14 stycznia 2015

Hate Eternal – Conquering The Throne [1999]

Hate Eternal - Conquering The Throne recenzja okładka review coverDebiut Nile zbawił death metal – w tym stwierdzeniu jest po równo prawdy i przesady. Z jednej strony zajebistości „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” podważyć w żaden sposób nie można, a z drugiej nie była to przecież jedyna płyta, która tchnęła nowe życie w gatunek pod koniec ubiegłego wieku. Innym, równie ważnym albumem był Conquering The Throne rozkręcającego się powoli Hate Eternal. Erik Rutan, mózg kapeli, nie mógł się w pełni realizować w Morbid Angel, więc jako typ ambitny stworzył zespół, którego — jak ciągle podkreślał — sam chciałby słuchać. Kolegów dobrał sobie może i niezbyt znanych (oczywiście z wyjątkiem Cerrito), ale sprawnych jak cholera. To właśnie z nimi nagrał (i wyprodukował) płytę, z pomocą której przypuścił atak na death metalowy tron – soczysty ochłap bardzo szybkiej (nie bez przyczyny Tima Yeunga podpisali we wkładce jako „pocisk”), technicznej i nieskalanej obcymi wpływami napierduchy. Na Conquering The Throne cała ekipa Hate Eternal zapieprza ile pary w kończynach, czego efektem są utwory krótkie (średnia to 3 minuty), zwięzłe i nielicho intensywne. Rutan, w przeciwieństwie do Azagthotha, nie był zainteresowany ani poszerzaniem horyzontów ani okołomuzycznymi zapchajdziurami i dlatego na własnym krążku zawarł jedynie esencję death metalu – bez miejsca na domysły i rozbieżne interpretacje. Począwszy od otwierającego buuum w „Praise Of The Almighty”, przez wściekły „Dogma Condemned”, rozdzierający solówką „Catacombs”, pokręcony „By His Own Decree”, pozbawiony przestojów „Dethroned”, „Spiritual Holocaust” (ten napierający podkład pod solówki!), po wieńczące album buuum w świszczącym „Saturated In Dejection” mamy do czynienia z ekstremalną jazdą na najwyższym poziomie. O tym, że Erik to bardzo utalentowany gitarzysta (posłuchajcie sobie solówek!) i kompozytor, wszyscy wiedzieli już wcześniej. O tym, że niezgorszy z niego wokalista – przekonali się na Conquering The Throne, gdzie wespół z Jaredem tworzy pięknie rzygający brutalnością duet. Debiut Hate Eternal ma tylko jedną, w dodatku naciąganą wadę, która dla wielu i tak minusem nie będzie – muzyka często kojarzy się z dokonaniami Morbid Angel i — choć w mniejszym stopniu — z Suffocation. Biorąc pod uwagę, kto stoi za materiałem – nie dało się tego uniknąć, bo obaj gitarniacy dysponują swoim stylem, który zawsze jest obecny w ich grze, niezależnie pod jaką nazwą występują. Żeby jednak oddać Amerykanom sprawiedliwość – pierwszy krążek Nile również nie był wolny od tych wpływów. Oryginalny czy nie, Conquering The Throne i tak jest już klasykiem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2015

Those Who Bring The Torture – Piling Up [2014]

Those Who Bring The Torture - Piling Up recenzja reviewRogga Johansson zbyt często zadawał się z Danem Swanö i to od niego musiał zarazić się projektomanią. Obecnie to choróbsko rozwinęło się do tego stopnia, że trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie ten koleś gra na poważnie, a gdzie pomyka tylko w wolnym czasie. Those Who Bring The Torture, istniejący lub nie, należy raczej do kategorii projektów, bo chłop sam (ewentualnie we dwóch) wiele na światowych scenach nie nafika. Piling Up to już czwarty album wydany pod tym szyldem, ale czy najlepszy – pojęcia nie mam, bo z poprzednimi żadnej styczności nie miałem i nie zanosi się, żeby się w tym temacie coś zmieniło. Opisywana płyta to 40 minut chwytliwego szwedzkiego death metalu z należnym mu ciężarem gitar i niskim wokalem. Mnóstwo tu wpływów Hypocrisy, Dismember i Edge Of Sanity, jeśli chodzi o melodie oraz Bolt Thrower i Benediction, kiedy przyjrzymy się tempom i motoryce. Ponadto na sam koniec dostajemy trochę thrash’u (Slayer…), ale nie jest to nic na tyle ciekawego/udanego, żeby warto było się nad tym zatrzymywać. Trzon Piling Up to niewymagający death metal, którego nawet nieźle i bez oporów się słucha pod warunkiem jednak, że panowie nie wychodzą ponad średnie tempo i nie przesadzają z ilością melodii na riff. Tak jest np. w „Under Twin Suns”, „Through The Aeons” oraz „In Orbit” i to te kawałki (z naciskiem na dwa pierwsze) wymieniłbym jako najlepsze. Gorzej, gdy melodie atakują w większej ilości, lub są takiej sobie urody – utwory automatycznie ulegają rozwodnieniu i zaczynają się nieprzyjemnie dłużyć. Tempa również czepiam się nie bez przyczyny – Those Who Bring The Torture to dwóch chłopów, z których żaden nie jest perkmanem. Czyli… budujemy napięcie… niestety wspomagają się automatem. W przypadku klasycznej mielonki można to jeszcze zdzierżyć, ale już każde przejście na wyższe obroty obnaża nienaturalny dźwięk tego czegoś, co w zamyśle miało być garami. Najbardziej na tym stracił „The Gateway”, bo same riffy należą do udanych. Podsumowując płytę na szybko: plusy są, minusy są, wrażenia wielkiego nie ma – czyli coś na 6.


ocena: 6/10
demo
Udostępnij:

29 grudnia 2014

Omnihility – Deathscapes Of The Subconscious [2014]

Omnihility - Deathscapes Of The Subconscious recenzja okładka review coverNa Deathscapes Of The Subconscious, drugi krążek Omnihility, rzuciłem się dość ochoczo, oczekując odrobiny fajnego oldskula a’la Floryda, bo kolesie odpowiedzialni za ten materiał nie wyglądają na pierwszych lepszych szczyli z grzywkami na skos, ale okazało się, że zawładnął mną sentyment do ewerflołingstrimów na okładkach i przez to kasa poszła się jebać. Niestety, Amerykanie są typowymi przedstawicielami tego najbardziej rzemieślniczego death metalu ze średniej półki. Ich album ani nie jest jakoś specjalnie brutalny, ani super szybki, ani imponująco techniczny, ani przesycony bluźnierstwem… To takie umiarkowane i raczej pospolite granie, w którym żadnego ekstremum nie uświadczymy, choć i do melodyjek Omnihility daleko. Panowie mają jakiś tam warsztat, potrafią utrzymać równy poziom, nie dołując przesadnie w którymkolwiek z właściwych utworów, ale ich muzyka jest strasznie płaska, pozbawiona charakteru, wyrazistości i polotu – konia z rzędem każdemu, kto znajdzie tu wybijający się element. Jakby tego było mało, z niezrozumiałych dla mnie względów Omnomnomihility przejawiają skłonności do rozbudowywania swoich kawałków ponad miarę (a na pewno ponad własne możliwości), co słuchaczowi wcale życia nie ułatwia, bo przydługie wałkowanie przeciętnych motywów każdego w końcu znudzi. Także pisanie o płytach z gatunku „do posłuchania dwa razy na rok” nie jest zajęciem przesadnie fascynującym i naprawdę trzeba się zmusić, żeby możliwie rzetelnie podejść do tematu. No i ja się bohatersko zmuszam, a Omnihility serwują mi w zamian — oprócz zwyczajowego łomotu — dwie akustyczne miniatury, których obecność na płycie jest dla mnie czymś całkowicie zagadkowym. Chwila odpoczynku? Klimat? Element zaskoczenia? No bez jaj. Zwykłe pitolenie. Deathscapes Of The Subconscious ma ponadto jeszcze jedną poważną wadę, przez którą kawałki zlewają się z sobą – dość nijakie, niedoprawione brzmienie z byle jak klepiącym werblem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy obraz zespołu, który na obecnym etapie wyżej poziomu supportu nie podskoczy.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 grudnia 2014

Aeon Of Horus – The Embodiment Of Darkness And Light [2008]

Aeon Of Horus - The Embodiment Of Darkness And Light recenzja reviewDebiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt. „Existence”. Wszystkie pozostałe przewiny zgadzają się jednak co do joty. Nagrany w 2008 roku album zatytułowany The Embodiment of Darkness and Light brzmi bardzo, ale to bardzo wtórnie i odtwórczo, nie wnosząc do gatunku absolutnie nic nowego i niczym nie zaskakując. Egipskie klimaty, klawisze i kosmiczno-mistyczne orkiestracje, nawet melodie – to wszystko już było i to dekady wcześniej. Osoby z pamięcią demo i jego niemal encyklopedyczną znajomością gatunku z łatwością mogłyby rozebrać album na części, z których każda jedna gdzieś, kiedyś już była. Kompozycyjnie więc chłopaki nie popisali się tworząc coś na kształt kompilacji melodii i rytmów zasłyszanych na wydawnictwach głównie amerykańskich i szwedzkich. Fakt, że wyszła z tego całkiem przyjemna i sprawnie zmontowana produkcja nie zmienia w żaden sposób innego faktu – The Embodiment of Darkness and Light stoi powtórkami, coś jak Polsat. Gdzie się człowiek nie wsłucha, słyszy znane mu patenty i aranżacje, praktycznie nie pozostawiające miejsca na autorską twórczość Australijczyków. Na nieco ponad pół godziny materiału, może kilka minut brzmi mniej znajomo i nosi jakiekolwiek znamiona oryginalności. Skutek tego jest taki, że płyta odchodzi w niepamięć zaraz po zakończeniu odsłuchu. Podobnie jest zresztą z jej artystyczną fajnością, która zanika niemal natychmiast po wyłączeniu muzyki. Gdy płytka się kręci, jeszcze jakoś jest – w końcu wszystko zostało tu zainspirowane czymś powszechnie uznanym za wybitne, z czasem jednak, całość rozbija się na owe części składowe, a że niewiele tu własnego, to i pamięć kieruje się w stronę oryginalnych wykonawców poszczególnych aranżacji. I tak, po kilku godzinach od zakończenia przygody z debiutem Aeon Of Horus, w głowie rozbrzmiewają takie nazwy jak Nile, Nocturnus bądź Theory in Practice, a to nie dodaje chwały muzykom z Canberry. Na pochwałę zasługuje za to wysokich lotów rzemiosło instrumentalne, którym mogą poszczycić się muzycy – nie czuć żadnego ciskania się i silenia przy nawet najbardziej złożonych strukturach, a kilka takowych na krążku jest. Także realizacja nie pozostawia wiele do życzenia, bowiem wszystko brzmi bardzo klarownie i odpowiednio selektywnie, bez popadania w powszechną dość chirurgicznie chłodną arcyprecyzję. Trudno jednak oczekiwać, by dobry warsztat i poprawna realizacja nadrobiły niedostatki na polu twórczości i muzykopisarstwa. Raz, że to w końcu sztuka, a nie inżynieria materiałowa, a dwa – techniczny metal z definicji musi być techniczny. Dlatego ocena może być tylko jedna, taka, którą zwykle wystawiamy dobrym kopistom i odtwórcom.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 grudnia 2014

Alterbeast – Immortal [2014]

Alterbeast - Immortal recenzja okładka review coverKolejny zespół i kolejna płyta, którą miałem zrypać w imię zasady „nie lubię młodych kapel”. No i, kuźwa, kolejne zaskoczenie – Alterbeast daje radę, a ich debiutancki Immortal to całkiem wypasiony, chociaż — jak to najczęściej u debiutantów bywa — kompletnie nieoryginalny materiał. Chłopaki z Sacramento spłodzili równe pół godziny nowoczesnego, energetycznego i dynamicznego jak cholera technicznego death metalu z mnóstwem melodii, solidnym blastowaniem i naprawdę wieloma neoklasycznymi wpływami (naturalnie w partiach gitar, bo intro to osobna sprawa). Nie jest to na szczęście następne arcymdłe trendy-pitolonko — jak chociażby u miśków z Allegaeon — a bardzo konkretne, treściwe i agresywne grzańsko, w którym dominują wpływy Decrepit Birth, Necrophagist, Son Of Aurelius, Arkaik, Deeds Of Flesh i wieeelu podobnych, którzy swój warsztat opanowali w stopniu co najmniej bardzo sprawnym. Skoro kolesie mają takie wzorce, to oczywistym jest, że sami dążą do tego, żeby również przebierać paluchami jak opętani. I przebierają (z wyjątkiem wokalisty – ten to sobie może najwyżej w nosie pofedrować), niekiedy nawet powodując szczękozwis i wytrzeszcz gałek – w solówkach zdarza im się bowiem otrzeć o poziom Necrophagist z debiutu. To co jednak u Alterbeast mi się najbardziej podoba, to pomysły na riffy – raz że w ogóle takowe mają (bo ucieczka w sweepy od początku do końca numeru, jak to czyni konkurencja, to żaden pomysł), a dwa że są dość wyraziste i umiejętnie zaaranżowane. Każdy taki patent ma swoje miejsce i czas, dzięki czemu można go z łatwością wychwycić, docenić, ale nie zanudzić się nim, bo zaraz wchodzi następny i następny. Przy okazji chłopaki nie szczędzą bardziej niszczących, czysto death’owych partii – za garami siedzi znany (albo i nie) z The Kennedy Veil Gabe Seeber, a on się po prostu opierdalać nie potrafi, choć tym razem zdarzyło mu się zejść poniżej szybkiego tempa. Immortal ma więc odpowiednią moc (bo przy produkcji albumu pamiętali o czymś takim jak przester na gitarach – to też przestaje być normą), jest nielicho zakręcony i szybko wpada w ucho, ale do pełni szczęścia jeszcze muszą kilka kwestii skorygować. Po pierwsze powinni wyplewić wszelkie naleciałości slamu (jak w końcówkach „Mutilated Marvel” i „Into Oblivion”), bo taki syf do niczego dobrego nie prowadzi, a w zestawieniu z technicznymi cudeńkami tylko drażni. Druga sprawa to te najbardziej typowe dla gatunku zagrywki (jak na początku „Ancient’s Retribution”), które wszyscy stosują w ilościach hurtowych – bez nich też spokojnie mogłoby się obejść. Jak więc widać, dla Alterbeast te poprawki nie powinny stanowić wielkiego wyzwania, dlatego też liczę, że następca Immortal zostawi na mym dupsku trwalszy ślad.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTERBEASTofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 grudnia 2014

Acrophet – Corrupt Minds [1988]

Acrophet - Corrupt Minds recenzja reviewW ciągu paru ostatnich miesięcy kilkunastokrotnie wybieraliśmy się w podróż w czasie do źródeł metalowego grania, za każdym niemal razem przypominając zapomniane albumy równie zapomnianych zespołów. Nie inaczej będzie dziś, bo na tapetę wędruje debiut amerykańskiego kwartetu Acrophet – zespołu który nagrał zaledwie dwa longlepje, dwa, ale za to jakie. Niestety nie dość często na łamach naszego bloga gości crossover, może więc najwyższa pora coś z tym zrobić – tak, w ramach noworocznych postanowień. Tym bardziej, że — jak dowodzi opisywany dziś krążek — muzyka to często bardzo zacna i będąca przyjemną odmianą od zwykle recenzowanych przez nas albumów. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zapoznać się akurat z twórczością chłopaków z Wisconsin, a mianowicie taki, że pocinają oni techniczną odmianę tegoż stylu, ba, są nawet jednymi z jego pionierów. Tyle tytułem wstępu. Corrupt Minds to nieco ponad pół godziny dość żywiołowej i buńczucznej muzyki brzmiącej jak skrzyżowanie Anthrax z Dark Angel z punkowym feelingiem. Słucha się tego naprawdę przyjemnie, bo muzycy Acrophet stawiają przede wszystkim na — ogólnie pojęte — dobre granie, które bierze się nie skądinąd jak z połączenia żywiołowej motoryki z łatwo wpadającymi w ucho motywami, gdzie techniczne zagrywki zdają służyć się uszlachetnieniu przekazu, podniesieniu jego rangi, ale także urozmaiceniu muzyki i chęci uczynienia jej ciekawszą. Co i rusz zarzucają muzycy riffem, który brzmi jak wyjęty z innej bajki (wszak punk do specjalnie skomplikowanych nie należy), ale robią to z takim wyczuciem i znawstwem, że brzmi to bardzo naturalnie i pasuje do założonej koncepcji. Bardzo ciekawie w takiej konfiguracji instrumentalnej brzmią wykrzykiwane wokalizy, które dodają zespołowi zadziorności oraz buntowniczego szlifu, a także odejmują kilka lat. Zebrane w całość zatytułowaną Corrupt Minds wykrzykiwane społecznie zaangażowane teksty, thrashowe tempa i ogólna bezpardonowość oraz techniczne smaczki, gęsto zaścielające trzydziestominutowe wydawnictwo, tworzą ciekawy i dość nieoczywisty twór muzyczny. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych crossoverowych aktów, muzycy Acrophet równie wiele uwagi co przesłaniu poświęcają i formie, nie przekombinowując w żadną stronę. Dlatego krążek nie nudzi się zbyt szybko, co jest częstym problemem zespołów tej proweniencji i zasiada się do niego raczej często i raczej na kilka rundek. I choć żaden z kawałków hitem ex definitone nie jest, każda z trzynastu kompozycji oferuje końską dawkę rasowego grania.


ocena: 7,5/10
deaf
Udostępnij:

17 grudnia 2014

Deicide – Amon: Feasting The Beast [1993]

Deicide - Amon: Feasting The Beast recenzja reviewTa krótka (niecałe pół godziny) płytka zawiera to, co zespół — jeszcze jako Amon — nagrał w latach 1987–1989. Początek — pewnie dla uniknięcia szoku — to „Sacrifical” z 1989 roku, na który składa się sześć kawałków bardzo dobrze znanych z późniejszego debiutu. To one pozwoliły Amonowi podpisać kontrakt z Roadrunner Records i stały się początkiem wielkiej kariery. Numery niezbyt odbiegają poziomem wykonania od tych z debiutu, chociaż momentami są nawet brutalniejsze i cięższe, a brzmieniowo – bardziej surowe. No i Glen wydziera się niesamowicie. Ponadto są tu moje ulubione hiciory czyli „Sacrifical Suiside” i „Dead By Dawn”. Druga część składanki to „Feasting The Beast", w skład którego wchodzi: numer tytułowy jako intro i trzy numery w baaardzo pierwotnych wersjach. Wszystko zostało nagrane w… garażu (niestety nie wiem u kogo) na ośmiośladzie. Efekt morduje!!! Trudno tu mówić o umiejętnościach technicznych, młodzieńcy po prostu totalnie hałasują. Wokal początkowo ogromnie rozwesela, gitarki bzyczą w tle, gary to zestaw puszek po konserwach i piwie, a basu w ogóle nie słychać. Niemniej to kawał (niecałe 10 minut) potwornego wyziewu z najgłębszych otchłani garażu. Na uwagę zasługuje fakt, iż demo jest materiałem nagranym w zaledwie kilka tygodni po sformowaniu się grupy! Za to należą się duże brawa. Ocena jest przeze mnie „lekko” zawyżona. Zwykły fan może sobie tę pozycję darować — chociaż posłuchać dla zorientowania się w rozwoju Deicide można — ale dla prawdziwego fanatyka to absolutny obowiązek!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2014

Pestilence – Mind Reflections [1994]

Pestilence - Mind Reflections recenzja reviewDebestofy to jak wiadomo doskonały sposób na zarobienie szybkiej kasy – koszt przygotowania czegoś takiego jest niewielki, nakłady pracy również, a zawsze jest pewność, że wpadnie z tego tytułu trochę grosza. Nic więc dziwnego, że tony takich wydawnictw zalegają na sklepowych półkach. Jednak pośród tego szamba czasem można wyłowić coś ciekawego – czymś takim na pewno jest Mind Reflections. Nikomu nie muszę tłumaczyć, że na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku Pestilence wielkim zespołem był i pozostawił po sobie genialne nagrania, toteż od razu przejdę do zawartości płytki. Pierwsza część to 10 kawałków na maxa standardowego „the best of”. Wśród nich znajduje się „Hatred Within”, który jako pierwszy numer Zarazy doczekał się wydania na winylu (na składance „Teutonic Invasion Part II" – i tylko tam) i przy okazji zapewnił chłopakom kontrakt z Roadrunner Records. Niewiele odbiega on od materiału znanego z „The Penance”, oprócz tego, że jest znacznie bardziej złożony i lepiej nagrany. Już chociażby dla tego utworu warto kupić Mind Reflections. Pozostałe wałki to m.in. takie cuda jak „The Process Of Suffocation”, „Parricide” czy doskonały „Land Of Tears”. Każdy średnio zorientowany fan powinien natychmiast zauważyć, że różnią się one od oryginałów znanych z płyt – zostały bowiem zremasterowane, a to niezwykle dobrze wpłynęło na ich jakość. Druga część Mind Reflections to kawałki live — sztuk sześć — zarejestrowane podczas Dynamo Open Air w 1992 r. Znakomity dowód na to, że Pestilence i na żywo zabijali każdym dźwiękiem, szczególnie że precyzja wykonania poraża (na kolana przed Mamelim!). Szkoda tylko, że dwa numery (oba z „Consuming Impulse”) się dublują i umieszczono je zarówno w wersji studyjnej jak i koncertowej. Można było tego spokojnie uniknąć, bo na Dynamo zagrali nieco więcej (m.in. „Stigmatized”!), więc było z czego wybierać. Bajdełej, polecam bootleg z tego wydarzenia. Pewne zastrzeżenia mam także do biografii i notki umieszczonych we wkładce, bo raz, że są zdawkowe i uproszczone, a dwa że zawierają błędy. Mimo to jak najbardziej mogę polecić Mind Reflections każdemu miłośnikowi technicznego death metalu, ta muzyka broni się od lat!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 grudnia 2014

Kataplexis – Downpour [2014]

Kataplexis - Downpour recenzja okładka review coverKataplexis, jak na razie, nie przebili się zbyt mocno do świadomości miłośników hałasu, jednak paru wybrednych maniaków już się na nich poznało za sprawą debiutanckiego „Insurrection” utrzymanego w typie nowoczesnego brutalnego death metalu. Nie powiem, żeby teraz, po pięciu latach, wracali w roli faworytów, ale solidnego wygrzewu można było po nich oczekiwać. Podobnie jak na poprzedniku, na Downpour nie zawarto zbyt wielu minut, ale nut tu zdecydowanie nie brakuje, bo chłopaki się streszczają. Obecnie zespół łączy totalny death-grindowy wypierd (znany choćby z Origin i setek podobnych) z bardziej barbarzyńskim podejściem w typie Blasphemy czy Revenge, dzięki czemu ich muzyka zabrzmiała znacznie bardziej podziemnie i chaotycznie niż na debiucie. Przy okazji też bardziej hermetycznie i jednorodnie, ale to nie problem, zwłaszcza przy tej objętości. Przynajmniej mnie takie, jakby nie było, mniej typowe oblicze kapeli pasuje bardziej – doskonale słychać, że grają tak, bo chcą, a nie dlatego, że tak im wychodzi. Chłopaki przystopowali nieco (i tylko nieco) z komplikowaniem materiału i tym razem nacisk położyli na intensywność uzyskiwaną głównie dzięki szybkości – do tego stopnia, że przez cały Downpour tempo zmienili raptem kilka razy. Kiedyś takim maniakalnym umiłowaniem dzikiej jazdy — i równie przybrudzonym brzmieniem — charakteryzowała się ekipa Brutal Truth, dziś te cechy przejawia właśnie Kataplexis. Kanadyjczykom wyszła w ten sposób płyta, po którą nie sięga się dla przyjemności, tylko żeby się dać ogłuszyć, zamęczyć, żeby razem z zespołem rzygnąć wszystkim, co siedzi w bebechach. Jakby nie patrzeć, takim podejściem zawęzili sobie grono potencjalnych odbiorców, ale nie oszukujmy się – i tak by ich wielu nie było. Ja jednak zachęcam, żeby zostać jednym z nich.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/kataplexis/
Udostępnij:

8 grudnia 2014

Heathen – Victims Of Deception [1991]

Heathen - Victims Of Deception recenzja okładka review coverDrugi album w dorobku amerykańskich power thrashersów z Heathen zdaje się być ich najlepszym i najdojrzalszym dziełem, aczkolwiek nie pozbawionym pewnych niedociągnięć. Ale o nich za moment. Cztery lata dzielą debiutancki „Breaking the Silence” od opisywanego dzisiaj albumu numer dwa i te cztery lata słychać przez całą długość trwania krążka. Odrobili muzycy lekcje jak przykładne dzieciaki z przykościelnej szkółki i wyeliminowali większość — nie tak znowu wielkich — wad, które — nie tak znowu licznie — zasiedlały debiut. Victims of Deception zaczyna się z naprawdę grubej rury fragmentem kazań amerykańskiego ewangelisty, który za wszelką cenę próbuje udowodnić, że żeby być pojebem nie wystarczy się starać – trzeba mieć do tego talent. Pojeb czy nie, jego płomienna przemowa ustawia słuchacza na następną godzinę obcowania z zespołem. A z czasem robi się coraz lepiej. Trącące z lekka infantylnością melodie debiutu odeszły w niepamięć zastąpione znacznie dojrzalszymi, ciekawszymi, bardziej zróżnicowanymi i cięższymi liniami. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z power/thrashem, ale przynajmniej w sferze instrumentalnej tego ostatniego jest słyszalnie więcej. Odważę się nawet na stwierdzenie, że tu i ówdzie poszczególne riffy bliższe są młodemu death metalowi. Słowem – jest dobrze. Udało się także Amerykańcom podkręcić solówki, które w każdym, dosłownie każdym, z dziewięciu kawałków urywają łeb i bezpardonowo grają nim w nogę. Każda z nich ma swój własny klimat, każda w nieco innym stylu, ale wszystkie równie wykoksane i równie kapitalne. Gdyby album miał się składać z samych tylko solówek, nie byłoby w tym nic złego. Potwierdzeniem moich słów niech będzie instrumentalny „Guitarmony” – tak bardzo w stylu Marty’ego Friedmana. Wspomniane wcześniej przesunięcie ciężkości w kierunku thrashu nie ominęło także White’a, który okazjonalnie zaczął okraszać swoje dickinsonowskie zaśpiewy krzykami i wrzaskami. Nawet cover dobrano lepszy, który brzmi pewnie nawet lepiej niż oryginalny Dio. Teraz pora trochę popsioczyć. Dwie sprawy: pierwsza – niekiedy godne domorosłego poety teksty, coś jak w „Morbid Curiosity” bądź „Heathen’s Song”. Nie ma tego wiele, wiocha też co najwyżej umiarkowana, ale pominąć nie można. Tym bardziej, że wokale wyeksponowane są dość wyraźnie i trudno nie słyszeć wersów a’la „Just let me be my own way; Have my own god to whom I pray”. Druga – to ponownie trochę przedobrzona i przesłodzona ballada zatytułowana „Prisoners of Fate”. Nic tylko wygrzebać z kieszeni zapalniczkę, przytulić kto się akurat pod ręką znajdzie i rzewnie śpiewać. Zresztą pierwsza połowa tego utworu kwalifikuje się także do pierwszej przewiny, więc podwójna wtopa, bo całość brzmi bardziej glam/hair aniżeli powinna. Niemniej jednak to by było na tyle w temacie niedociągnięć – tragedii więc nie ma. Może nawet dobrze, że kilka takich słabszych momentów znalazło się na płycie, bo łatwiej wtedy docenić pozostałą resztę. Tym bardziej, że o tym słabiznach należy myśleć raczej w kategoriach Heathen, a nie całkowitych klap. Podsumowanie Victims of Deception przychodzi dość łatwo, bo krążek jest naprawdę porządny, dobrze nagrany, łatwy w odbiorze i dający mnóstwo radości. Obowiązkowa pozycja dla fanów Realm, Toxik, ale także Megadeth, Annihilator, Metal Church i temu podobnych aktów. Kapitalna płyta, panowie muzycy!


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/heathen.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: