29 września 2012

Nasum – Shift [2004]

Nasum - Shift recenzja okładka review coverOstatni długograj w karierze NasumShift — przynosi nam 24 kawałki (Japońce mają o dwa więcej) przedniej grindowej rzeźni. Może nie do końca na najwyższych obrotach, bowiem chłopakom zachciało się — i bardzo dobrze! — odrobinkę więcej pokombinować z tempem, co zaowocowało większą różnorodnością (przykłady to chociażby świetne pomysły w „Fury”, „Wrath”, „The Deepest Hole”, „Closer To The End”, „Circle Of Defeat” czy „Fight Terror With Terror”). Efekt jest taki, że obok wyziewnych blastów generowanych przez Andersa, znalazło się miejsce na trochę grania w średnich tempach, czy chwilowych/chwytliwych zwolnień, w których uwypuklono coś na kształt linii melodycznej. Przyznaję, że przestraszyła mnie dziwnie lajtowa solówka w drugim na krążku „The Engine Of Death”, ale jak się szybko okazało, była to zmyłka. Dalsza część materiału dobitnie udowadnia, że „zmiana” w tytule to nie obwieszczenie nowego początku, a zespół nie miał w planach przekształcenia się w następców czy naśladowców rodaków z In Flames, ani też — wzorem Napalm Death (z których twórczości w końcu czerpią „co nieco”) — przerzucenia się na znacznie dłuższe i rozbudowane kompozycje. Tu nadal chodzi o czad, półtoraminutowe przemeblowania w głowie słuchacza i ogólną dewastację neuronów – impuls do szaleństwa i wyrzucenia z siebie agresji, gniewu, wściekłości i frustracji. I tu pojawia się coś ciekawego (dziwnego?), szczególnie gdy Mieszko drze się: „My work is done here / I’ve shed my share of blood, sweat and tears / I’m leaving this melting pot” lub „I won’t accept this life / A victim of your oppression”, to te słowa nabierają innego, niemal profetycznego znaczenia. Zresztą, w paru miejscach daje się odczuć rozczarowanie życiem i przygnębienie z tego wynikające. Wszystko wymieszane ze sporym wkurwieniem. Na koniec dodam, że Shift popełniono w odmienionym składzie – basmana Jespera Liveröda wymieniono na Jona Lindqvista oraz dokooptowano gitarniaka Urbana Skytta. Jak ktoś lubi Nasum, to będzie zadowolony, a jak nie… to i tak warto zapoznać się z ostatnim albumem jednego z najlepszych przedstawicieli nowoczesnego grind core. Czas z Shift na pewno nie będzie stracony.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 września 2012

Bone Dance – Bone Dance [2012]

Bone Dance - Bone Dance recenzja okładka review coverBone Dance mają fuksa, bo w ekipie Considered Dead to ja mam największą tolerancję na hard core’owe wynalazki. Niewiele to jednak pomogło zespołowi, bo ich materiał straszliwie mnie wymęczył. Trwa to tylko odrobinę ponad 35 minut, jednak i tyle niełatwo wysiedzieć do końca, o zapamiętaniu czegoś fajnego nie wspominając. Wbrew pozorom i tendencjom na scenie Amerykanie nie grają czegoś wyjątkowo zakręconego, nieprzystępnego – co to to nie. Oni grają dla bardzo hermetycznego grona odbiorców, albo po prostu… nieatrakcyjnie. Ja się skłaniam ku tej drugiej opcji, a mam po temu solidne podstawy – każdy numer na selftajtlu Bone Dance sprawia wrażenie podobnego do pozostałych, trudno doszukać się w nich jakichś wyróżników, ciekawostek, odrobiny energii, polotu, pierdolnięcia… Monotonna rytmika, jednostajny wokal, średnie tempa – w kółko jedno i to samo, bez sensownych urozmaiceń (w każdym razie drobne elementy sludge nie pomagają). Nudzi się to szybciej niż kolejne odcinki „Mody Na Sukces”. Ponadto w paru momentach chłopaki brzmią jakby chcieli nawiązać do Converge, Mastodon czy innych szalonych miotaczy, ale to jest tak bardzo poza ich zasięgiem, że czym prędzej powinni stłamsić w sobie takie pomysły. Nie wykluczam, że w pewnych kręgach muzyka Bone Dance może się spodobać, tylko ja akurat do takich nie należę, co więcej – nie mam zamiaru się za takimi rozglądać. Nawet ewentualne zaangażowanie ideologiczne nic by tu nie dało, bo do przeczytania tekstów powinna zachęcić oprawa dźwiękowa. Takim nudzeniem tego nikt nie dokona.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.bonedance.net
Udostępnij:

23 września 2012

Homicide – Accepted Pleasingly [2006]

Homicide - Accepted Pleasingly recenzja reviewKlasyczny death metal z Florydy ma fanów na całym świecie, w Ameryce Południowej też ich nigdy nie brakowało, ale tamtejsze kapele z dobiciem do poziomu swoich idoli z północy zawsze miały poważny problem. Niemłody już chilijski Homicide jest chlubnym wyjątkiem od tej reguły. Oczywiście do czołówki dużo im brakuje, ale tuszę, iż płytka Accepted Pleasingly powinna być atrakcyjnym kąskiem dla ludzi, którzy z lubością powracają do starych nagrań Malevolent Creation, Brutality czy Deicide, a w obecnym obliczu gatunku nie potrafią znaleźć niczego dla siebie. Album prezentuje ten sam, nieco już archaiczny sposób myślenia o ekstremalnej muzyce, co starzy wyjadacze z kraju hamburgera i coli – brutalnie, rytmicznie i z dużą dbałością o techniczne wykończenie. Do tego głęboki growl, duża dawka chwytliwych riffów i „nieprzetrzepanych”, czerpiących z thrash’u solówek. Homicide poruszają się raczej w umiarkowanych tempach (co nie oznacza, że perkman miga się od roboty) i dzięki temu brzmią masywniej od niejednego sprinterskiego bandu, choć sam dźwięk zdradza podziemne pochodzenie. Mnie taki łomot wchodzi bez problemu, mimo iż wtórny i przewidywalny jest jak diabli. Tu liczy się poziom i ogólne wrażenie, a to jest bez dwóch zdań bardzo pozytywne. Na koniec Chilijczycy pokusili się o własną interpretację „Twisted Truth” i powiem wam, że wcale źle im to nie wyszło – do oryginału naturalnie nie ma pojary, ale od wersji czuć szacunek dla legendy. Gdyby Homicide uderzyli z takim materiałem powiedzmy piętnaście lat wcześniej, mogliby robić za południowoamerykańską sensację. Teraz taka muzyka to bardziej wycieczka sentymentalna dla nielicznych. Fajna i rzetelna, ale jednak.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/homicide.death.metal
Udostępnij:

20 września 2012

Suffocation – Souls To Deny [2004]

Suffocation - Souls To Deny recenzja reviewNa początku tego milenium widzieliśmy sporo powrotów kapel, które wykitowały sporo wcześniej. Większość z nich była, delikatnie i jakże poetycko rzecz ujmując, do dupy. Na szczęście w przypadku mistrzów death/grind z Suffocation wszystko to wypadło całkiem nieźle. Może nie powalająco, ale na pewno bez obciachu. W sześć lat po ostatniej studyjnej produkcji Amerykanie powstali z martwych płytą wypełnioną graniem bardzo w ich stylu, choć może nie do końca przystosowaną do nowych realiów… Do składu po 10 latach powrócił perkusista Mike Smith, ale niestety rozpadł się duet gitarowy Hobbs-Cerrito i tego drugiego, który swego czasu zaliczył krótki etat w Hate Eternal, zastąpił Guy Marchais (udzielał się w Internal Bleeding i bardzo pokrewnej Pyrexii, no i w Suffocation). Basowy wakat objął zaś (ale dopiero po nagraniach) Derek Boyer (ex-Dying Fetus, Deprecated, Vital Remains i masa innych). Szkoda, że się tak stało, ale zespół stracił nieco na brutalności, w miejsce której zaproponowano sporo melodii. Nie, nie dali dupy, bo to nadal ekstraklasa i poziom nieosiągalny dla większości brutalistów, ale na Souls To Deny wycinają po prostu (ładne mi po prostu…) brutalny i techniczny death metal. Rzeźnia jest naprawdę całkiem niezła, al… jednak nie tego można było oczekiwać po autorach „Pierced From Within” i „Despise The Sun”. Blasty, owszem, są, ale daleko im do wyziewów generowanych przez Dave’a Culrossa na wspomnianej EP. Zastanawiające, co się stało z brzmieniem. Zniknął charakterystyczny dla tej kapeli potężny „dół”, którym zachwycali w przeszłości (z wiadomym wyjątkiem), jest za to czyste i wyjątkowo przejrzyste brzmienie deathmetalowe. Frank Mullen… coś jakby stracił dawną moc – ale obstawiałbym, że to raczej wina brzmienia, bo na żywca radził sobie wspaniale i zupełnie nie było po nim widać długiego rozbratu ze sceną. Melodie… bywa tak, że w jednym kawałku jest ich tyle, co wcześniej na całej płycie, ale są tego plusy, bo numery można teraz łatwiej od siebie odróżnić. „Deceit” (dedykowany byłej żonie Mullena, hehe…), „Demise Of The Clone”, „Subconsciously Enslaved” (kapitalny tytuł!) – tak naprawdę warto posłuchać całości, przynajmniej część z was nie powinna narzekać, bo — warto jeszcze raz podkreślić — dupy nie dali. Na zakończenie okładka – jest świetna, już przy pierwszym spojrzeniu widać tam rękę Mistrza.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 września 2012

Absvrdist – Illusory [2012]

Absvrdist - Illusory recenzja okładka review coverTak na pierwszy rzut oka Absvrdist nie sprawia najlepszego wrażenia – dziwna, zalatująca emo-szajsem okładka, tylko dwóch, za przeproszeniem, członków w składzie i muzyka z etykietką black-grind. To w zupełności wystarczy, żeby nie zawracać sobie nimi głowy dłużej niż przez trzy sekundy. A niesłusznie, bo muzykę na swoim debiucie stworzyli co najmniej dobrą – taką, której warto poświęcić kilka chwil, zwłaszcza, że sama płytka do najdłuższych nie należy. Po pierwsze, zapomnijcie o blackowych pierwiastkach – Illusory to album z bardzo współcześnie (bo nowocześnie to za duże słowo) potraktowanym grindem – rozwrzeszczanym i niestroniącym od obcych wpływów (głównie thrash’owych – w riffach), w którym jednak pobrzmiewają echa klasyków z Napalm Death i Brutal Truth. Daje to zagrany z głową i zacnie brzmiący agresywny wypierd o zaskakująco dobrym współczynniku słuchalności. Katowaniu Illusory sprzyja też optymalna długość płytki – zaledwie 22 minuty. Nie ma tego zatem wiele, ale przez wzgląd na stosunkowo duże urozmaicenie kawałków oraz brak zapychaczy i bzdurnych rozwiązań, porcja hałasu zaserwowana przez Absvrdist jest całkiem sycąca. Błędów czy wyraźniejszych uchybień tu nie znajdziecie, powiem więcej – czepianie się Amerykanów byłoby tylko szukaniem dziury w całym. Nie oznacza to, że w przyszłości nie może być lepiej – mnie wystarczy, żeby główny wokalista histerycznie darł mordę na granicy utraty głosu i wyrzygania bebechów. W muzyce nie muszą specjalnie nic zmieniać.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2012

My Dying Bride – For Darkest Eyes [2002]

My Dying Bride - For Darkest Eyes recenzja reviewSprawa jest prosta jak metalówka-inteligentka – odświeżona wersja For Darkest Eyes to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów My Dying Bride! Może i koncert z Krakowa jest wszystkim doskonale znany (swego czasu nawet kilka razy wyemitowała go telewizja publiczna!), ale zapewniam, że zawsze ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Faktem jest, że realizacja odbiega nieco od dzisiejszych standardów, ale jakichś większych zgrzytów nie ma i da się spokojnie dotrwać do końca, szczególnie że warto. Dobór kawałków jest doskonały, mamy tu największe hity zespołu z trzech płyt i epki: „A Sea to Suffer In”, „The Cry of Mankind”, „Your River”, „Your Shameful Heaven”, a na zakończenie solidny wyziew w postaci „The Forever People”. Już dla samego koncertu warto to dvd nabyć. A są jeszcze dodatki! I tu chyba przesadzili, bo jest ich ponad dwie godziny!! Ale mawiają, że od przybytku głowa nie boli, co najwyżej żołądek. Na początek wszystkie (jest ich sześć) teledyski z lat 90-tych, od epkowego „Symphonaire Infernus Et Spera Empyrium” po „For You” z „Like Gods Of The Sun”. Kapitalnie prezentuje się sekcja z archiwaliami. Władowano tam m.in. świetny i profesjonalnie zarejestrowany występ z Dynamo Open Air z 1995 (po dwa numery z drugiej i trzeciej płyty – pyszności!) oraz niezły rodzynek w postaci całego (!) koncertu z Willem II z 1993. Szczególnie ten drugi, choć wybitnie niedoskonały pod względem technicznym (tragiczne brzmienie werbla), stanowi solidną prezentację zespołu z wcześniejszej fazy działalności. O takim szczególiku jak galeria zdjęć (w tym kilka wyjątkowo głupawych) i grafik szerzej wspominać nie trzeba. Czyli wszystko jasne – For Darkest Eyes to łakomy kąsek dla wielbicieli Brytyjczyków, także tych bardziej ortodoksyjnych, dla których po wydaniu „34.788%… Complete” zespół się skończył.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2012

Ascariasis – Ocean Of Colour [2012]

Ascariasis - Ocean Of Colour recenzja okładka review coverUmiejętności i nadmiaru pomysłów można tym młodym Kanadyjczykom tylko pozazdrościć, bo w niespełna półgodzinny materiał wstrzyknęli tyle patentów, ile innym kapelom wystarcza na całą, ciągnącą się przez lata, dyskografię. Problem, przynajmniej w moich oczach, polega jednak na tym, że ze spójnością i komunikatywnością muzyki mają jeszcze pewne problemy. Moooże i wymagam za dużo od tak młodego i niedoświadczonego (to ich pierwszy oficjalne wydawnictwo) zespołu, ale co poradzić – takie czasy i poprzeczka zawieszona jest naprawdę wysoko. Chłopaki kombinują naprawdę ostro, sięgając do przeróżnych stylistyk, ale jak na razie z tych technicznych szaleństw na granicy połamania palców nie wyłania się ich własna, oryginalna. No chyba, że cały pomysł ma polegać na graniu i mieszaniu wszystkiego, co im do głów wpadnie, a jest tego dużo – od death-core, przez brutal death, melodyjny death, wpływy neoklasyczne, post-co-popadnie i ambient. Jeśli tak, to na tym daleko nie zajadą, bo kapel grających podobne wygibasy mamy wbrew pozorom mnóstwo, a wszystkie brzmią podobnie. To raz. Dwa, że kwestia zapamiątywalności kawałków wgląda u Ascariasis dość nietypowo. W trakcie słuchania można się zgubić od natłoku dźwięków, do pewnych motywów trudno wrócić pamięcią, ale słysząc ten materiał ponownie po pewnym czasie, można — i to jest zaskakujące — bez większego trudu przypomnieć sobie, gdzie i co było. To już coś, choć wiadomo, że rzecz nie dotyczy wszystkich utworów w jednakowym stopniu. Najlepiej wyszły im „Shatter” i „Carving The World”, czyli początek i koniec, a to za sprawą bardziej wyrazistych riffów i ciekawiej rozłożonych akcentów rytmicznych. W tym właśnie widzę dla nich kierunek na przyszłość, a przynajmniej bazę do dalszego rozwoju.


ocena: -
demo
Udostępnij:

8 września 2012

Grave – Endless Procession Of Souls [2012]

Grave - Endless Procession Of Souls recenzja okładka review coverDobrze wiedzieć, że wciąż jest miejsce dla takiego grania, a Obituary, Asphyx, Autopsy czy właśnie Grave znajdują (nie)przyzwoite grono stałych odbiorców, dla których brudny i ociężały death metal nie jest tylko sezonową fascynacją. O ile mnie pamięć nie myli, poprzedni album Szwedów był całkowicie zanurzony w oldskulu, a przebojowością zamiatał dość konkretnie. Czy coś uległo zmianie w tym temacie? Wtajemniczeni pewnie już znają odpowiedź… Nowy krążek powstał, tak jak wcześniejsze, w ich własnym studiu, muzycy sami też zajęli się produkcją, więc na zauważalne zmiany nie należało się nastawiać. Ciężko, brutalnie, niekiedy żwawo, z grobowymi zwolnieniami – mielonka i walcowanie, muzyka, dla której czas zatrzymał się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Innymi słowy nie ma tu niczego, czym Szwedzi mogliby kogokolwiek zaskoczyć na tym etapie kariery. Kto czuje miętę do ich najbardziej klasycznych nagrań, a i zdarza mu się wzdychać przy ostatnich, ten i Endless Procession Of Souls przyjmie ze łzami wzruszenia, bo to Szwecja jakich teraz mało. Kto zaś się wcześniej z nimi nie zetknął (zdrowy rozsądek wyrywa się z pytaniem, czy są w ogóle tacy, rzeczywistość odpowiada zaraz – żebyś się, kurwa, nie zdziwił…), ten pewnie idei tego prostego grania zupełnie nie załapie. Tym samym Grave pozostaje zespołem dla ludzi, którzy już trochę death metalu w swoim życiu słyszeli i na tanie sztuczki nabrać się nie dadzą. Coś mi się wydaje, że tylko tacy będą potrafili w pełni docenić te zgrabne aranżacje, sposób budowania klimatu, pierwotne wpływy, strzelone na szybkiego solówki czy niewymuszoną chwytliwość. Dużą zaletą Endless Procession Of Souls jest to, że można się przy niej naprawdę dobrze zrelaksować – tu nie trzeba wytężać mózgowiny w celu ogarnięcia technicznej ekwilibrystyki, ani też więdnąć z nudów przy bezpłciowym bulgocie. Ciosy w typie „Amongst Marble And The Dead” (zalatuje starym Death), „Encountering The Divine” (mógłby się znaleźć na ostatnim krążku Entombed), „Winds Of Chains” (ten z kolei to ukłon w stronę Autopsy, i ma klawy refren!) czy „Perimortem” to najzwyczajniej w świecie porządnie bujające numery. A że takie bujanie na koncercie może wywołać dziki amok to już inna sprawa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.grave.se

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2012

Dissonance – Look To Forget [1994]

Dissonance - Look To Forget recenzja reviewTechniczny death metal ze Słowacji to nie lada rzadkość, a już szczególnie taki prezentujący przyzwoity poziom. U naszych południowych sąsiadów chyba nigdy nie było wyraźnego zainteresowania taką muzyką, skupiano się bardziej na prostym napierdalaniu. Nic więc dziwnego, że Dissonance na tle swych rodaków prezentuje się naprawdę dobrze, czy nawet okazale. Wobec tego chwała im za to, że woleli pójść w innym kierunku i zrobić coś oryginalnego. Oczywiście miejcie na uwadze fakt, że opisywana płytka do najnowszych nie należy. Chcąc nieco dokładniej określić muzykę Słowaków, powiedziałbym, że penetrują podobne obszary co Oppressor na debiucie z okazjonalną gitarową jazdą w stylu Death z czasów „Human” (np. w takim „Mankind” albo „Possessed By Desire”). Jest więc brutalnie, dynamicznie i porządnie pod względem warsztatowym. Solówki wprowadzają odrobinę melodii, a sposób operowania klimatem przywodzi na myśl band z Illinois. Ciekawa sprawa, że album Dissonance i „Solstice Of Oppression” łączy nawet dość słabe, nieprzystające do poziomu muzyki brzmienie. Nie przekonuje mnie wokal w typie growlu standardowego dla Europy Wschodniej początku lat 90-tych ze strasznym kaleczeniem języka angielskiego. Poza tym Look To Forget nie fascynuje na tyle, żeby podczas słuchania siedzieć z głową przy głośniku; same kawałki nie dostarczają powodów do wielkiego zachwytu, nie zostają też w głowie na nie wiadomo jak długo. Jednak nie zaszkodzi od czasu do czasu zarzucić tej płytki na tackę odtwarzacza. Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy i tą część Europy, Słowacy stworzyli materiał udany i nietypowy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dissonancesk

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2012

Morningless – Distance [2011]

Morningless - Distance recenzja okładka review coverNa samą myśl o pisaniu o kolejnej nieznanej, choć niemłodej, kapeli grającej melodyjny death metal zbiera mi się na rzyganko, jednak w tym przypadku warto było się przemóc. W końcu to Kanadyjczycy, więc pojawia się jakaś gwarancja, że na samych oklepanych banałach się u nich nie skończy. No i tak jest w istocie, choć oryginalności nie należy się spodziewać. Oczywiście, At The Gates wyziera tu niemal z każdej minuty, tu i ówdzie zaleci starym (czyli „przednuclearblastowskim”) Soilwork czy nawet God Dethroned, a melodiom nie ma końca, ale miesza się w to wspomniana kanadyjskość, dzięki której tempa są zupełnie przyzwoite (chłopaki nie zaniedbują blastów), poziom agresji również, a techniczne zagrywki towarzyszą co trzeciemu riffowi. Pomimo dość wąskich ram stylistycznych — a te są naprawdę wąskie przy założeniu, że nie chce się bawić w kołysanki dla przedszkolaków – stąd też zamiast czystych zaśpiewów trafiają się świńskie chrząknięcia — materiał wyszedł Morningless zadowalająco zróżnicowany, energetyczny, dobrze brzmiący, łatwy w odbiorze i… krótki. Nie ma się co oszukiwać – jak skocznie by nie grali, zainteresowanie melodyjnym death metalem u słuchacza można utrzymać tylko przez pewien czas. Kanadyjczykom się udało zupełnie nieźle, przez co do takiej płytki łatwiej powrócić niż do kolejnego przesłodzonego kloca. Poza tym wydaje się, że zespół jest perspektywiczny i idzie we właściwym kierunku – na Distance najbardziej przewidywalne i typowe dla gatunku są te najstarsze kawałki — „Window” i „Shades Of Cruelty” — które pierwotnie znalazły się już na epce z 2007 roku. W pozostałych mamy więcej urozmaiceń i kanadyjskiego charakteru, a to pozwala ze spokojem patrzeć w przyszłość. No chyba, że się wcześniej rozpizgną, co nie byłoby niespodzianką przy tak owocnej karierze.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morningless.net
Udostępnij: