Pozostańmy jeszcze na kilka chwil w lepszych czasach, kiedy muzykowanie wymagało czegoś więcej niż grajków o urodzie Kena/Barbie, znacznych nakładów na aktoreczki świecące do kamery cyckiem, tudzież kompozycji tak prostych w odbiorze, że co bardziej szanująca się krewetka mogłaby się poczuć urażona. Mówię tak nie dlatego, że uważam, że wszystko, co wartościowe już zdążono nagrać – tak uważa demo, ale dlatego, że obawiam się, iż może mieć on jednak rację. Bo, jakby na to nie spojrzeć, znakomita większość nowych wydawnictw jest w mniejszy lub większym (większym oczywiście) stopniu inspirowana dokonaniami poprzednich dekad, a wszelakie rzekome nowości i inne numetale tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że półświatek metalowy jak jasna cholera potrzebuje nowego Schuldinera, lub choć Masvidala w formie z czasów „Focus”. Ale Schuldiner już po tamtej stronie, a Masvidal woli udawać, że umie śpiewać czyste wokale, więc pozostaje przeczesywać archiwa w poszukiwaniu zakurzonych perełek i wierzyć, że jest dzisiaj ktoś, kto jeszcze traktuje muzykę na poważnie. Tymczasem, w oczekiwaniu na zbawienie proponuję więc kapelkę o nazwie Realm, która — zapewne — większości z was kojarzy się zupełnie z niczym. I jest to, kurwa, błąd, niczym ignorancja Laty olbrzymi, który powinniście jak najszybciej naprawić – jak mawia Robert Burneika „nie ma opierdalania sie”. Osiemdziesiąty ósmy rok, a tu chłopaki wycinają takie kawałki – to się po prostu w pale nie mieści. Nie jest, co prawda, pierwsza tak technicznie zaawansowana wygrzewa, ale pewnie w pierwszej piątce się mieści. I to w stylu, który do dziś pozostaje dla większości poza zasięgiem, nawet kiedy pożyczą sobie drabinę Jakubową. Na tym krążku wszystko pasuje, każdy detal jest starannie dobrany, każda kompozycja po stokroć przemyślana i nic, naprawdę nic, nie pozostawiono przypadkowi. Zanim zdążysz umieścić płytkę w odtwarzaczu, zanim polecą z głośników pierwsze dźwięki, już będziesz miał okazję zetknąć się z maestrią Realm. Okładka, bo o niej mowa, to pierwsze, a zarazem bardzo mocne zaproszenie do zapoznania się z wydawnictwem; nawet jeśli nie słyszałeś wcześniej nic o kapeli, to okładka jest na tyle pojechana, że sięgniesz po krążek – choćby z ciekawości. Jest w niej tyle symboliki i surrealizmu, że nie pozwala spać po nocach. Najlepszej jest jednak to, że okładka to dopiero początek, a później jest tylko lepiej. Kompozycje są z jednej strony połamane i wymagające skupienia, a z drugiej przebojowe i z powerowym muśnięciem. Fajnie zgrywają się z tym wokale – niby czyste, ale nieco przełamane szorstkością, wchodzące lekko w wysokie rejestry, ale dobrze brzmiące także w dołach, a nawet growlu – tak, jest jeden, krótki ryk w bardzo dobrym skądinąd kawałku „Root of Evil”. Na szczególną atencję zasługuje praca gitar, których siła leży przede wszystkim w kapitalnych riffach. Mają w sobie moc, w chuj mocy, a do tego nie są ani krzty sztampowe. Miłośnicy techniki będą zachwyceni. Także fani basu nie powinni być zawiedzeni – jest bardzo ładnie wydobyty, soczysty, ale i przybrudzony. Mówiąc prościej – pierdzi z klasą. Całości dopełniają inteligentnie bita perkusja oraz sensowne teksty. Słowem – klasa, po całości. I to wszystko w osiemdziesiątym ósmym, aż się wierzyć nie chce, chociaż z drugiej strony wiele dzisiejszych kapelek zainkorporowało całe mnóstwo ówczesnych patentów. I za to chwała, tak współczesnym za dobry gust, ale także ówczesnym za zajebiste pomysły i zagrywki, które nie zużyły się ani odrobinę.
ocena:
9/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy: