metalu i tak poprowadzone zmiany niezbyt mi leżą. Podobnie jak mnogość wpływów black metalu sprzed dwóch dekad. Przypuszczam, że Amerykanie chcieli stworzyć coś potężnego, wymykającego się schematom i z epickim klimatem, a tymczasem wyszedł im blackujący death metal z przeciętnym wokalem i doklejonymi na ślinę klawiszami. Pozostaje się cieszyć, że przynajmniej ta brutalna strona muzyki The Kennedy Veil trzyma poziom. Co prawda intensywnością nie dorównuje „Trinity Of Falsehood”, ale pod względem czytelności, pomysłów na riffy i technicznych smaczków wszystko jest OK.

Nowy wokalista nie pokazał niczego nadzwyczajnego, chociaż chyba próbował, bo obok niskich growli (do zaakceptowania) dorzucił sporo blackowych wrzasków (takie se) oraz wyjątkowo kiepskiego czegoś, czemu chyba najbliżej do krzyku. Jego poprzednik na tym stanowisku spisał się znacznie lepiej. Spośród zaproszonych wokalistów na uwagę zasługuje tylko Sven de Caluwé, który — jak to ma w zwyczaju — czego się tknie, zamienia w Aborted. Pozostała dwójka — Trevor Strnad z The Black Dahlia Murder i Dickie Allen z Infant Annihilator — jest na tyle niecharakterystyczna, że ich udział można tłumaczyć wyłącznie względami komercyjnymi i chęcią poszerzenia grona potencjalnych odbiorców.

Zmiana stylu pociągnęła za sobą również zmiany w brzmieniu. I o ile jego dużą selektywność mogę zaliczyć na plus, to pozostałe kwestie już nie dają powodów do zachwytu. Imperium pracuje w stosukowo wąskim paśmie, brzmi strasznie sucho, a jego produkcja jest jakaś taka płaska, żeby nie napisać – tania. Zresztą już dźwięk klawiszy daje do myślenia…

Imperium nie zachwyca. Raz, że poważnie rozmija się z moimi oczekiwaniami, a dwa, że jest zrealizowany w nieprzekonujący sposób. Wprawdzie w końcu udało mi się do tego albumu przyzwyczaić (nie mylić z przekonać), ale o wiele chętniej sięgam po poprzedni. Nie tędy droga, The Kennedy Veil, nie tędy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thekennedyveil

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 lutego 2022

Cynic – Ascension Codes [2021]

Cynic - Ascension Codes recenzja okładka review coverMogło by się wydawać, że wyjątkowo chłodne przyjęcie „Kindly Bent To Free Us”, personalne przepychanki oraz śmierć Reinerta i Malone’a powinny dać do myślenia Masvidalowi, czy aby na pewno jest sens kontynuować działalność pod szyldem Cynic. Wszak chyba można założyć nowy projekt i w nim sobie pitolić do kotleta sojowego? Albo rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Jak się okazało, takie rozwiązania nie wchodziły w grę. Paul znalazł sobie nowego perkusistę, skrzyknął kilku znajomych i w takim dość dziwnym sesyjnym (i sugerującym pośpiech) składzie nagrał Ascension Codes – płytę, która być może części fanów przywróci wiarę w ten zespół. Mnie nie przywróciła, jednak potrafię uczciwie stwierdzić, że jest znacznie lepsza od poprzedniej.

Naturalnie duża w tym zasługa moich oczekiwań, bo miałem jeszcze niższe niż w stosunku do „Torn Arteries” Carcass – byłem wręcz gotów na elektropopowe plumkanie a’la Kombii. Miałem już w głowie najczarniejsze scenariusze, a tu zawartość albumu zaskoczyła mnie do tego stopnia pozytywnie, że do kilku fragmentów wracałem z przyjemnością.

Zamiast brnąć w grząskie klimaty „Kindly Bent To Free Us”, Masvidal stylistycznie cofnął się gdzieś do „Traced In Air”, dzięki czemu w muzyce pojawiło się więcej życia, dynamiki, sensownych pomysłów, a także… elementów metalu. Całość składa się z ośmiu pełnowymiarowych utworów oraz dziewięciu krótkich ambientowych interludiów, których jedyną rolą jest przypuszczalnie nawiązywanie do tytułu płyty, bo zamiast spajać, rozbijają spójność materiału i zaburzają jego odbiór. Poza nimi jest jeszcze jeden dłuuugi kawałek-przerywnik, „DNA Activation Template”, który — celowo czy nie — dzieli krążek na połowę lepszą i gorszą.

Najwięcej ciekawych rzeczy dzieje się w pierwszych czterech kawałkach – jest wśród nich bardzo udany instrumental „The Winged Ones” (na początku budują klimat kojarzący się z onirycznym obliczem Fallujah), intrygujący „Elements and Their Inhabitants” oraz zdecydowanie najlepszy w zestawie „Mythical Serpents”, który wraz z „In A Multiverse Where Atoms Sing” z części drugiej gitarowo najmocniej nawiązuje do „Traced In Air” (oba momentami są praaawie agresywne). Czegoś takiego słucha się naprawdę dobrze i z zaskakująco dużym zainteresowaniem, choć dla Cynic to nic rewolucyjnego. Druga połowa Ascension Codes, mimo iż niezła, nie obfituje już w takie atrakcje; wydaje się bardziej stonowana, jednowymiarowa i nudnawa, ale wciąż prezentuje wyższy pozom niż nieszczęsny „Kindly Bent To Free Us”.

Teraz słów kilka o ludziach, którzy maczali palce w Ascension Codes. O dziwno pierwszy na pochwałę zasłużył Paul Masvidal, który wreszcie przypomniał sobie, jakie cuda można robić z gitarą, jak to fajnie, kiedy riffy trzymają się kupy, a przester wykracza poza oazowe standardy. To cieszy. Podobnie jak fakt, że jego wokali — a co za tym idzie także vocodera — jest relatywnie mniej, są przy tym mniej wyeksponowane i nie drażnią nachalnością. Przed Mattem Lynch’em chylę czoła, bo jego imponujące partie są zdecydowanie najjaśniejszym punktem płyty – gęste, urozmaicone i pełne jazzowego rozmachu. Gdzie gitary niedomagają albo są zbyt delikatne, a wokal usypia, tam on nie oszczędza kończyn, pilnując, żeby było na czym ucho zawiesić. Lynch nie próbuje za wszelką cenę naśladować Reinerta, jednak pod względem finezji bardzo się do niego zbliżył. Zamiast prawdziwego basu mamy tu przyzwoicie brzmiący basowy syntezator, za który odpowiada pianista Dave Mackay. Czemu? Według oficjalnej wersji Seana Malone’a nie da się zastąpić i basta. Ostatnim muzykiem mającym realny wpływ na kształt albumu jest gitarzysta Plini Roessler-Holgate, który dorzucił tu swoje solówki. Chłopak wygląda jak młodsza wersja Masvidala, zaś gra, jakby połknął Satrianiego, przegryzając Vaiem. Zastanawiający jest udział Maxa Phelpsa, bo jego skrzeczące wokale zostały wciśnięte głęboko w tło i trzeba naprawdę dobrze się skupić, żeby je wyłapać. Czyżby miał być wabikiem na tych, którzy (naiwnie) oczekują, że jeszcze kiedyś Cynic zagra brutalnie?

Tym 49-minutowym albumem Masvidal pokazał, że przy odrobinie chęci można się odbić od dna i stworzyć trochę wartościowej muzyki. Wartościowej, choć niepotrzebnie utytłanej w ezoteryczno-niuejdżowej estetyce. W tym przypadku lepiej by się obronił czysty progresywny rock-metal. Oczywiście nie bez znaczenia była pomoc paru zdolnych kolegów, którzy wzięli na siebie część odpowiedzialności i wnieśli coś od siebie - Ascension Codes żadnemu z nich wstydu nie przynosi. No, to teraz najwyższy czas zakończyć działalność.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

27 stycznia 2022

Cannibal Corpse – Eaten Back To Life [1990]

Cannibal Corpse - Eaten Back To Life recenzja reviewCannibal Corpse to doskonały przykład tego, co znaczy znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Swoją przygodę z muzykowaniem zaczynali w — jak to sami określali: wsiowym — Buffalo przy samej granicy z Kanadą. Tam nagrali jedyne demo, które dzięki staraniom Barnesa trafiło do zielonego w temacie death metalu Metal Blade. Wytwórnia Briana Slagela zapewniła zespołowi sesję w rosnącym w siłę Morrisound ze Scottem Burnsem za konsoletą, a nagrania swoim udziałem wzbogacili znani już w podziemiu Glen Benton i Francis Howard. To wszystko — wsparte niezaprzeczalnym talentem i samozaparciem — sprawiło, że Kanibale bardzo szybko zdobyli mocną pozycję na amerykańskiej scenie.

Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku kapele grające szybko i brutalnie pojawiały się jak grzyby po deszczu, więc Cannibal Corpse nigdy by się nie wybili, gdyby nie mieli pomysłu na siebie. Chłopaki postawili na krew. Morze krwi. Ból. Bul, bul, bul… Był już Szatan, Cthulhu i jego trzódka, był armagedon we wszelkich postaciach, były żywe trupy i seryjni mordercy, ale jeszcze nikt do tego stopnia nie poszedł w gore i przemoc dla samej przemocy. W tekstach/historyjkach Barnesa posoka leje się strumieniami, flaków trudno się doliczyć, a kości pękają jak zapałki. O taaak, na Eaten Back To Life wokalista Kanibali wyniósł krwawą poezję na zupełnie nowy poziom obrzydliwości, a przy okazji również absurdu i czarnego humoru. Dopełnieniem uroczych rymowanek typu: „Veins exposed, torn from bodies, / the most interesting of hobbies. / To get paid for such a task is / more than any man could ask” jest odpowiednio głupawa okładka autorstwa Vincenta Locke’a. I pomyśleć, że już tyle wystarczyło, żeby zakazać tej płyty w Niemczech.

Na nasze szczęście Eaten Back To Life to nie tylko rzeźnicza otoczka, a przede wszystkim 36 minut całkiem zgrabnie poskładanej rzeźni w muzyce. Nie jest to najbardziej ekstremalna płyta swoich czasów, wyziewnością nie dorównuje Morbid Angel, Deicide czy Napalm Death, bo w utworach wciąż słychać wpływy thrash’u, ale to paradoksalnie zadziałało na jej korzyść – materiał jest dzięki nim dość chwytliwy i łatwo zapada w pamięć, choć melodii sensu stricto jest tu tyle, co perspektyw w Korei Północnej. Chłopaki pocinają na miarę swoich umiejętności, a te już na wczesnym etapie mieli niemałe – najlepiej to słychać w rytmice, bo zarówno gitary, jak i sekcja tworzą bardzo równą, zwartą całość. Za to popisy solowe można spokojnie przemilczeć, bo należą do kategorii „takie se” i wnoszą niewiele.

Co ciekawe, Cannibal Corpse nagrywają debiut, powtórzyli wszystkie kawałki z demówki. Z jednej strony to nawet spoko, bo dopracowano je do maksimum i raczej nie zaniżają średniej albumu, a z drugiej jednak różnią się od nowszego materiału – przede wszystkim są krótsze, prostsze, bardziej bezpośrednie i może trochę jednowymiarowe. Najważniejsze, że jest wśród nich nieśmiertelny hit „A Skull Full Of Maggots”, który wraz z „Mangled”, „Shredded Humans”, „Edible Autopsy” i „Scattered Remains, Splattered Brains” tworzy zajebiście mocną reprezentację albumu – idealnie obliczoną do kręcenia młynków. Całość została zacnie wyprodukowana, a dzięki dominującym średnim tempom brzmi naprawdę ciężko i broni się do dziś.

Eaten Back To Life nie sposób odmówić osobliwego uroku (subiektywnie) i ogromnego wpływu na rozwijający się death metal (obiektywnie), wszak to jedna z najważniejszych płyt gatunku. Dla mnie zdecydowanie nie jest najlepszym albumem, jaki Cannibal Corpse nagrali, ale i od najsłabszego dzieli go sporo – na tyle, że czasem lubię do niego wrócić. W końcu „A Skull Full Of Maggots” jest nie do podjebania!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 stycznia 2022

Cephalic Carnage – Misled By Certainty [2010]

Cephalic Carnage - Misled By Certainty recenzja okładka review coverW pierwszych latach XXI wieku Cephalic Carnage należeli do grona najczęściej słuchanych przeze mnie zespołów – byli brutalni, techniczni, popieprzeni i przede wszystkim oryginalni. Drugiej takiej kapeli nie było! A potem nadszedł „Xenosapien”, który nie dość, że nie naruszył mi jajec ani kręgosłupa, to wręcz trochę mnie do nich zniechęcił. Może to była kwestia przesytu taką muzyką, może zwyczajnie mi spowszedniała, ale faktem jest, że z Amerykanów ewidentnie coś uleciało; coś, czego nie można wytłumaczyć tylko zmianami składu. Nagle Cephalic Carnage zrobili się wtórni, nudni, przewidywalni i jacyś tacy… normalni.

Na Misled By Certainty zespół zaprezentował się z nieco ciekawszej strony niż na poprzedniej płycie, co jednak nie oznacza, że wprowadził do brzmienia jakiekolwiek nowości, czy że podszedł do tematu z innej, nieznanej dotąd strony. Cephalic Carnage zawsze korzystali z bardzo szerokiego wachlarza wpływów i to dotyczy również tego materiału, bo poza technicznym death metalem (który obecnie należy uznać za fundament ich brzmienia) mamy tu grind (w odwrocie), sludge, doom czy odrobinę jazzu. Problem w tym, że to wszystko, w dodatku w podobnych konfiguracjach, pojawiło się w ich twórczości już wcześniej, więc po paru latach i po paru powtórzeniach w ogóle nie zaskakuje, a cieszy tylko umiarkowanie. I nie zmienia tego lista kilkunastu (!) gości, głównie wokalistów, wśród których znalazły się takie osobistości jak Alex Camargo czy Ross Dolan. Oczywiście, w sensie ogólnym niektóre patenty — choćby saksofon w „Ohrwurm” i „Repangaea” — wciąż można uznać za nietypowe czy oryginalne, ale w przypadku tego zespołu nie są niczym specjalnym, od nich trzeba wymagać więcej.

Misled By Certainty chyba najbardziej brakuje dzikości, żywiołowości i nieokiełznanego szaleństwa, którym charakteryzowały się zwłaszcza „Exploiting Dysfunction” i „Lucid Interval”. Na tamtych pamiętnych płytach Cephalic Carnage potrafili porządnie zamieszać, wziąć pomysły z kosmosu i w oparciu o nie zrobić jeden wielki młyn. Tymczasem opisywany materiał sprawia wrażenie skomponowanego z kalkulatorem i suwmiarką – jest dokładnie przemyślany, poukładany, wręcz drętwy. Spontan? Nie tutaj. Poza tym wydaje mi się, że muzyce Amerykanów nie służy przesadnie wypolerowane brzmienie, a właśnie z takim mamy do czynienia na Misled By Certainty. Trochę to wygląda, jakby zespół na siłę próbował stać się listener-friendly, choć wcale tego nie potrzebował.

Jojczę i narzekam, a tak naprawdę Misled By Certainty to całkiem dobra, urozmaicona i interesująca płyta. Cephalic Carnage z rozmachem pocinają dość wymagającą muzykę, której daleko do death-grindowego banału – to budzi uznanie i może się podobać. Niestety całość, a ta jest przydłuuuga, nie rajcuje tak, jak powinna. Niewykluczone jednak, że nowi słuchacze będą propozycją zespołu oczarowani.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 stycznia 2022

Molested Divinity – Unearthing The Void [2020]

Molested Divinity - Unearthing The Void recenzja okładka review coverTa płyta była dla mnie dużym zaskoczeniem, bo nie przypuszczałem, że w ogóle powstanie. Wydawało mi się, że Molested Divinity będzie tylko niezobowiązującym i raczej jednorazowym projektem kilku tu i ówdzie znanych muzyków, którzy przecież mają co robić w swoich macierzystych kapelach i to właśnie na nich się skupią. Błąd! Nie dość, że „Unearthing The Void” został nagrany, to w dodatku w niedługim czasie po debiucie. Mniejsza o to, czy ten wydawniczy pośpiech to kwestia wewnętrznej potrzeby, czy zewnętrznego zapotrzebowania – Turcy oddali w ręce fanów niecałe pół godziny klasowego łomotu.

Jak nietrudno się domyśleć, „Unearthing The Void” jest utrzymany w tym samym stylu co pierwsza płyta, a jeśli w jakiś sposób rozwija tamtą formułę, to w najprostszy z możliwych: przesuwając granicę intensywności. Materiał jest zatem trochę szybszy, brutalniejszy, lepiej wyprodukowany i — co się chwali — odrobinę dłuższy od poprzedniego. Molested Divinity nie dokonali tu żadnego znaczącego przeskoku, ale mimo wszystko pewne różnice (na plus!) można wychwycić już przy pierwszych przesłuchaniach. Tempa są odpowiednio zabójcze, choć nie monotonne, riffy urozmaicone na tyle, ile trzeba, a wokale to jeden wielki bulgot. Stąd też jestem przekonany, że miłośnicy Cenotaph, Defeated Sanity (z naciskiem na środkowy etap kariery), Putridity czy Human Mincer z radością zmasakrują swoje świnki skarbonki, żeby tylko dorwać ten album.

W kontekście „Unearthing The Void” zastanawia mnie tylko jedno. Na czym to, kurwa, polega, że dwaj członkowie Decimation, którzy odpowiadają tutaj za całą muzykę, nie potrafią się wznieść na taki poziom w swoim głównym zespole? Materiał Molested Divinity znakomicie trzyma się kupy, wchodzi bez problemu i miażdży, natomiast twórczość Decimation balansuje na granicy przeciętności i działa usypiająco. Czyżby chodziło o to, że tam stawiają sobie jakieś ambitne (zbyt ambitne) cele i za mocno się przy tym spinają, a w Molested Divinity mogą dać na luz i po prostu ponapierdalać na oślep? No i mają do dyspozycji porządnego wokalistę. Coś w tym może być, bo jeśli nazwiemy Decimation „brutalnym death metalem”, to Molested Divinity zasługuje co najmniej na miano „brutalniejszego death metalu”.

Z „Unearthing The Void” sprawa wygląda więc następująco: jeśli lubicie pieruńsko gęsty i zawiesisty metal śmierci, który nie potrzebuje żadnych ozdobników, a wymienione wcześniej kapele należą do waszych faworytów, to błyskawicznie wkręcicie się w ten materiał. Jeśli nie – i tak nie doczytaliście do tego miejsca.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/molesteddivinity

podobne płyty:

Udostępnij:

15 stycznia 2022

Archspire – Bleed The Future [2021]

Archspire - Bleed The Future recenzja reviewPo wysłuchaniu „Relentless Mutation” doszedłem do wniosku, że Kanadyjczycy dotarli do ściany, jeśli chodzi o techniczny i w dodatku dość brutalny death metal, że to koniec drogi, że już bardziej podkręcić się tego nie da. Wydany po czterech latach przerwy Bleed The Future utwierdził mnie w tym przekonaniu. Oczywiście to nie tak, że Archspire zaserwowali fanom powtórkę z rozrywki, zmieniając tylko okładkę, tytuły i kolejność kawałków, ale faktem jest, że album nie robi już tak wielkiego wrażenia jak poprzedni. I to jest całkowicie zrozumiałe. Raz, że mamy do czynienia ze stylem, z którym zdążyliśmy się już oswoić. Dwa, że na tak zajebiście wysokim poziomie niemożliwe jest regularne dokonywanie przełomów. I trzy, że zespół nie próbuje za wszelką cenę zaszokować słuchacza.

Archspire na Bleed The Future nie wymyślili technicznego death metalu na nowo, co jednak nie oznacza, że nie nagrali świetnej płyty. Nagrali. Co więcej, pod pewnymi względami ten materiał jest jeszcze lepszy od poprzedniego, a już na pewno bardziej… przystępny (choć to również może wynikać z osłuchania). Zespół zadbał o większą różnorodność poszczególnych utworów oraz rozwinął w nich te elementy, które przesądziły o wyrazistości i sukcesie „Relentless Mutation”, a których brakowało pierwszym płytom: melodie, czyste partie i groove. Ponadto chłopaki zaczerpnęli małe co nieco z muzyki klasycznej — co najlepiej słychać w „Reverie On The Onyx” (Mozart) i „Golden Mouth Of Ruin” (Beethoven) — i bardzo dobrze na tym wyszli, bo takie fragmenty wplecione w originowo-cryptopsowy wyziew zaskakują i miażdżą.

Niewykluczone, że Bleed The Future jest najbardziej skomplikowanym materiałem w historii Archspire — a przy okazji pewnie najszybszym i najbrutalniejszym — jednak został skomponowany tak zgrabnie (a w zasadzie dojrzale), że słucha się go z ogromną przyjemnością i bez najmniejszego wysiłku. Jasne, że momentami trudno nadążyć za zespołem, a intensywność niektórych fragmentów powoduje opad kopary i niedowierzanie, ale jednocześnie jest tu dość miejsca na złapania oddechu czy rytmiczne trząchanie dynią, więc całość wchodzi zdecydowanie łatwiej, niż by to wynikało z ogólnego poziomu ekstremy. Jakby tego było mało, wgryzienie się w Bleed The Future ułatwia porządna czytelna produkcja z łaskawie potraktowanym basem – dzięki niej nic wam nie umknie nawet w tak popieprzonych numerach jak „Drone Corpse Aviator”, „Abandon The Linear”, „Acrid Canon” czy „A.U.M. (Apeiron Universal Migration)”.

Czy wobec powyższego Bleed The Future jest albumem lepszym od „Relentless Mutation”? Chyba nie, a jeśli tak – to odrobinę. Główna przewaga poprzednika wynika z efektu nowości/przełomowości, którego z oczywistych względów Archspire nie byli w stanie teraz powtórzyć. Pod każdym innym względem te płyty prezentują niemal identyczny poziom i gdyby ukazały się w odwrotnej kolejności, pewnie również skłaniałbym się ku tej starszej.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Archspireband/





Udostępnij:

8 stycznia 2022

Napalm Death – Words From The Exit Wound [1998]

Napalm Death - Words From The Exit Wound recenzja okładka review coverAlbum przejściowy? Hmm. Przekrojowy? Hmm. Esencjonalny? Hmm. Niepotrzebny? O to, to, to! Words From The Exit Wound najlepiej pasuje mi właśnie do tej ostatniej kategorii. Tym krążkiem Napalm Death kończą pewny etap kariery — w dodatku taki, o którym spora część fanów chciałaby zapomnieć — ale bez wielkiej świadomości czy pewności, co zrobią z sobą później. Skończył się czas eksperymentów — w tym sensie, że nie ma tu żadnych dziwactw, których byśmy już wcześniej w ich wykonaniu nie słyszeli — a wróciła chęć ponapierdalania, choć jeszcze nie na tyle silna, żeby zespół zrezygnował z rozwiązań będących akurat na czasie.

Główny problem z Words From The Exit Wound polega na tym, że łączy w sobie elementy z różnych — zwykle skrajnych — stylistyk w sposób trudny do rozszyfrowania, a może nawet dość przypadkowy, więc nic spójnego ani wyjątkowo interesującego z tego dla słuchacza nie wynika. Zespół przez 41 minut stoi w rozkroku między agresywnym nawalaniem w typie „Fear, Emptiness, Despair” a nowoczesnymi i skocznymi wygibasami – jedno do drugiego nie pasuje i w rezultacie całość męczy. Otwierający płytę „The Infiltraitor” to najlepszy, a przynajmniej najnormalniejszy kawałek w zestawieniu, bo już w kolejnych fajne bywają jedynie fragmenty (jak doskonały riff w końcówce „Thrown Down A Rope” czy histeryczne wokale w „Cleanse Impure”), więc o wybijających się hiciorach można niestety zapomnieć. „Inside The Torn Apart”, choć ogólnie łagodniejszy, oferował o wiele bardziej składną i przekonującą wizję muzyki.

Podobnie jak na wspomnianym już „Fear, Emptiness, Despair”, na Words From The Exit Wound nie ma na kogo zrzucić winy za taki, a nie inny kształt materiału, bo każdy z głównych kompozytorów ma na koncie zarówno lepsze, jak i gorsze momenty. Również Barney prezentuje bardzo nierówną formę (pomysły) – o ile agresywne wokale są w porządku i nie można im nic zarzucić, tak już czyste i zniekształcone są o kant dupy potłuc. Co ciekawe, połączone siły całego zespołu niczego nie zmieniają, bo „Trio-Degradable / Affixed By Disconcern”, pod którym podpisali się wszyscy (!) członkowie Napalm Death, jest po prostu przeciętnym utworem.

Pewne problemy słychać także w brzmieniu Words From The Exit Wound, które choć jest całkiem niezłe, zalatuje kompromisem. Jak wieść gminna niesie, Shane Embury i Colin Richardson (długoletni producent zespołu) mieli zupełnie odmienne wizje tego, jak ma wyglądać ta płyta. Embury chciał brudu i dawnej grindowej intensywności, natomiast Richardson celował w standardy wytyczone przez Fear Factory, Machine Head czy „nową” Sepulturę – tego na dłuższą metę nie dało się pogodzić, stąd też koniec współpracy był nieunikniony.

Words From The Exit Wound to bodaj najrzadziej słuchana przeze mnie płyta Napalm Death i sięgam po nią chyba tylko po to, żeby utwierdzić się w tym, że… nie ma po co po nią sięgać. Nie jest tragiczna, słaba też nie, ale mogłaby zniknąć z dyskografii zespołu bez szkody dla nikogo.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 stycznia 2022

Obscura – A Valediction [2021]

Obscura - A Valediction recenzja reviewProszę, proszę… okazuje się, że Obscura jest na fali wznoszącej, mimo iż tak na dobrą sprawę nic tego nie zapowiadało. Poprzednia płyta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale skład, który się pod nią podpisał, poszedł w rozsypkę zaraz po zakończeniu cyklu promocyjnego, więc całkiem zasadne były obawy, że Kummerer ponownie rzuci się w wir progresywnego pitolenia i wszystko popsuje. Na szczęście w porę pojawił się ratunek w osobach doskonale znanych Münznera i Thesselinga oraz Davida Diepolda, który, choć znacznie młodszy i nie tak doświadczony, również zdążył wyrobić sobie niezłą markę na scenie (technicznego) death metalu. I właśnie taka ekipa zmajstrowała najmocniejszy album Obscury przynajmniej od dekady.

Debiut zespołu w barwach Nuclear Blast wypada naprawdę okazale, bo nie zespół nie ograniczył się tylko do utrzymania poziomu „Diluvium”, ale i w parku kwestiach wyraźnie się poprawił. Muzyka na A Valediction jest bardziej zwarta, mniej w niej przypadkowych dźwięków i nie odpływa w niepożądanych (przeze mnie) kierunkach, a przede wszystkim ma ostrzejsze krawędzie i nie brak jej death’owego pierdolnięcia. Sebastian Lanser był i jest świetnym technikiem, ale miał duże problemy, żeby zagrać i zabrzmieć brutalnie; dla Diepolda gęste blastowanie przy skomplikowanych aranżacjach to podstawa – jak przystało na perkmana wychowanego na Nile i Cryptopsy. Kolejne usprawnienie dotyczy vocodera, który został zredukowany do minimum i dodatkowo zakamuflowany w miksie (Fredrik Nordström nareszcie do czegoś się przydał) – już nie kaleczy uszu i nie wkurwia, a jedyny kawałek, w którym się przebija, jest czymś na kształt hołdu dla Seana Reinerta i Cynic – i to jest do zaakceptowania. Żeby jednak nie było zbyt różowo, w refrenie „When Stars Collide” pojawiają się są czyste wokale Björna Strida – bardzo ładne, bardzo ckliwe i bardzo komercyjne.

Na pewno dużym zaskoczeniem w związku z A Valediction jest ogromny, zdecydowanie większy niż kiedykolwiek wcześniej udział Münznera w komponowaniu materiału, bo chłop maczał palce w niemal wszystkich utworach, a spora ich część jest wyłącznie jego autorstwa. To zapewne dzięki niemu całość jest cięższa i w większym stopniu urozmaicona od „Diluvium”, a przy okazji również mocniej wypakowana solówkami. Wirtuozeria – a owszem; udziwnianie – a skąd! Fani „Cosmogenesis” z pewnością będą zadowoleni. Trochę inaczej sprawa ma się z Thesselingiem, bo — wbrew obecnym tendencjom — jego bas, choć siedmiostrunowy, jest dość dyskretny – nie przepcha się na pierwszy plan i służy raczej za uzupełnienie dla gitarowych riffów. Słychać umiejętności, ale nie słychać szpanowania.

Największą zaletą A Valediction jest bez wątpienia mnogość zgrabnie poskładanych, dynamicznych i chwytliwych utworów, które wymiatają z krążka i powinny się znakomicie sprawdzać na żywo. „The Beyond”, „Solaris” i „A Valediction” to petardy i stuprocentowe szlagiery, ale równie dobrze sprawdzają się te dłuższe i bardziej zróżnicowane numery jak „Forsaken”, „Devoured Usurper” (porządne głębokie wokale!) i „In Unity”. Ba, nawet „When Stars Collide” mimo popowego sznytu w refrenie daje radę i może się podobać! O taką Obscurę walczyłem!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij: