Debiutem sprzed trzech lat Amerykanie zrobili spore wrażenie na wielbicielach świeżego podejścia do death metalu, więc nie ma się czemu dziwić, że oczekiwania w stosunku do jego następcy były już mocno wyśrubowane. Pierwszy singiel, niemal genialny „Kenosis”, zaostrzył apetyty na coś naprawdę wyjątkowego, bo zgrabnie łączył to, co najlepsze na „Of Rot And Ruin” z gęstym klimatem i blackowym zacięciem. No i cóż… gdyby wszystkie utwory Hath trzymały taki poziom, to nie byłoby czego zbierać, a ja właśnie pisałbym o murowanym kandydacie do tytułu płyty roku. Tak dobrze jednak nie jest, a mój pierwszy kontakt z All That Was Promised zakończył się srogim rozczarowaniem.
Z mojej perspektywy krążek nie dostarcza „wszystkiego, co było obiecane” (niezależnie od tego, co by to miało być), a już na pewno nie tego, co ja sobie po nim obiecywałem. Czyżby muzycy Hath nie udźwignęli ciążącej na nich presji? Nie, oni po postu mieli inną wizję tego materiału. Ja poniekąd liczyłem na powtórkę z rozrywki i więcej tego, co im najlepiej wyszło na debiucie, natomiast Amerykanie postawili na dość daleko idące zmiany. Zespół ujednolicił stylistycznie utwory, wyrównał je także pod względem długości, więc mogło by się wydawać, że całość będzie bardziej zwarta i komunikatywna. Okazało się, że przez pewne zabiegi jest jednak odwrotnie – materiał wymaga więcej uwagi i skupienia.
Podstawowym problemem All That Was Promised, a przynajmniej czymś, co do mnie zupełnie nie trafia, jest nagromadzenie akustycznych partii, jakiegoś niby klimatycznego plumkania, ambientów, wyciszeń… Takie dodatki występują w różnym natężeniu w większości utworów, a poza jednym-dwoma przypadkami, kiedy przywodzą na myśl Ulcerate, niczego wartościowego ze sobą nie niosą. Te wtręty i ich na oko przypadkowe rozmieszczenie w strukturach dość mocno wybijają z rytmu i zakłócają brutalną spójność materiału. Może i zespołowi chodziło o stworzenie kontrastu, ale niestety wyszło skakanie ze skrajności w skrajność – albo brutalny łomot albo łagodne plumkanie, bez czegoś pomiędzy. Tych wątpliwych atrakcji uzbierałoby się z 10 minut, a ja mógłbym się bez żalu z nimi pożegnać.
Po odarciu All That Was Promised ze wspomnianych przeszkadzajek zostaje znakomity, pomysłowy, miażdżący ciężarem i potężnie brzmiący (produkcja to ponownie zasługa perkmana) death metal z większymi niż ostatnio wpływami blacku (głównie w riffach i jadowitych wokalach). W takim graniu Hath już są bezkonkurencyjni i właśnie tego powinni się trzymać. Tym bardziej, że jak chcą, to potrafią doskonale urozmaicać utwory bez uciekania się do niemetalowych patentów. Podobnie jak na debiucie, większość kawałków ma jeden konkretny punkt kulminacyjny – czy to krzyczane/śpiewane chórki, czy wypasioną, rozbudowaną solówkę. Po „Of Rot And Ruin” spodziewałem się, że zespół chętniej i gęściej będzie korzystał z tych elementów, tymczasem oba występują jedynie w singlowym „Kenosis”.
Czy wobec powyższych jojków mogę uznać All That Was Promised za album lepszy od debiutu? Nie, nie da rady, wymienione minusy są dla mnie nie do przeskoczenia. Materiał Hath jest zbyt poszarpany i trochę za wolno się rozkręca, żeby odpowiednio porwać słuchacza, a przekonanie się do niego wymaga sporo czasu i uwagi.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HathBand
inne płyty tego wykonawcy:
jak ty znajdujesz te zespoły? czy ty idziesz wytwórniami, czy czym?
OdpowiedzUsuńNie wiem, jak odpowiedzieć. Byłem zjarany debiutem, więc wypatrywałem dwójki. Swoją drogą akurat Willowtip ma u siebie sporo ciekawych kapel i jest w czym przebierać.
Usuń