Przygodę z trzecim z wielkiej trójcy amerykańskiego speed/thrash – Heathen śmiało można zacząć od końca. Zresztą prawda jest taka, że za który krążek byście się nie wzięli, za każdym razem otrzymacie uderzeniową dawkę tego, co w gatunku najlepsze: karkołomnych prędkości, pierwotnej energii, nieprzeciętnej techniki i bezdennych pokładów melodyjności. No cóż, nie każdemu to się podoba – nie każdemu musi. Zawsze można słuchać Pussycat Dolls, Majki Jeżowskiej albo Sunn O))). Tym, którym wspomniane wyżej elementy pasują jak Gołocie pizda pod okiem – zapraszam do recenzji. Pewną ciekawostką jest fakt, iż ostatni, a opisywany dziś album, dzieli od poprzedniego 18 lat, co oznacza ni mniej, ni więcej jak come-back. Niektórym się udaje, co należy jednak traktować jako wyjątek. Już się na ten temat wypowiedziałem wielokrotnie, zainteresowanych odsyłam do literatury [Wolf Spider – „Feniks”], nie ma więc potrzeby powtarzać się. Trochę za to poględzę o muzyce. Nie ukrywam, że The Evolutnion of Chaos zaskoczył mnie swoją klasycznością. Po tylu latach można się było spodziewać niepotrzebnych eksperymentów, ogólnego złagodnienia albo kretyńskiej buńczuczności, zdziadzenia się muzyków i kilku innych, jakże niestety powszechnych, symptomów upływającego czasu. A tu, alleluja!, wszystko po staremu, wszystko na swoim miejscu – tak, jak być powinno. Gitary, wokale, motoryka, przebojowość rodem z „Lata z radiem” i ta niesamowita energia. Czasami wręcz odnoszę wrażenie, że dziadki trzymają się lepiej, niż na początku lat 90-tych. Posłuchajcie White’a – ten gość wygrałby zawody na pojemność płuc z płetwalem błękitnym – całkiem przyzwoicie jak na 50-latka. Spodobało mi się jeszcze kilka bardzo ładnych zaśpiewów pod Bruce’a Dickinsona, którego wokal wchodzi mi całkiem gładko. I ta chrypka. Moc pozostała także w gitarach, mimo rotacji na jednym ze stanowisk, więc riffy są jak zwykle rytmiczne, szybkie, ciekawie skonstruowane, a przy tym czytelne i łatwo przyswajalne. Heathen pozostał wierny swojej lekkostrawności. To sztuka, bo połączyć kompleksowość i przejrzystość nie jest prosto, o czym przekonało się wielu kończąc albo jako prostacy albo niezrozumiani i nieprzyswajalni kombinatorzy. Służę przykładami, jakby co. Highlighty: „Dying Season”, „Undone" oraz „No Stone Unturned” (mój faworyt). Ciekawie brzmi sitarowe „Intro”, gitary w „Fade Away” potrafią zahipnotyzować, za to „A Hero’s Welcome” to potężnie przejebany, amerykańsko-patrityczno-patetyczny potworek, który za swój tekst powinien zostać wybrany jak hymn US Army. Kupa śmiechu, ale to wyjątek. Reszta krążka trzyma równy, wysoki poziom. Jeśli tak miałyby wyglądać kam-baki, gotowy jestem wydrukować i zjeść wszelkie teksty piętnujące owo zjawisko. Coś mi się jednak zdaje, że celulozowym bobrem za szybko nie zostanę. W oczekiwaniu zapodam sobie The Evolution of Chaos.
ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/heathen.official/
inne płyty tego wykonawcy: