24 października 2016

Inherit Disease – Ephemeral [2016]

Inherit Disease - Ephemeral recenzja reviewU Inherit Disease w zasadzie wszystko bez zmian, czyli w jak najlepszym porządku. Lata mijają, a dla nich liczy się tylko wymiatanie szybkiego, technicznego i przede wszystkim brutalnego death metalu według prawideł amerykańskiej szkoły. Ktoś mógłby się spodziewać, że po dokooptowaniu do składu drugiego gitarniaka panowie pójdą w nowoczesne popisy i na Ephemeral bardziej zaakcentują stronę techniczną, ale nie – to bezlitosny wygar jest wciąż priorytetem. Mnie to nie przeszkadza, bo przy obecnym cyklu wydawniczym (to dopiero ich trzecia płyta w ciągu piętnastu lat) takie grzańsko nie ma prawa się znudzić. Tym bardziej, że Inherit Disease są już na takim poziomie, że razem Defeated Sanity, Wormed i paroma innymi kapelami tworzą ekstraklasę tego podgatunku. Jak już wspomniałem, styl zespołu nie zmienił się od „Visceral Transcendence” ani odrobinę (a na pewno nie w sposób zauważalny), poprawie natomiast uległa produkcja. Ephemeral brzmi naprawdę ciężko i masywnie, przez co mamy do czynienia ze ścianą miażdżącego dźwięku, która zmiata wszystko ze swej drogi, zwłaszcza gdy do ataku przystępują centralki. Dodatkowym atutem produkcji, o którą zadbał Sasha Borovykh (powiało mrokiem!), jest duża selektywność, dzięki której wszystkie zmiany tempa i skoki dynamiki jeszcze mocniej oddziałują na bezbronnego słuchacza. Ostatnia zmiana w stosunku do „Visceral Transcendence” dotyczy objętości materiału. Ephemeral jest prawie o jedną trzecią dłuższy od poprzedniego krążka, jednak nie ma to przełożenia na stopień wymiętolenia odbiorcy. Albumu słucha się od początku do końca z równym zainteresowaniem – nic, tylko kupować. Zastanawia mnie natomiast, czemu tak długo zwlekano z premierą, wszak płyta została nagrana już w 2013.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InheritDisease

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 października 2016

Pestilence – Reflections Of The Mind [2016]

Pestilence - Reflections Of The Mind recenzja reviewTakie wykopaliska to ja lubię! Po ubiegłorocznej kompilacji pierwszych demówek Pestilence Vic Records oddaje w nasze ręce kąsek jeszcze ciekawszy. No, przynajmniej dla maniaków zespołu i różnej maści kolekcjonerów. Reflections Of The Mind to również zbiór nagrań demo (i tak jak poprzednio zremasterowanych przez Dana Swanö), ale takich, do których mało kto miał dotychczas dostęp. Danie główne, a przynajmniej największa atrakcja (kłamię, tu wszystko jest zajebiście atrakcyjne), to dość profesjonalnie zarejestrowane demo z 1992 zawierające zaawansowane (ale nie ostateczne) wersje „Reflections Of The Mind”, „Searching The Soul” i „Times Demise”, które pod nieco zmienionymi tytułami trafiły na „Spheres”. Te trzy kawałki nagrane dla Roadrunnera (te pazerne świnie domagały się próbek nowego materiału niemal od każdego podopiecznego, żeby ocenić potencjał komercyjny muzyki) brzmią raczej surowo, jednak oddziałują na słuchacza bardziej bezpośrednio niż ich późniejsze wersje, a to dlatego, że nie zostały dopieszczone studyjnie ani też nie ma w nich śladu znienawidzonych przez niektórych syntezatorów i pozostałej elektroniki. Kiedy człowiek słucha tych numerów, zaczyna się zastanawiać, co by było, gdyby Pestilence zostali na tym poziomie szaleństw i udziwnień. Może wtedy „Spheres” byłby lepiej przyjęty? Może zespół nie sczezłby chwilę po jego wydaniu? Te domysły przerywa dalsza, równie ciekawa część Reflections Of The Mind poskładana z nagrań zarejestrowanych przy okazji rozmaitych prób, jakie muzycy Pestilence odbywali w latach 1991-1993. Mamy tu zatem kilka utworów szlifowanych z myślą o „Spheres”, kilka z „Testimony Of The Ancients” przygotowywanych na koncerty oraz „Echoes Of Death” z „Consuming Impulse” w nieco odświeżonej (składem) wersji. Rewelacyjnym dopełnieniem pyty są natomiast kawałki będące kolażem pomysłów/motywów zbieranych pod kątem „Testimony Of The Ancients” – w nich wreszcie można wreszcie usłyszeć pierwsze (i to niekiepskie!) blasty w wykonaniu Marco Foddisa. Jak więc widać, Reflections Of The Mind stanowi fajne uzupełnienie oficjalnej dyskografii Holendrów, a także — co bardziej istotne — pozwala łatwiej zrozumieć, skąd się wzięły w stylu zespołu takie wielkie zmiany pomiędzy krążkami numer trzy i cztery. Nie daje mi spokoju tylko skład podany we wkładce, bo Jeroen Paul Thesseling dołączył do Pestilence dopiero w drugiej połowie 1992 roku, zastępując Jacka Dodda, który — z tego co mi pisał jakieś dwanaście lat temu — w żadnych nagraniach (z wyjątkiem bootlegowych) nie uczestniczył. Na mój rozum tylko Tony Choy mógł szarpać cztery struny na tych najstarszych materiałach, ale jeśli ktoś zna właściwą wersję wydarzeń, to ja z chęcią uzupełnię braki.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 października 2016

Fallujah – Dreamless [2016]

Fallujah - Dreamless recenzja reviewFallujah za sprawą poprzedniego krążka odnieśli spory sukces, którego miarą nie jest nawet obecny kontrakt z Nuclear Blast (bo jak oni zwęszą walutę, to są skłonni podpisać papiery z każdym), a pierwsi naśladowcy z różnym skutkiem kopiujący patenty z „The Flesh Prevails”. Czy wśród tych epigonów znajdzie się jakiś poważny konkurent dla Amerykanów? Na razie raczej nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze jest to granie zbyt złożone i oryginalne, żeby je szybko rozpracować i tak po prostu przystosować do własnego stylu, a przy okazji nie być posądzonym o (ślepe) naśladownictwo. Po drugie Fallujah — a dokładniej Scott Carstairs — rozwijają swoje wizje w takim tempie, że zawsze będą przynajmniej o krok przed innymi, którym również marzy się bycie na czasie.

A Dreamless jest właśnie, jakby to paskudnie nie brzmiało, albumem na czasie: niejednoznacznym, progresywnym i eklektycznym. Nie każdemu takie podejście do death metalu — czy do metalu w ogóle — spasuje, ale nie można odmówić zespołowi konsekwencji w dążeniu do własnego stylu, który zresztą już teraz jest bardzo pojemny. To, co znamy jako dodatki do technicznego grzańska z poprzedniego krążka, zostało na Dreamless bardziej dopracowane i przede wszystkim rozbudowane. Więcej jest zatem wszystkiego, co może od tej płyty odstraszać ortodoksów, a co da się podciągnąć pod nowoczesność: elektroniki, przestrzeni, sampli, czystych i damskich wokali… Jednym słowem: klimatu.

W kwestii budowania atmosfery (a przy okazji spójności muzyki) Amerykanie poszli tak daleko, że udało im się uzyskać rzadko spotykaną w takim graniu immersyjność, choć nie sprzyjają jej liryki oparte na kilku niepowiązanych ze sobą filmach. Dla mniej przychylnych może to oznaczać tylko tyle, że kolejne kawałki trudno od siebie odróżnić. Bardziej wyrozumiali dostają natomiast prawie godzinę wymagających dźwięków, które przyjemnie falują, płynnie przechodząc z brutalnych wyziewów w spokojne refleksyjne ambienty.

Fallujah na Dreamless zdecydowanie odeszli od typowej dla technicznego death metalu stylistyki, mniej szpanują umiejętnościami (choć tylko ignorant nie zauważyłby, że grają jeszcze lepiej i na lepszym sprzęcie), nie dociskają pedału gazu do dechy — mimo iż wciąż potrafią solidnie dopieprzyć — a bardziej skupiają się na rozwijaniu progresywnej strony muzyki i robieniu z nią tego, na co tylko mają ochotę. Na tej płycie naprawdę nie słychać, żeby członkowie Fallujah przejmowali się jakimiś ograniczeniami, ramami gatunkowymi czy bali się zrobić coś, co takiemu zespołowi nie przystoi. Taka odwaga popłaca, bo jak już na wstępie wspomniałem – to nie oni, ale ich naśladują.

Warto zaznaczyć, że przy okazji Dreamless zespół wyraźnie poprawił brzmienie i ogólną selektywność, rozdzielając obowiązki realizatorskie na Zacka Ohrena (gitary, bas, wokale) i Marka Lewisa (perkusja). Dzięki temu jakże rozsądnemu posunięciu instrumenty nie zlewają się już w jedno, jak to miało miejsce na „The Flesh Prevails”. Jeśli tylko Nuclear Blast należycie wykorzysta obecne atuty Fallujah, to jest szansa, że zrobią z nich gwiazdę dużego formatu. No, chyba że im się wcześniej znudzą…


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

6 października 2016

Fractured Insanity – Man Made Hell [2016]

Fractured Insanity - Man Made Hell recenzja okładka review cover„Mass Awakeless”, poprzednią płytę Fractured Insanity, opisywałem w słodkim przeświadczeniu, że po upublicznieniu recki już nigdy nie będę musiał wracać do tego zespołu. I nie wracałem. Aż tu niedawno los spłatał mi psikusa i niemal na siłę wcisnął mi w łapy Man Made Hell, który chcąc nie chcąc (nie chcąc, zdecydowanie nie chcąc!) musiałem przesłuchać. Ze zgrozą (i zdziwieniem) przyznaję, że dobrze się stało, bo Belgowie uczynili spory krok naprzód i poprawili się w każdym elemencie swojego rzemiosła. Nie sugeruję przez to bynajmniej, że dokonali starłorsowego skoku w nadprzestrzeń, bo to ciągle przedstawiciele drugiej ligi, ale na pewno awansowali na wyższy jej szczebel. Najważniejsze jest to, że w czasie dzielącym oba albumy Fractured Insanity rozwinęli umiejętności kompozytorskie, nauczyli się sensownie dawkować technikę oraz dotarło do nich, jak ważna jest w tej muzyce dynamika. Man Made Hell pod względem ekstremalności jakoś szczególnie nie przebija „Mass Awakeless” — ot, momentami jest tylko szybsza — ale dzięki dużo częstszym zmianom tempa i zgrabnym strukturom wypada gwałtowniej, ma odczuwalnie większego kopa. No i nie zamula od pierwszego kawałka. Nie ma co, doświadczenie procentuje. Osobną sprawą są melodie wplecione w ciekawiej skonstruowane riffy – nie ma ich wprawdzie wiele, ale nawet w takiej ilości są miłym urozmaiceniem ciągłej sieczki, ożywiają ją i czynią bardziej rozpoznawalną – choćby w pierwszym z brzegu „Habitual Killer”. Brzmienie – spoko; mniej skondensowane, za to z odrobiną przestrzeni dla wszystkich instrumentów. Po tak przygotowaną płytę można sięgnąć bez obawy przed szokiem estetycznym. Jeszcze kilka lat wytężonej pracy i Fractured Insanity mają szansę dobić do poziomu Emeth, któremu już teraz praaawie zaczynają deptać po piętach.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/fractured-insanity/32305916220

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 października 2016

Cancer – The Sins Of Mankind [1993]

Cancer - The Sins Of Mankind recenzja okładka review coverPo dwóch bardzo udanych płytach muzykom Cancer wystarczyło tylko postawić kropkę nad I swojej zajebistości i sprokurować kolejny świetny materiał, który już na zawsze zapewni im zaszczytne miejsce w panteonie europejskich death’owych załóg. Potem mogli się już rozpaść w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Angolom jednakowoż ani jedno ani drugie nie przyszło do głów; wzięło ich na zmiany. Od The Sins Of Mankind zaczął się bowiem przykry zjazd po równi pochyłej, z której zespół nie potrafił zeskoczyć do końca swych dni, włączając w to nawet okres po reaktywacji. Każdy miłośnik pierwszych krążków w mig spostrzeże, że na The Sins Of Mankind coś nie gra, czegoś brakuje, choć pozornie materiał nie odbiega znacząco od „Death Shall Rise”. Cancer powtórzyli tu wypracowane wcześniej schematy, jednak pchnęli je w stronę thrash’u (także brzmieniowo), przez co płyta zyskała na dynamice i ogólnej chwytliwości, a niestety straciła na pożądanych w death metalu brutalności i ciężarze – co lokuje materiał gdzieś pomiędzy nagranymi w podobnym czasie wydawnictwami Messiah i Thanatos. Trochę inny jest również feeling tej muzyki – jak dla mnie bardziej odczuwalna jest tutaj chęć pokazania umiejętności (które, co oczywiste, rozwinęli przez lata) aniżeli przyjebania prosto między oczy. Trudno to tłumaczyć wyłącznie zmianą na stanowisku gitarzysty solowego; stawiałbym raczej na znudzenie dotychczasową formułą i chęć pokazania się z innej strony. Czy lepszej? Niekoniecznie, zwłaszcza dla kogoś, kto zachwycał się death’ową jazdą rodem z Florydy – z tej perspektywy The Sins Of Mankind można traktować jako krok wstecz. Ale jest też druga strona medalu. Tak ogólnie i w oderwaniu od przeszłości album jest kawałkiem porządnie przygotowanego i szybko wpadającego w ucho metalu, słucha się go chętnie i bezproblemowo. Wiadomo, z pewnych fragmentów (choćby tych z akustykami) Angole mogli zrezygnować, jednak na dłuższą metę można przejść nad nimi do porządku dziennego. Na The Sins Of Mankind łatwiej też spojrzeć łaskawszym okiem, kiedy ma się świadomość, że kolejne krążki Cancer już niespecjalnie nadają się do słuchania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 września 2016

Pyrrhon – Running Out Of Skin [2016]

Pyrrhon - Running Out Of Skin recenzja reviewTak sobie słucham Running Out Of Skin raz, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty… i dochodzę do wniosku, że jedynym fragmentem muzyki, w którym wiadomo o co chodzi, jest na tym albumie cover „Crystal Mountain”. To wrażenie może wynikać z faktu, że tylko w tych kilku minutach mamy do czynienia z normalną muzyką. Cała reszta to jeden wielki chaos, w którym trudno wyodrębnić jakiekolwiek wyraźniej zarysowane struktury. Pyrrhon pozwolili sobie tutaj na kilkanaście minut szalonej (i dość ekstremalnej) improwizacji, jako tako skoordynowanego katowania instrumentów w sposób wiadomy tylko dla siebie. „Growth Without End”, wcześniejsza epka, nie była materiałem łatwym do ogarnięcia; na Running Out Of Skin poprzeczka jest zawieszona jeszcze wyżej. Teoretycznie. Wydaje mi się bowiem, że każda próba rozłożenia tych kawałków na czynniki pierwsze jest równoznaczna z ich nadinterpretacją, że nie o to tu chodzi. Running Out Of Skin, choć to tylko mała piguła, jest tworem bardziej popieprzonym niż każde poprzednie wydawnictwo Pyrrhon, a jednak słucha się go zdecydowanie łatwiej. Wystarczy wyłączyć części mózgowiny odpowiedzialne za analizę i dać się wciągnąć w instrumentalny wir – odczucia są wówczas naprawdę ożywcze. Co do interpretacji wielkiego szlagieru Death – jest to jedna z najlepszych (obok Necrophagist), jakie słyszałem. Niby ma dużo wspólnego z oryginałem, ale została przefiltrowana przez styl Pyrrhon w taki sposób, że zabrzmiała niezwykle naturalnie dla tego zespołu. Running Out Of Skin polecam zwłaszcza miłośnikom chaosu w muzyce albo muzyki w chaosie – obie wersje pasują do tej płytki.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2016

Deceptionist – Initializing Irreversible Process [2016]

Deceptionist - Initializing Irreversible Process recenzja okładka review coverPrzez kilka ostatnich lat włoskie kapele z kręgu brutalnego i technicznego death metalu rozmnażały się głównie przez pączkowanie według schematu: bierzemy kogoś z epizodem w Hour Of Penance w CV i dobieramy mu kolegów. Teraz, jak widać na przykładzie Deceptionist, cały proces zszedł o poziom niżej: bierze się kogoś z epizodem w zespole „wypączkowanym” z Hour Of Penance w CV i dobiera się mu kolegów. W przypadku Deceptionist punktem wyjścia (dosłownie) dla obu gitarniaków był jako tako znany Hideous Divinity – można było zatem w ciemno zakładać, że panowie warsztat mają co najmniej niezły. I mają, trochę gorzej jest u nich za to z talentem kompozytorskim. Co ciekawe, wbrew pozorom bohaterowie tej recki nie zebrali się do kupy, żeby grać to samo, co w poprzedniej kapeli i zamiast uwielbienia dla Nile na Initializing Irreversible Process słychać raczej objawy zapatrzenia w nowsze produkcje Deeds Of Flesh i Arkaik. Niektórzy piszą jeszcze coś o wpływach Necrophagist, ale nieee, nie, nie, nie – na to jest stanowczo za wcześnie. Jeśli już to Decrepit Birth. Wracając do Deceptionist, muzyka Włochów nie opiera się wyłącznie na zrzynce i powielaniu typowych schematów nowoczesnego death metalu — wszak daleko by na tym nie zajechali, a już na pewno nie do kontraktu z Unique Leader — i zawiera kilka dodatków w zamyśle przydających jej oryginalności. I tu dochodzimy do kwestii, które mnie niezbyt jarają, bo chodzi o sample i jakieś tam elementy industrialu. Te bzycząco-szumiące duperele występują w różnym stopniu we wszystkich utworach, a gdy tylko pojawia się większe ich nagromadzenie, zaczynają przeszkadzać, niekiedy zaś wkurwiać – vide „Irreversible Process”, „Industrivolutionaction” czy „Operator Nr 3”. Rozumiem, że razem z mechanicznym podejściem do grania i sterylnym (aż za bardzo) brzmieniem — któremu nota bene brakuje basu — pasują do konceptu Initializing Irreversible Process, ale pasowanie i podobanie się to dwie różne sprawy. Mnie muzyka Deceptionist najbardziej przekonuje, kiedy napieprzają na najwyższych obrotach, żwawo wygrywając rozmaite łamańce, a od przesadnej nowoczesności trzymają się z daleka – przykłady tego mamy choćby w „Quest for Identity” i „The Confession”. Właśnie w takich fragmentach Initializing Irreversible Process wypada najciekawiej, choć skłamałbym pisząc, że one na długo osiadają w pamięci. Z takim materiałem Włosi w katalogu Unique Leader plasują się gdzieś pomiędzy Eschaton a Omnihility — jeśli takie odniesienie cokolwiek wam mówi — a to oznacza drugą ligę i nic ponadto.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deceptionistofficial
Udostępnij:

9 września 2016

Torchure – Beyond The Veil [1992]

Torchure - Beyond The Veil recenzja reviewMorgoth – to hasło wbrew pozorom nie wyczerpuje tematu klasycznego niemieckiego death metalu, choć nie da się ukryć, że to ten kultowy akt zrobił najwięcej dobrego dla tamtejszej sceny. Natomiast zespołem numer dwa, jeśli chodzi o ważność/zajebistość, jest dla mnie niesłusznie zapomniany Torchure. Wiadomo, tyle estymy co Morgoth nie miał w Niemczech nikt, ale Torchure — i to jest smutne — nie zdobyli nawet połowy tego uznania co kilka znacznie gorszych kapel, które w dodatku wystartowały później. Wydany w 1992 roku, a poprzedzony trzema demówkami debiut Beyond The Veil to kawał interesującego, przemyślanego i pewnie odegranego death metalu, który z jednej strony idealnie wpisuje się w kanony europejskiej odnogi gatunku (ot choćby Bolt Thrower, Grave, Gorefest), a z drugiej ma do zaoferowania kilka niezbyt popularnych wówczas rozwiązań, które zapewniły mu wyjątkowość i rozpoznawalność. Wybuchom szybkiej i brutalnej młócki (powiedzmy, że najbardziej w szwedzkim stylu) towarzyszą tutaj porządnie zaaranżowane niemal doomowe zwolnienia, w trakcie których Niemcy miażdżą ciężarem i powalają złowieszczym klimatem zbliżonym trochę do tego, który znamy z „Cursed”. Wprawdzie niektóre z tych bardziej odważnych/progresywnych patentów po tylu latach mogą wywoływać uśmiech na twarzy, ale wtedy były czymś nieoczywistym czy wręcz nowatorskim. Zresztą nie wszystko się tu zestarzało i taki „Mortal At Last” wciąż wywołuje ciary na plecach, choć zbudowano go w oparciu o dość banalny pomysł. Przy okazji warto odnotować, że użycie klawiszy wcale nie wpłynęło u Torchure na złagodzenie brzmienia, a Beyond The Veil jako całość solidnie kopie po dupie, mimo iż obraca się głównie w średnich tempach, jak przywołane wyżej kapele. Takie podejście do grania opłaciło się chłopakom – muzyka chwyciła, zespół zdobył lokalną renomę, załapał się na trochę prestiżowych koncertów i wszystko zmierzało w jak najlepszym kierunku. Niestety, w październiku 1992 w wypadku samochodowym zginęli główni twórcy materiału, bracia Andreas i Torsten Reissdorf oraz operator (video) zespołu Sven Lubert. Torchure o dziwo podźwignęli się po tym ciosie i — w odbudowanym składzie — już po kilku miesiącach byli gotowi na premierę krążka numer dwa, ale to temat na inną okazję. Wracając do Beyond The Veil, w pierwszej kolejności albumem powinni się zainteresować fani starego death metalu, w którym ważne są dobre struktury i odpowiedni nastrój, nie zaś melodyjki i tanie studyjne sztuczki.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 września 2016

Carbonized – For The Security [1991]

Carbonized - For The Security recenzja okładka review coverChristofer Johnsson od wielu lat jest znany przede wszystkim jako przywódca Therion, a był taki czas — o którym wielu już zapomniało, a inni zwyczajnie nie wiedzą – kiedy nasz milusiński poczynał sobie znacznie bardziej hardziorowo. Nie chodzi mi jednak o początki wspomnianego Therion, a o zespół działający równolegle do niego – Carbonized. Założycielem tej kapeli był Lars Rosenberg, znany później m.in. z Entombed, który po paru demówkach i wielu zmianach składu około 1990 dorobił się zaangażowanej i zdolnej ekipy towarzyszącej w osobach Piotra Wawrzeniuka (gary) i Christofera Johnssona (gitara, wokal). Panowie już jako trio na początku 1991 nagrali klasyczny dla gatunku For The Security, a zajęło im to ponoć aż… trzy dni. Carbonized niemal od początku określali swoją muzę mianem psychodelic death metal, jednak płytowy debiut ma więcej wspólnego z wściekłym grind core’m niźli z kolejną kopią Nihilist. Natomiast co do tajemniczej psychodelii – tą trzeba było jak najbardziej podkreślić, choć początek płyty wcale nie wskazuje na jej obecność. Pierwsze dwa kawałki to zupełnie normalny grind z dzikimi wrzaskami, napieprzającą perkusją i intensywnymi riffami. Aż się w nich roi od wpływów Terrorizer, Napalm Death czy Repulsion – czyli jazda na całego. Zaskakiwać może tylko klarowność brzmienia (o dziwo to produkcja Sunlight) i aranżacje (zwłaszcza w przypadku „Recarbonized”) rozbudowane ponad średnią gatunkową. Od trójeczki, czyli „Euthanasia”, sytuacja zaczyna się komplikować. To znaczy: zaczyna być komplikowana, choć techniki sensu stricte jest tam mniej niż się wydaje. Za to jest obecny duch Voivod… W szybką i brutalną sieczkę wkradają się popieprzone rozbujane riffy, nietypowe rytmy i przede wszystkim nienaturalnie wyeksponowany zmutowany bas. Momentami struktury utworów sprawiają wrażenie poskładanych przypadkowo czy nawet bez pomyślunku, ale z kolejnymi przesłuchaniami człowiek zaczyna dostrzegać w nich sens. Dzięki temu materiał z For The Security do dziś brzmi dziwacznie, nietypowo i po prostu oryginalnie. Album stanowi przy tym pewne wyzwanie dla ortodoksyjnie nastawionego słuchacza, bo zespół często zapędza się w rejony dla grind core’a i death metalu nieznane. W rezultacie debiut Carbonized może się wydawać płytą znacznie dłuższą niż jest w rzeczywistości. Mnie takie oblicze ekstremy bardzo pasuje i lubię do niego wracać, bo pomimo upływu lat na For The Security wciąż czuć powiew świeżości. Muzykom było jednak mało eksperymentów i dalej szaleli w najlepsze – „Disharmonization” to jakaś pomyłka, zaś „Screaming Machines” to już groteskowa pomyłka. To dlatego lubię udawać, że Carbonized to zespół jednej płyty.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Carbonized-Sweden-1403257869976977/

podobne płyty:

Udostępnij:

27 sierpnia 2016

Suicidal Causticity – The Spiritual Decline [2013]

Suicidal Causticity - The Spiritual Decline recenzja reviewDebiutujące kapele zazwyczaj robią wszystko, co w ich mocy, aby tylko jakoś się wyróżnić na tle innych, żeby zostać zapamiętanym… Suicidal Causticity na to nie wpadli. Logo: 'nowoczesne' i kompletnie nieczytelne krzaki. Okładka: niewyraźna paciajka, z której ciężko cokolwiek wyodrębnić – niech was nie zwiodą zdjęcia w necie, w realu jest jeszcze ciemniejsza. Zaś na samym krążku bardziej uwypuklono logo wydawcy, Ghastly Music, aniżeli nazwę kapeli i tytuł płyty. Na oprawie graficznej problemy z rozpoznawalnością się nie kończą, bo początek "The Spiritual Decline" to czystej wody ithyphallic death metal, o którym swego czasu bredził okrąglutki Karl Sanders. Gdyby ktoś nie łapał tego głupawego terminu – nie raz i nie dwa jedzie tu Nilem na kilometr. Te skojarzenia można naturalnie przenieść na włoski grunt i skonstatować, że Suicidal Causticity grają niemal w tym samym stylu co Hour Of Penance i Hideous Divinity, co oznacza brutalny — a po uważnym wsłuchaniu się również dość techniczny — death metal z Ameryki. Wprawdzie do starszych kolegów jeszcze im brakuje, ale "The Spiritual Decline" spokojnie można określić mianem solidnego, krwistego ochłapu. Co więcej, chłopaki nieźle rokują na przyszłość, bo wśród super nieoryginalnych rozwiązań (choć zagranych na dobrym poziomie), które można znaleźć u co drugiego przedstawiciela gatunku, trafiają się i takie, które świadczą o próbach poszukiwania swojej tożsamości. Dzięki temu sieczka Suicidal Causticity jest całkiem przyzwoicie urozmaicona – mamy tu znacznie więcej zwolnień niż u typowego przedstawiciela brutal death, riffy charakteryzują się dużą czytelnością, w solówkach słychać kilka ciekawych patentów melodycznych, a bas ze swymi zagrywkami często przebija się na pierwszy plan (co nie powinno dziwić skoro basman jest twórcą materiału i odpowiada w dużej części za jego brzmienie). To wszystko zebrane do kupy pozwala zgadywać, że Włosi chętniej sięgają po nagrania klasyków gatunku z Florydy niż po kolejne kopie Deeds Of Flesh. Rezultat jest naprawdę niezły, bo "The Spiritual Decline" nie nudzi się już w trakcie pierwszego przesłuchania, a raczej rozbudza chęci na kolejne.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Suicidal-Causticity/42775397282

podobne płyty:

Udostępnij: