W poszukiwaniu ekstremalnych doznań muzycznych zapraszam Was dzisiaj do Czech. I to nie jest żaden żart. Czeska Lykathea to jeden z najoryginalniejszych projektów, jakie miałem okazję usłyszeć. Powstały w 2000 roku album na nowo zdefiniował pojęcie brutalnej, technicznej i progresywnej muzycznej wygrzewy. Jest to muzyka dla tych, którzy uważają, że Originowi brakuje atmosfery, a Nile’owi pierdolnięcia. Krótko mówiąc – to piekielnie wybuchowa mieszanka brutalnej siły i mocy z niepowtarzalnym orientalnym klimatem. Słychać tu także pozostałości po grindowej przeszłości chłopaków – wokale potrafią wbić po jaja w ziemię. Sami więc przyznacie, że nie jest to coś, z czym macie na co dzień do czynienia. Tym bardziej, że utwory w swej strukturze zmieniają się tak szybko, jak rządy w Polsce: początkowo mamy klasyczny grind, by chwilę później posłuchać sobie instrumentalnej wstaweczki, a jeszcze za moment usłyszeć recytatorski fragment utworu. I jest to wszystko tak perfekcyjnie dograne, że rumieniec na lico wychodzi. Chciałbym wymienić kilka kawałków, które są, w mej nieskromnej opinii, lepsze od pozostałych, ale się nie da, bo wszystkie trzymają ten sam, niebotycznie wysoki, poziom. Spróbuję może jednak wskazać na te, przy których puszczają zwieracze: „Sadness and Strength” z fenomenalną melodyką i aranżacjami, „A Step Closer”, „To Become Shelter and Salvation” z tytanicznymi intrami, czy choćby „On the Way Home” z pojawiającym się w połowie utworu atomowym riffem. Przy pozostałych zwieracze nie mają już czego trzymać. Czy wspominałem już „Shine of Consolation”? Po prostu brakuje słów na opisanie genialności muzyki, jej doskonałego wykonania i bezbłędnego zrealizowania. Spróbuję może to opisać to w języku skretyniałej, plastikowej i pokemoniastej młodzieży, która tłocznie zalega na niezliczonej ilości blogach, fejsbukach czy innych portalach społecznościowych. Uwaga, uwaga! Lykathea Aflame jest: słitaśna, koFFana, LofFcIaNa i krejzolna. A teraz się muszę, qrwa, mentalnie umyć. Ale nic, wracam do normalności. Elvenefris to zdecydowanie jeden z najlepiej zagranych krążków w historii bezkompromisowego grania. Absolutnie żadnych niedomówień, a praca gitar, ich siła przebicia i monumentalność riffów oraz helikopterowe bębny siekące podwójnymi stopami jak działko napędowe, są nowym punktem odniesienia. Na koniec perełka: 11 minut wyciszenia i dochodzenia do siebie. No i posprzątania. To jest prawdziwy czeski metal!
ocena: 10/10
deaf
podobne płyty:
Zapamiętałem to mniej więcej tak: perkusja Cryptopsy, klimaty Nile, plus własny unikalny klimat. Jak powiada prezes, naczelnik państwa: "krótko mówiąc materiał genialny"
OdpowiedzUsuń