24 czerwca 2019

Serocs – The Phobos / Deimos Suite [2018]

Serocs - The Phobos / Deimos Suite recenzja okładka review coverThe Phobos / Deimos Suite to kolejny przykład na to, że natura dąży do równowagi. Skoro Cryptopsy mają w dupach nagrywanie płyt długogrających, sprawy w swoje ręce wzięli znacznie mniej utytułowani osobnicy z Serocs, którzy nie tyle grają brutalny i techniczny death metal (bo w tym przypadku to mało precyzyjne określenie), co grają w stylu Cryptopsy z najlepszych lat. Mnie to nawet pasuje, bo napierdalają ze wszech miar zajebiście i bez stosowania taryfy ulgowej można ich już stawiać w jednym rzędzie z Kanadyjczykami z okresu „Whisper Supremacy”. Innymi słowy za sprawą opisywanego tu albumu zespół pod dowództwem Antonio Freyre’a dobił właśnie do najlepszych, a u mnie domknął „top 3” za 2018 rok. Zaprawdę powiadam wam, oto death metal, którego chce się słuchać do utraty świadomości, chociaż swoją intensywnością i stopniem skomplikowania potrafi zamęczyć nawet zaprawionego w bojach zawodnika. Nieprzystępność materiału (jak się później okazuje – pozorna) Serocs nie odrzuca, a wręcz przeciwnie – magnetyzuje i nie pozwala się od niego uwolnić. Nie bez przyczyny przywołałem „Whisper Supremacy”. The Phobos / Deimos Suite może się pochwalić podobnie zajebiście dobranymi proporcjami pomiędzy brutalnością, finezją, szybkością i techniką. Wszystkie te składniki podano z dużym wyczuciem i bez przeginania w którąkolwiek stronę, stąd też na pierwszy plan wychodzą… znakomite kompozycje, których na krążku nie brakuje. Dodatkowym atutem The Phobos / Deimos Suite jest stosunkowo duża chwytliwość przy zachowaniu okrutnie popieprzonych struktur, w czym główna zasługa Phila Tougasa, który do kilku kawałków („Revenants”, „SCP-106” i „Deimos”) przemycił charakterystyczne dla siebie (a przynajmniej tej jego strony znanej z First Fragment) partie z pokręconą melodią i totalnym zgiełkiem, kiedy każdy z instrumentalistów musi dać z siebie wszystko. Miazga! Warto jeszcze dodać, że muzyka Serocs wreszcie doczekała się odpowiedniej oprawy — brzmienie jest masywne, przejrzyste i ma dużą głębię — co chyba było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że album był nagrywany w kilku studiach rozsianych po świecie. Ponownie brawa! Jedyne, czego Serocs teraz trzeba, to solidna promocja, bo nawet tak wspaniale podany death metal nie obroni się sam.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/serocsband

podobne płyty:

Udostępnij:

13 czerwca 2019

Continuum – The Hypothesis [2015]

Continuum - The Hypothesis recenzja okładka review coverRozgryzienie idei stojącej za Continuum jest wyjątkowo proste nawet bez zerkania w CV poszczególnych muzyków, bo kolesie zdradzili swoje fascynacje, doświadczenie i pochodzenie już w pierwszym riffie, który niemalże żywcem wyjęto z twórczości Arkaik. Właaaśnie tak, na The Hypothesis mamy do czynienia z typowym dla Kalifornii dość mechanicznie potraktowanym technicznym death metalem, w którym oprócz wspomnianego już zespołu na A pobrzmiewają również patenty charakterystyczne dla Deeds Of Flesh, Inanimate Existence, Decrepit Birth i paru innych kapel z tamtego rejonu, bo — tak się śmiesznie składa — w nich bohaterowie tej recki także maczali paluchy. Co ciekawe, muzyka Continuum nie ma wiele wspólnego z Son Of Aurelius, z którego wywodzi się aż 3/5 składu. W opisywanym projekcie panowie postawili przede wszystkim na utwory krótkie, treściwe (dwie, dwie i pół minuty i sruuu) i dość zawiłe, żeby nie znudziły się po paru przesłuchaniach. Osobiście bardzo pochwalam taką formułę i byłbym bardzo zadowolony, gdyby Amerykanie konsekwentnie się jej trzymali, bo to całkiem fajnie przekłada się na dynamikę i intensywność materiału. Wiecie – takie szybkie jebnięcie prosto w twarz. Niestety nie ma tak dobrze i takich mocno skompresowanych utworów mamy tylko siedem, cała reszta, w moim odczuciu, służy jedynie dopompowaniu płyty do obowiązkowych 30 minut. Nikt mi nie wmówi, że bzyczącąco-ambientowy przerywnik „Absolute Zero” czy perkusyjne solo (albo rozgrzewka przy rozstawianiu garów) obudowane kolejnymi ambientami są na The Hypothesis niezbędne. To jeszcze nic, bo Continuum zamknęli album 9-minutowym kolosem stworzonym w oparciu o jakieś… dwa proste riffy. Nie dość, że formalnie to strasznie naciągana (i wkurwiająca) zagrywka, to muzycznie gryzie się z mocno pokomplikowanymi wcześniejszymi utworami. W ten sposób album, który mógłby robić naprawdę dobre wrażenie, robi wrażenie co najmniej dziwne i niejednoznaczne. Z jednej strony wydaje się ociupinę przekombinowany, a z drugiej po prostu niedorobiony. A brzmi jak większość płyt, które przeszły przez ręce Zacka Ohrena.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/continuumDM

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2019

Malevolent Creation – The 13th Beast [2019]

Malevolent Creation - The 13th Beast recenzja okładka review coverPhil Fasciana przynajmniej kilka razy w karierze deklarował, że skład, którym dysponuje, jest tym najlepszym w historii zespołu. Ostatnio, po wydaniu „Dead Man’s Path”, zagalopował się naprawdę daleko i stwierdził, iż stanowią tak zgraną maszynę, że jeśli ktokolwiek odejdzie, oznaczać to będzie koniec kapeli. Minęły cztery lata, doczekaliśmy się nowego albumu, a na zdjęciu grupowym oglądamy trzy nowe twarze. Normalnie zapytałbym, gdzie tu konsekwencja, ale zawartość The 13th Beast jest na tyle dobra, że sobie daruję. No i nie ukrywam, że bez Malevolent Creation świat klasycznego death metalu byłby znacznie uboższy.

Na swoim trzynastym albumie Amerykanie pokazali się z nieco innej niż zwykle strony – wprawdzie bez rewolucyjnych zmian, ale na tyle w ich przypadku świeżo i ciekawie, że nie można im zarzucić recyclingu najbardziej typowych schematów. Ma to oczywiście związek z osobą nowego gitarniaka/wokalisty, który napisał zdecydowaną większość materiału (jakieś 80% muzyki i wszystkie teksty). Spisał się co najmniej dobrze, ale faktem jest, że przy pierwszym kontakcie The 13th Beast wydaje się odstawać stylem od większości pozycji w dyskografii Malevolent Creation w podobnym stopniu co z lekka dziwny „In Cold Blood”.

To wrażenie pogłębia brzmienie, które na pewno nie jest tak potężne jak na wcześniejszych płytach (przydałyby się zwłaszcza pełniejszy sound garów), choć ponownie szlifował je Dan Swanö. Kolejna kwestia wpływająca na wyczuwalną odmienność krążka to wokal Wollenschlaegera. Ogólnie Lee daje radę, ale w jego głosie nie ma niczego rozpoznawalnego, co mogłoby go wynieść ponad średnią światową. Brett Hoffmann był jednak nie do podjebania na tym stanowisku, więc tym bardziej szkoda chłopa. Ponadto na The 13th Beast do myślenia dają popisy solowe, których swoją drogą jest stosunkowo mało jak na 50-minutowy materiał. Dwie solówki zagrał gościnnie Ryan Taylor (nikt znany), po jednej Fasciana i Wollenschlaeger, natomiast za pozostałe cztery, proste, króciutkie i zawstydzające, odpowiada… basman. I nie, to nie są solówki basowe.

Gdybym wcześniej nie napisał o fajności The 13th Beast, z powyższego opisu wyłania się obraz płyty w najlepszym razie przeciętnej. Tak jednak nie jest. Pomimo swoich oczywistych niedoskonałości trzynasty album Malevolent Creation jako całość wypada nad wyraz dobrze – w przeważającej części jest szybki, bardzo motoryczny i upakowany sensownymi riffami. Słychać, że odmłodzonej ekipie nie brakuje zapału do agresywnego napieprzania, że ma pomysł na siebie. Także pod względem chwytliwości nie jest źle, a kawałki typu „Canvas Of Flesh”, „The Beast Awakened”, „Trapped Inside” czy „Knife At Hand” powinny na stałe zagościć w setliście zespołu. Wprawdzie zastanawiam się, jak długo jeszcze wytrzymają (nie mam na myśli składu!), ale na emeryturę jeszcze bym ich nie wysyłał. Nie z takimi płytami.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/malevolentcreation

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

23 maja 2019

Phlebotomized – Deformation Of Humanity [2019]

Phlebotomized - Deformation Of Humanity recenzja reviewLegendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.

Dodatkowy problem dotyczy tej całej „awangardy”. Wszak to, co naście lat temu było nowatorskie i zadziwiające, w momencie powrotu na scenę może być już tylko budzącą politowanie ciekawostką na poziomie „skansen i cepelia”. Boleśnie przekonali się o tym choćby muzycy Atheist i Cynic. A Holendrzy z Phlebotomized? Cóż, poradzili sobie zupełnie przyzwoicie, ale nie na tyle, żeby za dwa lata o Deformation Of Humanity pamiętał ktoś więcej niż tylko garstka fanów. Wprawdzie sam nie będę składał tu żadnej przysięgi wierności, że album będzie mi towarzyszył aż do śmierci, ale na pewno będę po niego sięgał znacznie częściej niż po „Skycontact”.

"Deformation Of Humanity" to niemalże esencja stylu Phlebotomized z początku działalności (z naciskiem na „Preach Eternal Gospels” i „Immense Intense Suspense”), mamy zatem do czynienia z surowo (choć profesjonalnie) brzmiącym death metalem z okazjonalnymi odjazdami w kierunku doom (praktycznie każde wejście skrzypiec kojarzy się z My Dying Bride z okresu „For Lies I Sire”) i progresji, czy raczej czegoś, co progresywnym graniem było 25-30 lat temu. Słychać, że za materiał odpowiadają ludzie ze sporym doświadczeniem (przy czym z oryginalnego składu ostał się jedynie gitarniak Tom Palms), bo od strony kompozytorskiej większość kawałków prezentuje się naprawdę okazale, umiejętności technicznych także nie można zespołowi odmówić, ale…

Głównodowodzącemu Phlebotomized w głowie zalęgło się jakieś tajemnicze coś — sentyment, nawyki, wyrachowanie… — przez co w paru momentach Deformation Of Humanity można skrzywić się z niesmakiem. Holendrzy dorzucili tu bowiem sporo (albo inaczej – za dużo) gatunkowych klisz i patentów, których od dawna się nie stosuje z jednego prostego powodu – są strasznie wyeksploatowane. Szczytem wszystkiego są partie klawiszy z ich archaicznym brzmieniem – gwarantuję, że czegoś takiego nie słyszeliście od baaardzo dawna. Z rzetelności recenzenckiej dodam, że w „Desideratum” zespół spróbował podejść do parapetu nieco nowocześniej, ale poległ kompletnie i urodził pokracznego potworka, którego elementy składowe w ogóle się nie zazębiają: dziecięcy monolog, dyskoteka, blasty – łotefak.

Na szczęście to jedyny taki niewypał; reszta materiału jest już znacznie bardziej spójna i trzyma dość wysoki poziom. Ja polecam zwłaszcza te rozbudowane utwory w typie „Chambre Ardente”, „Deformation Of Humanity” i „Descend To Deviance” oraz bardzo konkretny „Eyes On The Prize”, w którym nowy wokalmen prezentuje pełnię swoich możliwości. Właśnie w takich kawałkach Phlebotomized udowadniają, że wciąż potrafią stworzyć muzykę interesującą i charakterystyczną tylko dla siebie. A że nie ma w niej ani grama awangardy… Mnie to specjalnie nie zaskoczyło.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.phlebotomizedmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2019

Broken Hope – Repulsive Conception [1995]

Broken Hope - Repulsive Conception recenzja reviewPrzy całej swojej bogatej historii Broken Hope nie mogą się poszczycić wyjątkowo rozbudowaną dyskografią, w dodatku te naprawdę dobre płyty stanowią w niej zdecydowaną mniejszość. Repulsive Conception dokumentuje etap przejściowy, kiedy amerykańska ekipa stopniowo przekształcała się z naiwnego Suffocation/Cannibal Corpse wannabe w zespół świadomy, zabójczy i w pełni oryginalny. Z jednej strony mamy więc tu sporo naleciałości sławniejszych (i lepszych!) kapel, z drugiej zaś próby wykreowania czegoś nowego i niepowtarzalnego. Takie połączenia bywają fascynujące, jednak w przypadku Repulsive Conception całość można podsumować przeciągłym ziewnięciem. Album trwa ponad trzy kwadranse i zawiera aż 15 dość zróżnicowanych kawałków, ale mimo wielu urozmaiceń (przynajmniej pozornych) większość numerów brzmi bardzo podobnie, trudno odróżnić jeden od drugiego i w rezultacie strasznie to wszystko monotonne. Z tego niefajnego schematu wyłamują się trzy krótkie instrumentale. Problem z nimi polega na tym, że wciśnięto je od czapy, bo zupełnie nie pasują do reszty materiału – ani muzyką, ani klimatem. W ogóle spójność nie jest mocną stroną Repulsive Conception, czego przykład mamy już na początku płyty, kiedy po ociężałym i całkiem sensownie zaaranżowanym „Dilation And Extraction” wchodzi niespecjalnie wyszukana napierdalanka w postaci „Grind Box”. Słychać, że zespół dysponuje już przyzwoitą techniką, ale brakuje mu pomysłów, jak ją odpowiednio wykorzystać, więc w utworach roi się od rozpieprzających struktury skrajności. Tak na dobrą sprawę mogę pochwalić Broken Hope jedynie za udane solówki (jedną, oczywiście najlepszą, dorzucił James Murphy) i wypracowanie zalążków własnego stylu i charakterystycznego brzmienia. Za wokale i brutalność również, ale i te dwa elementy nie czynią Repulsive Conception materiałem bardziej interesującym.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 maja 2019

Sadist – Spellbound [2018]

Sadist - Spellbound recenzja reviewPłyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.

Uwagi i zainteresowania słuchacza (a przynajmniej mnie) wystarcza jedynie na kontrolne (pierwsze) przesłuchanie; człowiek oczekuje cudu i cały czas ma nadzieję, że Włosi wreszcie pokażą, na co ich stać, że w końcu zza węgła wyskoczy jakiś urywający dupę patent i w rezultacie cała płyta rzuci na kolana. Mija 38 minut i dupa. Nuda jak w polskich telenowelach. Spellbound ma nad nimi jednak tę przewagę, że przelatuje dość szybko i nie wywołuje wielkiej męki, ale chyba tylko dlatego, że zupełnie nic na tej płycie nie zwraca uwagi, materiał nie proponuje niczego angażującego czy choćby na chwilę zapadającego w pamięć.

Jednocześnie od pierwszych minut doskonale słychać, że to Sadist – są tu charakterystyczne gitary, wokale, bas, klawisze (występujące tym razem w nadmiarze), do tego czyste brzmienie, bajeczna technika… po prostu tego zespołu nie można pomylić z żadnym innym. Problem polega na tym, że to Sadist znacznie poniżej swojego zwyczajowego poziomu, a już na pewno poniżej tego, który znamy z „Hyaena”. Poprzednia płyta bardzo mi się podobała i w ogóle nie pojmowałem utyskiwań deafa pod jej adresem, natomiast teraz byłbym skłonny powtórzyć większość wymienionych przez niego wad i przypisać je Spellbound.

Najbardziej w dupę daje wtórność materiału i wynikające zeń nuda i monotonia – a wszystko to obficie polane sosem klawiszowym. Stąd też jeśli nawet pojawiają się jakieś żwawsze fragmenty — a pojawiają się niezmiernie rzadko — są szybko pacyfikowane bezbarwnym plumkaniem syntezatora. To sprawia, że koncept zawarty w tekstach schodzi na dalszy plan i w ogóle nie chce się w niego wgłębiać. Przy tak jednowymiarowej muzyce Włosi równie dobrze mogli oprzeć krążek na „Kwadransie dla rolnictwa” – nie odczułbym różnicy. Spellbound brakuje różnorodności, kompozycyjnego rozmachu i naprawdę udanych melodii, którymi Sadist zachwycał w przeszłości. Przypuszczam, że po (drastycznym) obniżeniu wymagań i w chwili ogólnego tumiwisizmu można się do tego albumu przekonać, ja jednak radziłbym go omijać. Szkoda nerwów.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 maja 2019

Gorod – Æthra [2018]

Gorod - Æthra recenzja reviewMuzycy Gorod od początku działalności pod tą nazwą przyzwyczaili nas do trzyletnich przerw między kolejnymi longami, więc fakt, że "A Maze Of Recycled Creeds" i "Æthra" dzieli właśnie taki okres nie jest niczym dziwnym – wszak to dość czasu, żeby dopracować materiał w najdrobniejszych szczegółach, nagrać go bez pośpiechu i później solidnie wypromować. Ten system całkiem przyzwoicie sprawdzał się przy wcześniejszych albumach, ale na okoliczność Æthra Francuzi postanowili zaszaleć i trochę go zmodyfikowali.

Pierwsza kwestia dotyczy ekspresowego tempa pracy – Mathieu Pascal skomponował płytę w zaledwie kilka tygodni, co wcześniej było nie do pomyślenia. Druga sprawa ma związek z ewentualną promocją. Piszę ewentualną, bo wydanie Æthra powierzono maleńkiej Overpowered Records, która — z tego co obserwuję — potrafi zapewnić zespołowi… nic. Trochę to żenujące, że kapela TEGO formatu z roku na rok jest spychana do coraz głębszego podziemia, podczas gdy nawet jakieś pretensjonalne syfy z Polski podpisują papierki z Metal Blade. Dramat! Tym bardziej, że zajebistość Æthra zasługuje na jak najszerszą uwagę.

Pascal w wywiadach tłumaczył przyspieszony proces twórczy chęcią zachowania świeżości muzyki i uczynienia jej bardziej bezpośrednią kosztem progresywnych rozwiązań. To słychać, bo materiał jest brutalniejszy i odczuwalnie prostszy od poprzednich, co jednak wcale nie oznacza, że jest prosty, bo to gówno prawda. Z każdym kolejnym przesłuchaniem spomiędzy agresywnych riffów, growli i często występujących blastów do uszu dociera coraz więcej piekielnie zakręconych partii, które od dawna są znakiem firmowym Gorod. Początkowo może się wydawać, że takie utwory jak „The Sentry”, „Hina”, „A Light Unseen” czy „Goddess Of Dirt” przygotowano wyłącznie pod kątem intensywnego napierdolu, na bok odkładając ich aspekt techniczny, ale po odpowiednim wgryzieniu się w nie to wrażenie się rozmywa. Koniec końców wychodzi na to, że Francuzi nie potrafią grać w miarę prosto; nawet jeśli bardzo się starają, to i tak po chwili robi się z tego kosmos. Mnie to nie przeszkadza, bo Gorod w każdej wersji trafia do mnie bez problemu i akceptuję u nich zarówno czyste/krzyczane wokale (choćby w „Aethra” czy „And The Moon Turned Black”) jak i slammujący (!) riff w „Goddess Of Dirt” – jak ktoś ma talent, to z każdym tematem sobie poradzi.

Boleję jedynie nad tym, że na Æthra mocno ograniczono swingujące fragmenty, z pomocą których Gorod tak przyjemnie (i oryginalnie) bujał na wcześniejszych wydawnictwach. I to ograniczono praktycznie do jednego kawałka – najlepszego na płycie „Chandra And The Maiden”. Mimo to Æthra łapie się zarówno do top 3 Gorod jak i roku 2018.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GorodOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 kwietnia 2019

Gorefest – Chapter 13 [1998]

Gorefest - Chapter 13 recenzja okładka review coverZacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację „Soul Survivor”. Później jednak jest już tylko gorzej, a potworki typu „Smile” czy „F.S. 2000” potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego. Nie pomaga ogólny ciężar riffów (tego im odmówić nie można) ani kilka udanych solówek – Gorefest udający AC/DC w żadnym ze znanych wymiarów nie brzmi atrakcyjnie. A te wokale! Klasyczny ryk de Koeijera poszedł w dużej mierze w odstawkę, a jego miejsce zajęły rozmaite zniekształcone pokrzykiwania i próby śpiewania czystym głosem, które do niczego nie pasują. Nie ma się co oszukiwać, Chapter 13 to w karierze Gorefest pomyłka, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Ja wracam do tej płyty raz na kilka lat i chyba tylko po to, żeby się upewnić, że ciągle w ogóle do mnie nie trafia.


ocena: 5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2019

Asphyx – Asphyx [1994]

Asphyx - Asphyx recenzja okładka review coverZa sprawą „The Rack” i „Last One On Earth” Asphyx zapisali się złotymi zgłoskami w historii europejskiego death metalu, więc nic dziwnego, że z każdym kolejnym materiałem mieli już tylko pod górkę. W dodatku sami też sobie nie ułatwiali życia. Do nagrań trzeciego oficjalnego krążka Holendrzy przystąpili w drastycznie odmienionym składzie: van Drunena zgodnie z wcześniejszym planem zastąpił Ron van Pol, zaś ostatni z ojców założycieli Bob Bagchus stracił posadę na rzecz Sandera van Hoofa. Te personalne przetasowania musiały w jakiś sposób odbić się na muzyce i faktycznie – Asphyx dość znacznie różni się od poprzednich albumów, jednak nie na tyle, żeby można było mówić o całkowicie nowej jakości.

Podstawowa różnica dotyczy mocniejszego zaakcentowania elementów doom metalu – wolne i bardzo wolne tempa występują w większym nasyceniu, a towarzyszą im odpowiednio miażdżące riffy i gęsta, prawdziwie grobowa atmosfera gdzieniegdzie doprawiona chórami i klawiszami. To, co na wcześniejszych płytach było raczej dodatkiem i urozmaiceniem, na Asphyx stanowi poważny procent trwającego godzinę materiału. Dla zachowania równowagi i dynamiki Holendrzy zadbali również o sporo rytmicznych galopów, niekiedy nawet dość szybkich (nowy perkman świetnie się w nich spisuje) i tego pięknego piłowania tremolem znanego głównie z debiutu. Innymi słowy na Asphyx bardzo dobrze dobrano proporcje między doom a death, dzięki czemu krążek wydaje mi się ciekawszy od „Last One On Earth”, a już na pewno bardziej różnorodny.

Wystarczy rzucić uchem na początek płyty, kiedy piekielnie ociężały „Prelude Of The Unhonoured Funeral” przechodzi w dający kopa, wielowątkowy „Depths Of Eternity” – czuć moc! Jak dla mnie prawie wszystkie kompozycje są tutaj zmyślnie poskładane, zespół z wyczuciem posługuje się zmianami tempa, więc na nudę nie można narzekać. Ponadto w wielu fragmentach pojawiają się znajome riffy (choćby „’Til Death Do Us Apart” i „Initiation Into The Ossuary”) czy super charakterystyczne przeciągnięte solówki w typie „klasyczny Asphyx”, ale to nie wszystko, co Asphyx ma do zaoferowania słuchaczowi. Obok tych jakże rozpoznawalnych rozwiązań pojawiają się również i takie, które do zespołu niespecjalnie pasują (np. solo w „Thoughts Of An Atheist”) albo zbytnio odchodzą od wypracowanej formuły i nieco zaburzają odbiór całości. Mam tu na myśli zwłaszcza „Incarcerated Chimaeras”, przy którym moje pierwsze skojarzenia biegną w kierunku Benediction. Nie chodzi o to, że muzyka jest słaba — bo nie jest — tylko o pewne ubytki w sferze tożsamości.

Jest jeszcze kwestia wokalu. Ja akurat zaliczam się do tych, dla których Ron van Pol całkiem sprawnie wywiązał się z powierzonych obowiązków, jednak w życiu nie przyznam, że wyziewnością w jakikolwiek sposób dorównuje poprzednikowi, to nie ta liga. Jego głos bardziej przypomina Chrisa Reiferta, choć i tu należy zaznaczyć, że nie powiewa od niego aż taką patologią. Czy van Drunen zaśpiewałby tu lepiej? Przypuszczalnie tak, niemniej to tylko domysły. Pewne natomiast jest, że „trójka” odznacza się bardzo dobrym, super selektywnym i wgniatającym brzmieniem Stage One. Zajebiście mi się podoba to połączenie pracującej w niskich rejestrach gitary i mających dużo przestrzeni garów. Przy takim podejściu do produkcji słyszalny jest nawet bas, mimo iż cudów nie prezentuje.

Nie jest łatwo stworzyć doom-death’owy album. Ciekawy doom-death’owy album. A już zwłaszcza taki, który trwa godzinę. Asphyx podołali, choć jak czas pokazał – kultu z tego nie było i dalej nie ma.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2019

Unreal Overflows – Latent [2018]

Unreal Overflows - Latent recenzja okładka review coverHiszpański Unreal Overflows był jak dotąd zespołem, który rozwijał się w bardzo zdrowy sposób i w ciekawym kierunku – na kolejnych materiałach poprawie ulegała muzyka, brzmienie, a także oprawa. Krok po kroku wyrośli na godnego reprezentanta tamtejszej sceny. W końcu nadszedł czas najwyższej próby, czyli krążek numer trzy i… dupa. Już na pierwszy rzut oka digipak Latent wygląda dość budżetowo, by nie użyć mocniejszego sformułowania. To pierwsze ostrzeżenie przed tym, że coś jest nie teges. Następne mamy we wkładce, bo oficjalny skład obcięto do dwóch osobników i nigdzie nie wymieniono perkusisty. Kolejne – po odpaleniu krążka. Sytuacja wygląda tak: z jakiegoś powodu Unreal Overflows postanowili pozbyć się żywego perkmana, ubrać materiał w przeciętne brzmienie, a co najgorsze – poważnie cofnąć się w rozwoju. Jedyna pociecha w tym, że już na debiucie prezentowali dobry poziom, więc obyło się bez dramatu. Nie zmienia to faktu, że pierwszy kontakt z Latent jest dużym rozczarowaniem. Płyta wywołuje ambiwalentne odczucia, trudno się do niej przekonać i wymaga to sporo walki, choć sam materiał, już po rozgryzieniu, okazuje się naprawdę udany. Najbliżej mu do tego, co przed laty proponowały kapele typu Illogicist czy Sceptic, czyli totalny Death-worshipping ze śmigającymi gitarami, żwawym tempem i skrzeczącym wokalem – wszystko znane i ograne. Ja liczyłem, ba! – byłem przekonany, że Hiszpanie zaproponują coś świeżego, potężnego i bardziej pokręconego niż na „False Welfare”, toteż zawartość Latent przyjmuję z umiarkowanym entuzjazmem; zwyczajnie wiem, że stać ich na więcej. Nie powiem, jest tu kilka fragmentów, które potrafią podnieść ciśnienie i dowodzą technicznej biegłości muzyków (zwłaszcza „Rusted Supremacy”), ale jako całość album to muzyka, przynajmniej w tej formie, nieco już przestarzała, nic nie wnosząca. Na poprzednich krążkach Unreal Overflows również całymi garściami czerpali z dorobku Schuldinera, ale miało to trochę więcej polotu i finezji, poza tym zawsze dodawali coś od siebie. Teraz własnego wkładu jest zdecydowanie za mało, a że brzmienie i automat raczej irytują niż podniecają, to Latent mogę ocenić najwyżej na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unreal.overflowsmetal/

Udostępnij: