3 sierpnia 2017

Anasarca – Survival Mode [2017]

Anasarca - Survival Mode recenzja okładka review coverCzęść z was zapewne pamięta ten niemiecki zespół, który w swoim czasie był mocnym punktem tamtejszej death metalowej sceny. Niestety niedługo po wydaniu „Dying” i paru koncertach o Anasarca słuch zaginął. Kapela zawisła w próżni i trwała w tym stanie do 2011 roku, kiedy to głównodowodzący Michael Dormann przystąpił do prac nad nowym materiałem i powoli zaczął się rozglądać za kolegami do składu. Na rezultaty w postaci demówki trzeba było poczekać aż do 2015, jednak później poszło już chyba z górki, bo niedawno Survival Mode trafił pod strzechy. Zespół powrócił w pełnej krasie, choć tak naprawdę po nowym krążku w ogóle nie słychać, żeby kiedykolwiek gdzieś odchodził, a już zwłaszcza na kilkanaście lat. Na czwartym albumie Anasarca mamy do czynienia z bezpośrednią i jakże logiczną kontynuacją tematów z „Dying” – muzyka jest zatem szybka, gwałtowna i stosunkowo nieskomplikowana. Powiewu nowoczesności nie odnotowałem. Krokiem naprzód, a przynajmniej najbardziej odczuwalną różnicą między Survival Mode a poprzednikiem jest ogólny stopień chwytliwości. Wcześniej twórczość Niemców była nieco jednowymiarowa i nastawiona przede wszystkim na atak. Obecnie grają odrobinę mniej ekstremalnie, ale za to z większym wyczuciem; nie boją się już zwolnić tempa ani wpleść tu i ówdzie jakiegoś melodyjnego riffu. Wyszło im to zdecydowanie na dobre, bo w utworach jest teraz więcej punktów zaczepienia, wybijających się fraz (także refrenów) i przede wszystkim przestrzeni, dzięki czemu mamy tu dziewięć osobnych kawałków, nie zaś 35-minutowy festiwal blastów. Zaznaczam przy tym, że zespół wcale nie stracił na brutalności tyle, ile może wynikać z mojego opisu – Anasarca wciąż prezentuje tradycyjnie jebiący metal śmierci, tyle że bardziej urozmaicony niż w przeszłości. I bardziej cannibalistyczny, bo nie da się ukryć, że spoooro świdrujących riffów (zwłaszcza tych w wolniejszych partiach) mocno zalatuje twórczością Alexa Webstera i spółki. Mnie to nie przeszkadza, bo Niemcy umiejętnie wymieszali je z typowym dla siebie napieprzaniem na wysokich obrotach, a sam materiał zyskał w ten sposób na świeżości. Wobec powyższego powrót Anasarca odbieram bardzo pozytywnie – panowie potrafili zaskoczyć, a ja na Survival Mode dostałem więcej, niż oczekiwałem. Na koniec warto wspomnieć, że premierowy materiał uzupełniono aż pięcioma bonusami, wśród których znajdują się covery Obituary i Vomiting Corpses.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.anasarca.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 lipca 2017

Logic Of Denial – Aftermath [2017]

Logic Of Denial - Aftermath recenzja okładka review coverLogic Of Denial mimo dużych chęci nigdy nie byli istotnym ogniwem włoskiego death metalu. Na swoje nieszczęście nie mogli tego zrzucić na niezrozumienie, światowy spisek czy brak szczęścia. Nie, po prostu zawsze prezentowali zbyt niski poziom, żeby ktokolwiek się z nimi liczył. Teraz Włosi powracają po czteroletniej przerwie ze swoim trzecim longiem, podzielonym na trzy 'rozdziały' "Aftermath". Udało mi się przebrnąć przez ten album kilkadziesiąt razy i nie mam wątpliwości, że to ich najlepszy, najbardziej dopracowany i kopiący materiał. Jednocześnie jestem nieświęcie przekonany, że nie przysporzy im ani wielkiej kasy ani nagłego wzrostu popularności – co najwyżej będą częściej brani pod uwagę jako lokalny support dla kogoś z wyższej półki. Tak to widzę. Na "Aftermath" mamy do czynienia z dobrze rozpracowanym brutalnym death metalem w amerykańskim (a konkretnie – nowojorskim) stylu, którego każdy element rzetelnie przygotowano zgodnie z wytycznymi ustalonymi niegdyś przez Suffocation, Pyrexia, Internal Bleeding czy Dehumanized. Logic Of Denial napierają z dużym pierdolnięciem, tempa bywają zabójcze (miejcie jednak na uwadze, że nigdzie nie wymieniono z nazwiska perkusisty), riffy miażdżą, a brzmienie przytłacza gęstością – i to jest fakt; pomimo tych zalet całość po jakimś czasie zlewa się w jedno, brakuje tu czegoś naprawdę charakterystycznego albo przynajmniej fajnego, co mogłoby na dłużej skupić uwagę słuchacza i zmusić go wnikliwszej analizy. Tym czymś na pewno nie jest koncept zawarty w tekstach, bo z całym szacunkiem gówno on kogo obchodzi (oprócz osoby za nie odpowiedzialnej), zwłaszcza przy tak typowo — mimo iż bardzo profesjonalnie — potraktowanej muzyce. Następnym istotnym problemem jest długość materiału, bo wraz z interludiami trwa on prawie trzy kwadranse, a to już sporo jak na tak zmasowany atak. W mniejszej dawce takie granie byłoby przypuszczalnie bardziej strawne, choć wciąż niezbyt porywające, czego przyczyna jak dla mnie leży w jego zbyt dużej jednorodności. Mam jednak świadomość, że mniej wymagający miłośnicy czystej zmasowanej brutalności łykną "Aftermath" bez popitki i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby narzekać na takie pierdoły.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/LogicOfDenialBand/
Udostępnij:

12 lipca 2017

Aborted Fetus – The Art Of Violent Torture [2017]

Aborted Fetus - The Art Of Violent Torture recenzja okładka review coverPo czterech krwistych ochłapach muzycy Aborted Fetus najwyraźniej poczuli potrzebę odświeżenia wizerunku i wyjścia poza przynajmniej niektóre schematy, którymi brutalny death metal (w tym ich własny) jest naszpikowany. Popracowali, pokombinowali i tak oto powstał The Art Of Violent Torture – krążek oryginalny, zaskakujący, w swoim gatunku niemal epicki. A tak już serio, to najnowszy materiał rosyjskiej ekipy zawiera co najmniej kilka elementów, których bym się w życiu po nich nie spodziewał, a które wyróżniają album na tle podobnych nośników hałasu. Wiadomo, niewiele trzeba, żeby zaznaczyć swoją odrębność w tak hermetycznym graniu, jednak Aborted Fetus i tak należy się pochwała za wykazane ambicje, bo nie tylko zaszaleli muzycznie, ale również zadbali o spójny liryczny koncept dotyczący wymyślnych metod tortur. Wspomniana epickość The Art Of Violent Torture objawia się już na wyświetlaczu – 13 utworów w 32 minuty. Niby nic niezwykłego, ale rzecz dotyczy zespołu, który zawsze w wielkich bólach pokonywał barierę 20 minut, więc już to może zastanawiać, tudzież budzić pewne obawy. Idziemy dalej – całkiem niezłe intro, które zapowiada zawiesiste klimaty a’la Disentomb okazuje się jednak zmyłką, bo kolejne cztery utwory to brutalna jazda typowa dla Aborted Fetus, choć z niezaprzeczalnie lepszym brzmieniem niż w przeszłości. Dzięki temu do zestawu swoich wcześniejszych atutów — m.in. urozmaicone partie perkusisty, wyraziste riffy, sensowne ograniczenie bulgotu — ekipa z Uralu dorzuciła jeszcze sound na poziomie. Sieczka jest, miazga jest, a tu nagle następuje „Awaiting…” i człowiek nie dowierza. Co na brutal-deathmetalowej płycie robi akustyczne — czy raczej zagrane bez przesteru — plumkanko? Ja, przyznam szczerze, nie wiem… Na szczęście zaraz po nim lecą normalne konkrety w postaci „Burning At Stake” i „Axe Decapitation”. I kolejna niespodzianka – z lekka groteskowy „Buried Alive”, w którym plumkanie (w domyśle klimatyczne) wymieszano z agresywnym walcem. Jak dla mnie The Art Of Violent Torture mógłby się spokojnie obejść bez takich egzotycznych zabiegów, choć paradoksalnie właśnie dzięki nim album może zostać lepiej/łatwiej zapamiętany. Ja tam jednak wolę jak po prostu napierdalają, bo w ich wykonaniu z nudą nie ma to nic wspólnego.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 lipca 2017

Architect Of Seth – The Persistence Of Scars [2013]

Architect Of Seth - The Persistence Of Scars recenzja okładka review coverDuet stojący za Architect Of Seth powinien prowadzić seminaria albo przynajmniej napisać poradnik pod tytułem „Jak za pomocą wizerunku robić mylne wrażenie i odstraszać potencjalnych klientów”. Tak się bowiem składa, że już na pierwszy rzut oka The Persistence Of Scars to płyta z innej epoki, w dodatku takiej, o której wolałoby się już zapomnieć. Cuś takiego można było oglądać 20 lat temu na frontach austriackich, niemieckich i właśnie francuskich kapel bzyczących po piwnicach symfoniczny (czytać: z klawiszami) black metal z kompleksem Dimmu Borgir. Następna dająca do myślenia kwestia to fakt, że zespół tworzą tylko dwie, w dodatku mroczne, persony, z których żadna nie jest perkusistą. Nie wiem jak wam, ale mnie tyle informacji w zupełności wystarcza, żeby projekt tego typu obejść szerokim łukiem. Z jakiegoś, choć nie wiem już jakiego, powodu dałem im szansę i nie żałuję. Architect Of Seth grają coś, czego nikt normalny by się po nich nie spodziewał – techniczny i zaskakująco klimatyczny death metal. Francuzi w swojej twórczości łączą fascynacje grupami typu Spawn Of Possession, Obscura, Lykathea Aflame, Theory In Practice i Kosmophobia — co już dużo mówi o ich umiejętnościach — ale z ślepym naśladownictwem nie ma to nic wspólnego; to raczej baza, na której z niezłym skutkiem próbują wykreować coś swojego. U „uczniów” Muhammeda Suiçmeza Architect Of Seth podpatrzyli sporo patentów na gitary i to, jak komplikować przekaz przy jednoczesnym zachowaniu przyzwoitego stopnia brutalności, choć bez forsowania tempa (bo, chwała im, zachowali umiar przy wyciskaniu blastów z automatu). Wpływy mniej znanych Czechów, Szwedów i Szwajcarów przejawiają się natomiast przede wszystkim w podejściu do uprzestrzenniania utworów (głównie z pomocą parapetów) i wszelkich popieprzonych kosmicznych odjazdach, jakich na The Persistence Of Scars nie brakuje. Do wyliczanki warto jeszcze dorzucić zacny wokal w stylu Mameliego sprzed 25 lat i fajnie przybrudzone brzmienie, które odrobinę maskuje udział automatu. Jak więc widać, mamy tu do czynienia z graniem w pewnym stopniu oryginalnym, a już na pewno nie typowym dla tego podgatunku. Materiału w odsłuchu jest bardzo przyjemny, potrafi zaskakiwać, choć oczywiście to jeszcze nie ten poziom, co wyżej wymienione zespoły – mimo iż na The Persistence Of Scars wcale nie słychać kompleksu niższości względem nich. W każdym razie kapela ma potencjał i dość jasno sprecyzowany pomysł na siebie – wystarczy posłuchać zajebistego „Transhumance Astrale”. Problem w tym, że taka muza nigdy nie miała wielkiego brania u miłośników sieczki i wątpię, żeby Architect Of Seth zostali wyjątkiem od reguły.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ArchitectOfSeth/

podobne płyty:

Udostępnij:

28 czerwca 2017

Inanimate Existence – Calling From A Dream [2016]

Inanimate Existence - Calling From A Dream recenzja okładka review coverW recenzji „Dreamless” zdarzyło mi się wspomnieć o wpływie, jaki muzyka Fallujah wywarła na inne, zwłaszcza młode kapele. Wtedy myślałem głównie o Rivers Of Nihil, ale jak się okazało inni zachłysnęli się „The Flesh Prevails” jeszcze bardziej. Inanimate Existence, bo o nich mowa, dotychczas zajmowali się normalnym amerykańskim technicznym death metalem, w takim też stylu były utrzymane ich pierwsze krążki. Nie robili nic niezwykłego, ale mnie się podobało. Przy okazji Calling From A Dream wzięło ich na progresję, wokalistkę i klimaty aż za bardzo kojarzące się z ostatnimi dokonaniami Fallujah. Rozumiem chęć zmian, rozumiem rozwój, ale ten nagły przeskok stylistyczny budzi u mnie pewien niesmak, wszak mowa o kompozytorach z pewnym doświadczeniem. Nie znaczy to jednak, że Calling From A Dream jest albumem słabym czy stricte kopiatorskim. Muzycy Inanimate Existence zapożyczyli sobie sporo elementów charakterystycznych dla ich kolegów po fachu i wymieszali je z tym, co grali dotychczas. Rezultat jest naprawdę niezły, choć kilka rzeczy można było zrobić lepiej, no i oczywiście z oryginalnością nie ma to nic wspólnego. Mnie na Calling From A Dream najbardziej podoba się to, że Amerykanie zadbali o dość wysoki stopień brutalności (na poziomie zbliżonym do „A Never-Ending Cycle Of Atonement”), którego na szczęście nie rozmiękczyły progresywne zapędy – na płycie zdecydowanie dominują agresywne, odpowiednio ciężkie, a przy okazji przyjemnie pokręcone partie. Im większy i gęstszy wygar, tym zespół lepiej sobie radzi, a przynajmniej jest najbardziej przekonywający. Kolejnym istotnym atutem krążka jest jego rozsądna długość – tylko 35 minut. Dzięki temu poszczególne kawałki są łatwiejsze do rozróżnienia, a ich indywidualne wyróżniki szybciej rzucają się w uszy, więc album jako całość z jednej strony nie odstraszy ekstremistów, a z drugiej może być do przełknięcia nawet dla miłośników lżejszych dźwięków. Głównym problemem Calling From A Dream są natomiast dodatki czy patenty mające uczynić płytę bardziej nowoczesną i eklektyczną: nieco zbyt lajtowo potraktowane solówki, strasznie nierówny poziom partii wokalistki (od przyjemnych po irytujące), tak sobie wstrzelone klawisze i skłonność zespołu do częstego cięcia utworów pauzami. Wygląda mi na to, że Inanimate Existence bardzo chcieli ruszyć z muzyką do przodu, a przy okazji zwiększyć swoją atrakcyjność w oczach potencjalnych dużych wydawców, jednak chyba nie wszystko do końca przemyśleli, bo część zmian sprawia wrażenie wdrażanych na siłę i w ostatniej chwili. Nie zmienia to na szczęście tego, że podstawę Calling From A Dream stanowi bardzo udany techniczny death metal, który bez wątpienia spasuje fanom poprzednich dokonań kapeli.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheInanimateExistence

podobne płyty:

Udostępnij:

26 czerwca 2017

Odious Mortem – Cryptic Implosion [2007]

Odious Mortem - Cryptic Implosion recenzja okładka review coverStrach pomyśleć, ale od premiery Cryptic Implosion minęło już dziesięć lat! Od tamtego momentu Odious Mortem milczą i — wbrew szumnym zapowiedziom — nic nie wskazuje na to, żeby to się miało w najbliższej przyszłości zmienić. Domyślam się, że Amerykanie mają ten sam problem co Necrophagist i kilka innych ostro kombinujących kapel z najwyższej półki: w swoim czasie zrobili coś zajebistego i teraz nie mają pojęcia, co dalej – w którym pójść kierunku, żeby wciąż było zajebiście, ale jednak inaczej. Skok jakościowy, jakiego Odious Mortem dokonali między „Devouring The Prophecy” a Cryptic Implosion, był doprawdy zadziwiający (i to mając na uwadze, że debiut był co najmniej solidny), więc marne szanse, że udałoby się im go powtórzyć. Tym bardziej, że opisywana płyta w zasadzie nie zostawiła miejsca na poprawki i wciąż bije od niej ta sama świeżość, co dekadę temu. A to prawdziwa sztuka jeśli chodzi o brutalny i przede wszystkim techniczny death metal, w którym — jak się zdaje — wszystko już zostało powiedziane. Cryptic Implosion to fantastycznie skomponowany i nienagannie zagrany materiał, który ilością pomysłów (dodajmy, że kapitalnych) na minutę utworu powoduje opad kopary, ślinotok i drganie lewej górnej powieki. Taka nawałnica dźwięków nie ma prawa nudzić nawet przez moment, choć niedostatecznie przygotowanego słuchacza może zmęczyć intensywnością i ogłupić natłokiem estetycznych doznań. Łomot w wykonaniu Odious Mortem jest naprawdę konkretny, Amerykanie nie szczędzą bardzo szybkich temp i (so)czystej brutalności, jednak — co nietrudno zauważyć — stawiają przede wszystkim na pompę i rozmach aranżacyjny – rozwiązania efektowne, skomplikowane i niejednokrotnie zadziwiające. Należy przy tym nadmienić, że album wyróżnia się porządnym brzmieniem i bardzo selektywną (każdy instrument ma swoje miejsce) produkcją, która znacząco ułatwia wychwycenie wszystkich smaczków gęsto poutykanych w utworach. Owszem, w przypływie złośliwości można czepiać się zespołu za przerost formy nad treścią, ale ja akurat nie widzę w tym najmniejszego problemu, bo Cryptic Implosion porywa i angażuje od pierwszych taktów. Ponadto materiał jest bardzo sycący, czego o 23-minutowym debiucie nie można było powiedzieć. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego z taką muzyką i solidnym wydawcą zespół nie zyskał większego (i należnego) rozgłosu. Jak dla mnie ta płyta to przyszły klasyk.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Odious-Mortem/134874569903774

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

15 czerwca 2017

My Dying Bride – Meisterwerk III [2016]

My Dying Bride - Meisterwerk III recenzja okładka review coverRoman Rogowiecki – kojarzycie typa? Dziennikarz muzyczny, wielki autorytet i coś tam coś tam. Jakieś dwadzieścia lat temu brylował w teleszopach, zagadując gospodynie domowe hasłem: jakie płyty są najlepsze?, na co miał niezawodną odpowiedź: oczywiście składanki! Z podobnego założenia wychodzą wytwórnie. A gdy jeszcze nadarzy się okazja połączenia składanki z reedycją albo jakimś jubileuszem, to już w ogóle szał pały. Meisterwerk III to zebrane do kupy dwa debestofy My Dying Bride sprzed piętnastu lat oraz uzupełniająca zestaw płyta z — jak nazwa mylnie sugeruje — przebojami spłodzonymi przez Anglików w tak zwanym międzyczasie. W tym miejscu co bardziej dociekliwi zapytają, czemu tej nowej nie wydano osobno? Ha! Bo jako taka nie ma racji bytu – to produkt całkowicie chybiony, oderwany od realiów i przy okazji dość poważnie rozmijający się z ideą „best of”. Nie znaczy to, że w pakiecie ze starymi Meisterwerkami nabiera jakichś cudownych właściwości. Wręcz przeciwnie, spora część upchniętych tu utworów wypada naprawdę blado w konfrontacji z klasykami. Ba, nawet w obrębie trzeciego krążka różnice poziomu poszczególnych utworów bywają drastyczne — zestawcie sobie choćby „My Hope, The Destroyer” z „Feel The Misery” albo „Deeper Down” z „I Almost Loved You” — stąd też odbieram go jedynie jako drenujący kieszeń składak obrazujący przykry spadek formy zespołu. Jakby tego było mało, dla zagorzałych fanów Anglików (bo niby kto inny skusi się na Meisterwerk III?) nie ma tu zupełnie nic ciekawego – żadnych niespodzianek, alternatywnych wersji, coverów, demówek, czy czegokolwiek godnego uwagi z perspektywy szperacza. Wszystkie te utwory były bez problemu osiągalne, więc kto był jako tako zainteresowany, ma je już na innych wydawnictwach. Dwie pierwsze płyty prezentują się pod tym względem znacznie atrakcyjniej. Plus części trzeciej widzę tylko w fakcie, że postarano się o maksymalną przekrojowość tej zbieraniny – zamieszczono tu bowiem zarówno numery z longplejów, epek jak i eksperymentu o tytule „Evinta”. Niewielka to jednak pociecha, skoro przynajmniej połowa tych utworów w ogóle nie podnosi ciśnienia. Po stokroć odradzam nawet napaleńcom.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 czerwca 2017

Resurgency – No Worlds... Nor Gods Beyond [2017]

Resurgency - No Worlds... Nor Gods Beyond recenzja okładka review coverDebiut tej greckiej ekipy gładko wpisał się w drugą falę amerykańskiego death metalu sprzed prawie trzydziestu lat – był typowy i przewidywalny do bólu, ale zagrany bardzo sprawnie i z należytą pasją, toteż po prostu musiał się podobać miłośnikom podziemnej łupanki. Na No Worlds… Nor Gods Beyond dobitnie słychać, że tamten materiał absolutnie nie był dziełem przypadku i że Resurgency mają zamiar kurczowo trzymać się tego stylu, nie wykazując przy tym jakichkolwiek reformatorskich ambicji. Stąd też na nowym krążku w stosunku do starszego o pięć lat poprzednika zmieniło się naprawdę niewiele, ale z mojej strony to żaden zarzut, bo akurat w przypadku tego zespołu owo niewiele oznacza okrzepnięcie i poprawienie kilku detali. Muzycy Resurgency lepiej obsługują swoje instrumenty (choć nie robią niczego, żeby to jakoś nachalnie rzucało się w uszy; w każdym razie nikt ich nie posądzi o chęć zdobycia plakietki „technical”), przypuszczalnie też dostali trochę więcej kasy na studio (brzmienie jest wyraźnie lepsze niż na debiucie, ale całość została niestety ciszej nagrana), jednak styl, podejście do komponowania i zaangażowanie zachowali takie same. Oznacza to czysty death metalowy wygar utrzymany głównie w szybkich tempach, w którym mocno pobrzmiewają echa starszych produkcji Monstrosity, Malevolent Creation, Brutality czy nawet Vader. Jak nietrudno się zorientować, na No Worlds… Nor Gods Beyond nie ma miejsca ani czasu na specjalne zawiłości (również przy okazji solówek) czy komplikowanie przekazu – wszystkie kawałki są raczej proste (ale nie prostackie) i bezpośrednie, a przez to łatwe w odbiorze i na swój sposób chwytliwe. Można zatem powiedzieć, że muzyka Greków z biegiem lat stała się bardziej dojrzała i profesjonalna przy jednoczesnym zachowaniu jej pierwotnego, undergroundowego charakteru. Fanów Resurgency zapewne ucieszy informacja, że materiał wywołuje równie pozytywne odczucia co „False Enlightenment” i wraca się do niego równie chętnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Resurgency/150010435055711
Udostępnij:

27 maja 2017

Mastodon – Emperor Of Sand [2017]

Mastodon - Emperor Of Sand recenzja okładka review coverNa pierwszy rzut oka wszystko z Emperor Of Sand się zgadza, bo i estetyka okładki, i oprawa, i w końcu brzmienie nie odbiegają specjalnie od tego, z czym nas Mastodon zaznajomił kilka lat temu. Czyli jest super. Problem pojawia się dopiero po odpaleniu krążka i pierwszym przesłuchaniu, które to nie pozostawia większego wrażenia, czemu bohaterowie tej recki sami są zresztą winni, bo na początek wrzucili numer jak na siebie dość przeciętny, a już na pewno nie porywający. Czyżby muzykom o taaakim potencjale zaczynało brakować pomysłów? Po części na pewno tak, bo na Emperor Of Sand nie słychać konkretnej wizji całości i jasno sprecyzowanego celu – cuś jakby zespół miał problem z określeniem się, w którym kierunku pójść, więc w ramach kompromisu upchnął na płycie wszystkiego po trochu. Dwa poprzednie krążki były pod tym względem bardziej wyraziste – czysta komercha – łatwo przyswajalne przeboje w progresywnym sosie. Teraz ta przebojowość (zbyt) często sprowadza się do strasznie banalnych refrenów (np. w „Show Yourself”), a niekiedy w ogóle jej brakuje. W jej miejsce zaproponowano więcej agresji i ciężaru, które jednoznacznie kojarzą się z niezapomnianym „Leviathan”, choć wydają się bardziej wymuszone i nie tak finezyjne. Mamy tu zatem do czynienia z materiałem w znacznym stopniu zróżnicowanym, choć miejscami także dość niespójnym, a przez to nie sprawiającym tyle radości, co kilka wcześniejszych. Nie zmienia to faktu, że na Emperor Of Sand nie brakuje dobrej (niekiedy nawet bardzo dobrej) muzyki — mimo iż na te najlepsze utwory trzeba dłuższą chwilę poczekać — która jest świadectwem ogromnego talentu jej twórców. Dla mnie punktem zwrotnym albumu i momentem, kiedy zaczyna on nabierać prawdziwego rozpędu jest zagrany z dużym kopem „Roots Remain”. Później jest jeszcze lepiej za sprawą porządnie bujających „Word To The Wise” i „Ancient Kingdom”, jednak kulminacja zajebichy następuje dopiero w „Clandestiny” – rozbudowanym wewnętrznie, chwytliwym, niezwykle wciągającym i chyba najlepiej zaśpiewanym (te chórki!). Dla mnie to kawałek z gatunku tych, przy których robi się przynajmniej kilka powtórek, zanim zabierze się do następnego. Całe napięcie wywołane serią fajnych numerów opada wraz z zamykającym płytę „Jaguar God” – jest nawet niezły, taki nastrojowy i w ogóle, ale trochę za bardzo senny i w rezultacie nie zmusza do ponownego wciśnięcie „play” na pilocie, co w przypadku Mastodon nie powinno się zdarzać. Dlatego też Emperor Of Sand uznaję za album stosunkowo udany, choć wymagający większego niż zwykle skupienia – trzeba kilku uważniejszych przesłuchań, żeby się w niego dobrze wkręcić. Niestety i wtedy na łopatki nie rozkłada.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

21 maja 2017

Deivos – Endemic Divine [2017]

Deivos - Endemic Divine recenzja okładka review coverTo rozumiem! Już po piętnastu sekundach otwierającego album „Daimonion” człowiek wie, że Deivos powrócił. Nie tyle do wysokiej formy — bo tą zespół utrzymuje od dawna — co do tego, co wychodziło mu najlepiej i czym zasłynął, czyli — dla niewtajemniczonych — do pokomplikowanego technicznie, szybkiego i brutalnego zarazem death metalu. Chwała im za to, bo właśnie w takim graniu potrafią pokazać pełnię swoich niekwestionowanych umiejętności i talentu kompozytorskiego. W odstawkę poszły próby eksperymentów i ulepszania czegoś, co ulepszeń nie potrzebuje, a udział elektroniki ograniczono na Endemic Divine do minimum, więc materiał automatycznie zyskał na spójności i wyrazistości, jest przy tym także bardziej energetyczny, zaczepny, nabuzowany. A w kwestii stylu rozpoznawalny, jak za czasów „Gospel Of Maggots” i „Demiurge Of The Void”. W każdym utworze (a już zwłaszcza w tytułowym) doskonale słychać, że tym razem ekipie Deivos nie brakowało pomysłów, że nie byli zmuszeni do chodzenia na aranżacyjne skróty czy robienia czegoś wbrew sobie – raz, że w riffach mamy same konkrety, a dwa, że sekcja w urozmaicony sposób intensyfikuje każdy patent podany przez gitarzystów. To w oczywisty sposób przełożyło się odczucie doznawanego jebnięcia z każdym kolejnym kawałkiem, a że są one sprytnie ułożone — od szybkich i krótkich strzałów do coraz bardziej rozbudowanych i wielowątkowych, choć wciąż kopiących — to słuchacz jest sprawnie prany po mordzie do wielkiego (dosłownie) finału. Nie chcę przez to sugerować, że Endemic Divine sprowadza się tylko do szybkiej sieczki, bo na płycie nie brakuje wolniejszych partii, jednak są one dużo ciekawiej zaaranżowane niż na „Theodicy” – brzmią naturalnie i płynniej przechodzą w dopierduchy. To wszystko sprawia, że krążek powinien zadowolić wszystkich fanów dotychczasowej twórczości zespołu, zwłaszcza tych, których poprzedni rozczarował. Gdybym miał się czegoś czepiać (na siłę), to chyba tylko tego, że w muzyce Deivos dążenie do perfekcji (technicznej, produkcyjnej, itp.) dominuje już nad dzikością – nad tym pierwotnym imperatywem czynienia sonicznego rozpierdolu. Rozumiem jednak, że tego zespół już nie przeskoczy, bo jest zbyt ukształtowany, doświadczony i… stary. A w muzyce na to ani viagra ani botoks nie pomogą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: