Kamienowanie Kerry’ego Kinga i spółki przy okazji premiery Repentless szybko przybrało rozmiary absurdu godnego „Żywotu Briana”. Żeby zyskać na wiarygodności, większość kontestatorów przywdziała na ten czas sztuczne brody „starych fanów prawdziwego Slayera”, po czym zaczęła na oślep pizgać tymi swoimi kamyczkami-argumentami, udowadniając wszem i wobec, że dzisiejszy Slayer nie ma prawa bytu, że to tylko błazenada. Prawda jest natomiast taka, że Amerykanie, studyjnie, są w wyraźnie lepszej formie niż ostatnio, a sam krążek robi zaskakująco dobre pierwsze wrażenie. Niestety tylko pierwsze, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami emocje szybko opadają, a początkowa podnieta przegrywa z trzeźwym spojrzeniem – nie na tyle jednak, żeby zjebać album z góry na dół i po bokach. Muzycznie i brzmieniowo Repentless jest średnio udaną próbą powrotu do stylistyki zajebistego „Christ Illusion” z zauważalnymi nawiązaniami do "God Hates Us All". O ile dźwięk zasługuje na pochwałę, bo jest odpowiednio ciężki, dynamiczny i mięsisty (czego nie można było powiedzieć o „World Painted Blood”), to już większości utworów brakuje ostatecznego szlifu (co zakrawa na żart – przecież dłubali przy nich przez kilka lat), odrobiny wyrazistości i choćby najmniejszego elementu zaskoczenia. W całości wybija się wyłącznie kawałek tytułowy, w pozostałych mamy już tylko mniejsze lub większe przebłyski. „Cast The First Stone” najłatwiej zapamiętać dzięki zajebistej solówce Holta (swoją drogą z jego umiejętności skorzystano nad wyraz oszczędnie) i wpadającemu w ucho refrenowi. „Vices” to przede wszystkim fajna motoryczna mielonka w wolniejszych tempach. „Take Control” bawi połączeniem prostych trzydziestoletnich riffów („Seven Churches”…) z „nowym” Slayerem. Natomiast już taki „When the Stillness Comes” byłby kompletnie nieruchawym gniotem, gdyby nie ostatni riff i galop Bostaph’a. Znacznie trudniej o jakieś konkretne refleksje na temat utworów z drugiej części płyty. One tam po prostu są i — jakby brutalnie to nie zabrzmiało — tylko pompują Repentless do formatu full-lengtha. Naturalnie trzymają dość przyzwoity poziom, ale w ich przypadku naprawdę nie ma powodu nawet do udawanego zachwytu. O „Piano Wire”, przez wzgląd na szacunek do Hannemana, lepiej nie wspominać. Mimo iż te kawałki są niezbyt urozmaicone, da się ich słuchać bez odruchu wymiotnego i lufy przy skroni. Nieważne, że nie zapadają na dłużej w pamięć. Nieważne, że wyglądają na materiał odpadowy. Ważne, że nie czynią smrodu między uszami. Tak szczerze, to to samo mógłbym napisać o Repentless jako całości – dla Slayera to taki trzeci filar w programie emerytalnym; krążek, który ma swoje plusy i przyniesie muzykom jakieś tantiemy, ale o którym za kilka lat mało kto będzie pamiętał.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net
inne płyty tego wykonawcy: