2 października 2014

Hate – Anaclasis – A Haunting Gospel Of Malice & Hatred [2005]

Hate - Anaclasis - A Haunting Gospel Of Malice & Hatred recenzja okładka review coverAnaclasis to, w zamierzeniach, początek nowego etapu w dziejach Hate – krok ku większej rozpoznawalności i oryginalności, a to wszystko przy zachowaniu — a nawet zwiększeniu — dotychczasowego poziomu ekstremy. Na czym ta cała oryginalność ma polegać? Ano na rozmaitych industrialnych dźwiękach powplatanych tu i ówdzie w struktury utworów. Szczęśliwie nie są to żadne bezmyślne plumkania dla mrocznych samic o wydrążonym kręgosłupie, tylko naprawdę chłodne i „fabryczne” trzaski-szumy-uderzenia (gdybym miał o tym jakiekolwiek pojęcie, to postarałbym się użyć trafniejszych określeń). Zapowiadało się to zupełnie nieźle, ale jak na moje ucho chłopaki postąpili trochę zachowawczo i nie wykorzystali pomysłu z odpowiednią pompą, nawet na tym wstępnym etapie ewolucji stylistycznych. Bo tak naprawdę, pomijając te drobne industrialne dodatki, muzyka oraz jej brzmieniowa oprawa (ponownie Hertz) niewiele odbiega od tego, co znamy już z „Awakening Of The Liar”. Miejscami jest tylko ciut bardziej melodyjna (udany zabieg) czy zakręcona (techniki spod palców powinno być znacznie więcej) – jak więc widać, przełomu brak. Czemu natomiast ma służyć znaczna redukcja solówek – tego nie wiem. „Malediction”, „Necropolis”, „Hex”, „Euphoria Of The New Breed”, „Immortality” – takich kawałków słucha się najlepiej, bo jest w nich zarówno kurewsko szybkie bębnienie (brawa dla Hellrizera za rozwój – tak szaleńczego blastowania nie powstydziliby się kolesie z Kataklysm na „Serenity In Fire”), nieźle akcentowane chwytliwe riffy, jak i dynamizujące całość zwolnienia (przede wszystkim wtedy do głosu dochodzą sample). Z kolei niewypałem jest „Razorblade”, który — choć najkrótszy na płycie — wlecze się straszliwie i męczy swoją monotonią. Stały atut Hate to cholernie mocny wokal Adama – tym razem jeszcze bardziej wyrazisty i „zły”. Na plus trzeba zaliczyć także dobrze napisane teksty oraz „nawiedzoną” oprawę graficzną made by Graal. Nie zmienia to faktu, że jednak trochę się zawiodłem, bo zapowiadało się bardzo ciekawie – wychodzi na to, że w tym przypadku zbyt wysoko zawiesiłem im poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2014

Sickening Horror – When Landscapes Bled Backwards [2007]

Sickening Horror - When Landscapes Bled Backwards recenzja okładka review coverZanim George Kollias zyskał sławę dzięki intratnej posadzie w Nile, bębnił sobie z powodzeniem w powszechnie szanowanym Nightfall oraz rozkręcającym się z wolna i bez szału Sickening Horror. Co ciekawe, to postawą w tym drugim zespole zasłużył sobie w oczach Karla Sandersa na awans do najwyższej ligi. Po tej przygodnie prawie jak z „Kopciuszka” wbrew pozorom Kolliasowi woda sodowa nie uderzyła do głowy i ze starymi kolegami zdołał nagrać jeszcze debiutancki krążek – When Landscapes Bled Backwards. Krążek, który z pewnością dupy nie urywa, ale można go spokojnie zaliczyć do udanych, choć niewiele ponadto. W dużym skrócie, Grecy zapodają szybki i intensywny death metal (z bardzo wyraźnymi wpływami Nile i Morbid Angel) z zapędami w kierunku czegoś ambitnego i oryginalnego. Metalowa podstawa muzyki tego trio jest naprawdę niezła, bo panowie dobrze wiedzą, do czego służą instrumenty i potrafią z ich pomocą generować brutalny hałas. Jazda w ich wykonaniu nie niesie z sobą nic odkrywczego, ale przy odpowiedniej głośności może się podobać. Zaskakiwać może jedynie to, że płyta nie jest aż tak szybka, jak można by oczekiwać. W każdym razie – póki Sickening Horror łoją czysty death metal, to jest fajnie i wszystko trzyma się kupy. Nieciekawie robi się, gdy Grecy zbytnio zapędzają się z dodatkami. Mam tu na myśli zwłaszcza elektronikę i wpychanie się basu przed szereg, choć i to pianino na końcu płyty jest zbędne. Pierwsze i ostatnie nie wymagają komentarza, ale ten bas – i owszem. Trochę mi to śmierdzi nachalną próbą pokazania światu: patrzcie, kurwa, jacy jesteśmy techniczni; trochę, bo większość tych eksponowanych zagrywek to takie wciśnięte na siłę puste przebieranie palcami dla przebierania palcami. Ani to logicznie nie wynika ze struktury kawałków (za to skutecznie je rozwala od środka), ani nie służy za ozdobnik, ani też nie jest ciekawe od strony muzycznej. Przesadne ambicje twórców tylko zaszkodziły When Landscapes Bled Backwards, co nie oznacza, że pozbawiona tych „oryginalnych” domieszek płyta sprowadziłaby wszystkich do parteru. Nie, to dalej byłby tylko (lub aż) solidny i niewybijający się death metal.


ocena: 6,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2014

Unmerciful – Unmercifully Beaten [2006]

Unmerciful - Unmercifully Beaten recenzja okładka review coverAmerykański Unmerciful, jak na kapelę o kilkunastoletnim stażu, dorobek ma raczej skromny. To zresztą mało powiedziane, bo zamykającej ich dyskografię debiutanckiej płycie stuknęło już osiem lat, a na następną jakoś się nie zanosi. Najważniejsze, że Unmercifully Beaten przez ten czas nic nie straciła ze swej mocy i wciąż jest porywającym ochłapem totalnie amerykańskiego death metalu. Jako że muzycy tworzący ten zespół mieli w swych CV mniejsze lub większe epizody u różnych rzeźniczych załóg (najbardziej znany z nich, Jeremy Turner, przewinął się nawet przez Kanibali), toteż formując coś całkowicie swojego starali się przyłoić przynajmniej tak samo brutalnie. Po pierwszych (dosłownie!) sekundach „Masochistic Rampage” można by wskazywać na fascynację Amerykanów dokonaniami Severe Torture, ale było by to zbyt pochopne, bo już odrobinkę później wszystko staje się jasne. Unmerciful napierdalają bardzo udaną wypadkową Dying Fetus i Deeds Of Flesh, zahaczając także m.in. o Disavowed, Pyaemia, no i oczywiście Origin. Nie ma lekko! Technicznie muzycy stoją na bardzo wysokim poziomie, co zresztą słychać przez cały album, ale nie ulega wątpliwości, że ważniejsza jest dla nich mordercza szybkość, maksymalna brutalność i powodująca opad szczeny intensywność. Napierdol na całego, że posłużę się takim poetyckim terminem. No ale czego się w sumie spodziewać po kapeli o takiej nazwie. Okładkę mają super, brzmienie ani trochę się nie zestarzało, więc Unmercifully Beaten ciągle słucha się z dużą ochotą. Niestety, krążek ma dwie wady, które wynikają na dodatek z tego samego – czasu trwania. Moi mili, ten zajebisty materiał trwa jedynie 22 minuty! Phi, powie ktoś, płytkę można sobie zapętlić i będzie cacy. Ano nie do końca, bo Unmercifully Beaten została bowiem dopchnięta trzema kawałkami koncertowymi, które siłą rzeczy rozbijają spójność albumu i trochę psują pozytywne wrażenie. Niepotrzebny jest zwłaszcza cover Suffocation, bo „Catatonii” nie da się zagrać lepiej niż to zrobili Nowojorczycy, a muzykom Unmerciful wyszło to najwyżej poprawnie. Trudno, trzeba na to przymknąć oko i cieszyć się wypasioną częścią studyjną.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 września 2014

Ferosity – Blasphemous Verses [2014]

Ferosity - Blasphemous Verses recenzja okładka review coverJeśli traficie gdzieś na deklarację któregoś z muzyków Ferosity jakoby Blasphemous Verses był ich najlepszym albumem – jest to o dziwo prawda, nie zaś promocyjny bełkot. Krążek numer trzy w dorobku tej ekipy już na pierwszy rzut oka i ucha sprawia dużo lepsze wrażenie niż dwa poprzednie, może i nawet razem wzięte. Niestety, Ferosity, nad czym boleję, ciągle pozostaje dla mnie zespołem niespełnionych nadziei. Oczekiwałem bowiem, że pięcioletnia przerwa, jaka upłynęła od „Primordial Cruelty” pozwoli kapeli należycie okrzepnąć i stworzyć materiał, który pourywa dupy fanom klasycznego death metalu, przynajmniej tym nad Wisłą. Tak się jednak nie stało, mimo iż nowa płyta jest pod każdym względem lepsza i bardziej dopracowana od tego, co robili wcześniej. Nie można odmówić Ferosity umiejętności, zaangażowania i zorientowania w temacie, ale zanim ich udziałem stanie się awans do wyższej ligi, kompozycyjnie muszą jeszcze trochę nadrobić. Obrany przed laty styl mi odpowiada, bo rąbanka w średnich tempach z dużymi naleciałościami wczesnych Kanibali, Deicide i Mosntrosity to miła odmiana od nowomodnego, pokomplikowanego na siłę gówna. Fani wymienionych kapel — jak i samego Ferosity — znajdą tu sporo dla siebie, ale nie jestem przekonany, że zostaną tym materiałem nasyceni. Mi na Blasphemous Verses najbardziej brakuje większych urozmaiceń – jakichś dzikich solówek, bardziej nośnych rytmów, chwytliwych riffów, a może i odrobiny finezji. Panowie radzą sobie nieźle, choć monotonia jeszcze nazbyt często wkrada się do ich kawałków. Wspomniany kilka razy postęp dotyczy również brzmienia – wprawdzie jest pozbawione wodotrysków, ale po prostu pasuje do muzyki. Oprócz werbla, bo jest płaski i delikatny – dlatego chwała Cthulhu, że zespół nie gra szybciej. Po cichu liczę, że o następnej produkcji Ferosity będę mógł pisać z prawdziwym i przede wszystkim uzasadnionym entuzjazmem. Panowie, kurwa!, stać was na to! Rzemieślnicze podejście zostawcie innym.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.ferosity.com
Udostępnij:

20 września 2014

Septicflesh – Titan [2014]

Septicflesh - Titan recenzja reviewZespoły z długoletnim stażem coraz częściej rozczarowują próbami dostosowania swojej twórczości do nowych realiów, tudzież wysilonym klepaniem w kółko tego samego ku uciesze mniej wymagających fanów. W takiej sytuacji naprawdę dużo przyjemności daje posłuchanie płyty pokroju niejednoznacznie zatytułowanego Titan. Co ciekawe, to obiektywnie nawet nie musi być — i pewnie dla wielu nie będzie — największe, a nade wszystko najbardziej innowacyjne osiągnięcie Septicflesh; bardziej istotne jest to, że krążek imponuje bogactwem znakomitych aranżacji, które zgrabnie łączą w sobie wysublimowane formy orkiestralne i efektowne brutalne grzańsko. Od wydanego trzy lata temu znakomitego „The Great Mass” styl Greków nie zmienił się ani odrobinę, ale i tak w jego ramach muzycy zaproponowali kilka niezłych patentów, które przełożyły się na pokaźny zestaw ekscytujących utworów. Nietrudno zauważyć, że poziom wszystkich kawałków na Titan jest zaskakująco równy, a przy tym co najmniej wysoki, toteż 45 minut płyty mija jak z bicza strzelił. Godne odnotowania jest to, że chłodny profesjonalizm i dążenie do perfekcji nie wyparły u Septicflesh umiejętności tworzenia bardzo chwytliwych pasaży, które przyswaja się już od pierwszego przesłuchania. Nie przeszkadzają w tym nawet rozbudowane struktury i podniosły nastrój muzyki, który utrzymuje się przez całą płytę – na pierwszym miejscu zawsze są przykuwające uwagę spójne kompozycje, do których bardzo chętnie się wraca, bo każda zawiera coś charakterystycznego. Dzięki temu spośród kilku świetnych — i równych, jak już wspomniałem — kawałków można bez trudu wyłonić swoich faworytów. Ja stawiam na „Prototype”, „Order Of Dracul”, „Confessions Of A Serial Killer” (wbrew pozorom nie jest to cover Gorefest), „Prometheus” i kończący album zajebisty „The First Immortal”. Problem mam tylko z utworem tytułowym, a dokładnie z jego częścią symfoniczno-chóralną, bo wkradł się w nią banał bardzo zalatujący disney’owskimi Dimmu Burgerami. Ale to szczegół, bo pozostałe numery imponują ciężarem gatunkowym i specyficznym dostojeństwem. Na pochwałę zasługuje również świetnie zbalansowana produkcja Titan – coś, czego konkurencji z Fleshgod Apocalypse jeszcze brakuje. U Greków orkiestralny rozmach nie przesłania pracujących w niskich rejestrach gitar, a głębokie growle nie gryzą się z czystymi wokalami i damskimi chórami. Owszem, Septicflesh aż tak ekstremalni nie są, ale ich album mogę bez mrugnięcia okiem polecić miłośnikom metalu z solidnym klasycznym pierdolnięciem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 września 2014

Transcending Bizarre? – The Misanthrope’s Fable [2010]

Transcending Bizarre? - The Misanthrope's Fable recenzja okładka review coverNaprawdę imponujący kawał roboty odwalili Grecy w ciągu owych dwóch lat pomiędzy krążkami. Postarali się o prawdziwego pałkera, poprawili brzmienie i realizację, zbrutalizowali i zmienili nieco klimat w kierunku groteski, Kinga Diamonda, tudzież opery. Nietrudno się domyślić zatem, że większość zmian wyszła muzykom na dobre. Ale po kolei. The Misanthrope’s Fable to wciąż stary, dobry Transcending Bizarre?, tym razem jednak jakby mniej w blacku, a bardziej w death metalu, co powinno ucieszyć kilka osób. Oczywiście nadal ogromną rolę odgrywają klawisze i rozmaita elektronika, wokale wciąż raczej są skrzekliwe, ale sporo temp poszło w death i to raczej intensywny i brutalny. Niemałą zasługę ma w tym temacie perkusista z krwi i kości, bo napierdala w zestaw naprawdę zacnie. W końcu brzmi to prawdziwie, organicznie i autentycznie. Dalej – produkcja. Poszli Grecy po rozum do głowy i postarali się by żywy w stu procentach skład był totalnie słyszalny, bez żadnych niedomówień. Brzmienie jest więc czyste, klarowne i dobrze wydobywa wszelkie niuanse muzyki. Gdyby tak nagrano „The Four Scissors”, zostawałaby tylko miazga. Na koniec zostawiłem klimat, bo to ten element, który jest najmniej jednoznaczny w ocenie. Z jednej strony jest to logiczne rozwinięcie klimatu poprzednich albumów i nie ma w tym nic dziwnego i zaskakującego, z drugiej strony jednak, zmiana odbyła się kosztem mniejszej dawki dusznej industrialności i zimnego, nihilistycznego futuryzmu. A są to właśnie te elementy, które tworzyły styl Transcending Bizarre? oraz wyróżniały zespół spomiędzy innych. Niemniej jednak, nowa odsłona Greków w żaden sposób nie odstaje poziomem od poprzednich i wciąż podtrzymuje tworzącą się legendę niecodziennego, awangardowego grania. Jeżeli więc nie boicie się eksperymentów i macie otwarte głowy – The Misanthrope’s Fable powinno przypaść wam do gustu i zapewnić sporo ciekawych doznań natury akustyczno-estetycznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2014

Tehace – Yearning For The Slime [2014]

Tehace - Yearning For The Slime recenzja reviewKilka lat temu Tehace, obwołany którymś z kolei „polskim Morbid Angel”, miał robić za nową nadzieję polskiej sceny death. Gwarancją dobrej promocji i pewnego sukcesu była umowa z największym metalowym wydawcą w kraju. Nooo, ale wiemy, jakie mamy warunki i ile są warte są tutejsze obietnice. Rezultat był taki, że o zespole błyskawicznie słuch zaginął. W sumie historia jakich wiele, ale jeśli weźmiemy pod uwagę poziom wejherowskiej ekipy, to sytuacja staje się co najmniej niepokojąca. W każdym razie lata mijały. Chłopaki się zestarzeli i już jako panowie powracają z wydaną własnym sumptem płytą numer dwa, której nagrania rozpoczęli jeszcze w… 2011 roku. Jak więc widać, szczęście Tehace nadal nie dopisuje. Jedyne pocieszenie można znaleźć w tym, że kapela nie spuszcza z tonu i bez zarzutu wymiata ten morbidowski stuff. Właśnie… od oczywistych porównań zespół nie ucieknie, nie wydaje mi się, żeby nawet próbował, bo wpływy przede wszystkim „Covenant” i „Formulas Fatal To The Flesh” są tak mocno słyszalne na każdym kroku (zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie solówek i pracę dwóch stóp), że zakamuflować się tego nijak nie da. A że wykonawczo wszystko jest naprawdę cacy, to nie ma potrzeby jojczeć o zauważalną oryginalność. Już jedno uważne przesłuchanie Yearning For The Slime pozwala skonstatować bez cienia złośliwości (chyba że w stosunku do Amerykanów), że na chwilę obecną Morbid Angel to taki amerykański Tehace… Mocne słowa, wiem, ale w konfrontacji z opisywanym krążkiem „Illud Divinum Insanus” wypada po prostu zawstydzająco. Żeby jednak nie było zbyt jednorodnie, w muzyce Tehace można się doszukać naleciałości paru innych, mniej lub bardziej z Morbidów zaciągających, zespołów – mam tu na myśli późniejszy Mithras, Sickening Horror (z drugiej płyty) oraz Nile (ze wspaniałego „In Their Darkened Shrines”). Znajdziecie tu ponadto wyjątkowo udane rozwiązania autorskie, które najmocniej przebijają się z tych wolniejszych, klimatycznych i nieco eksperymentalnych kawałków – głównie z „Neverending Day” i „Road To Slavery”. W tych fragmentach panowie pokazali się z innej, ale równie — jak nie bardziej! — przekonującej strony i nie było by wcale źle, gdyby w przyszłości poszli właśnie w tym kierunku; do pełni szczęścia dopełniając tylko całości takimi zajebistymi wyziewami jak zamykający album morderczy „Meatgrinder (Iron Claws Of Fate)”. Właśnie wtedy dorobią się rozpoznawalności dorównującej ich poziomowi technicznemu i będą mogli mówić o wypracowaniu własnego stylu. Na razie trzeba ich wspierać, żeby znów nie przepadli. Yearning For The Slime nie kosztuje przecież fortuny.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.tehace.pl

podobne płyty:


Udostępnij:

11 września 2014

Decision D – Razón de la Muerte [1992]

Decision D - Razón de la Muerte recenzja okładka review coverTylko nie wczytujcie się zbyt głęboko w teksty, bo jeszcze spłynie na was łaska boska i dostaniecie kurzajek przy lekturze Behemotha. Tak się bowiem składa, że holenderski Decision D, poza graniem technicznego death/thrashu (na czym się dzisiaj skoncentruję), zabrał się za ewangelizowanie. Jeśli więc dostajecie torsji na samą myśl o chrześcijańskim metalu, proponuję prewencyjnie unurzać się w smole przy akompaniamencie najbardziej bluźnierczych kawałków Deicide przed przystąpieniem do słuchania. A warto, jak jasny skurwysyn warto. Debiutancki krążek Holendrów wart jest największych poświęceń, gdyż zawarta na nim muzyka po prostu rozjebuje. Krążek brzmi nie gorzej niż rodzimy Wolf Spider, opisywany ostatnio Obliveon, a nawet Death z podobnego okresu. Jest więc wszystko, czego wytrawny słuchacz technicznej muzyki mógłby kiedykolwiek potrzebować. Holenderski zespół postarał się, by muzyka była odpowiednio techniczna i ambitna, nie zapominając przy tym o starej, dobrej przebojowości. Przy takim nagromadzeniu wirtuozerskich i kompozytorskich bajerów, jak to się dzieje w przypadku Razón de la Muerte, sztuką jest utrzymać muzykę na poziomie trafiającym do przeciętnego słuchacza i ta sztuka Decision D się znakomicie udaje. Płyta wchodzi naprawdę leciutko, niemal za lekko, przez co trzeba się przez nią przegryźć kilka razy, by wyłapać wszystkie fajerwerki. Przywodzi to nieco na myśl, wspomnianego już Wolf Spidera, który humorem skutecznie odwracał uwagę od karkołomnych aranżacji. Z Decision D jest de facto podobnie, bowiem całość krążka podszyta jest swoistą zabawą z muzyką i ze słuchaczem. Opisując stronę techniczną ograniczę się do kilku ledwie stwierdzeń: (a) kapitalne gitary – tak riffy jak i solówki, (b) ciekawe, zróżnicowane wokale, swobodnie operujące w przedziale od głębokich growli a’la Asphyx, a skończywszy na wysokich zaśpiewach (w dodatku zmanierowanych) oraz (c) sprawiająca wrażenie zrobionej od niechcenia zabawa z tempami. To wszystko do kupy razem wzięte sprawia, że Razón de la Muerte słucha się fenomenalnie, z wypiekami na twarzy i — w zależności od konfesji — wkurwem połączonym z zachwytem bądź tylko zachwytem. Zdecydowanie polecam.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

8 września 2014

My Dying Bride – Songs Of Darkness, Words Of Light [2004]

My Dying Bride - Songs Of Darkness, Words Of Light recenzja reviewPierwszy kontakt z ósmym długograjem Brytyjczyków mógł zaskoczyć niejednego fana. Dwoma wcześniejszymi albumami My Dying Bride wprowadzili na powrót do swego brzmienia sporo brutalności, więc można było oczekiwać po nich dalszego radykalizowania muzyki. A tu niespodzianka – zero blastów, zero growli, a tempa najwyżej (prawie) średnie. Słowem: doom. Ciężki, ponury, dołujący, bardzo nastrojowy, utrzymany w klimacie smutku i zadumy. Materiał jest zwarty, trzyma cholernie równy poziom, a jego niewesoła atmosfera utrzymuje się całą godzinę – przez to może się wydawać bardziej monotonny niż jest w rzeczywistości. Otwierający płytę „The Wreckage Of My Flesh” to całkiem spokojny walec, gdzieniegdzie tylko porozdzierany blackowym wokalem Aarona (właśnie takie wokale to jedyny naprawdę agresywny element krążka). Następujące po nim „The Scarlet Garden” i „Catherine Blake” — jedne z najlepszych na płycie — wprowadzają do melancholijnego grania trochę dynamiki i mocniejszego uderzenia – to co zawsze wychodziło Angolom na dobre, sprawdziło się i tym razem. Świetnie wypadają numery o bardziej dramatycznej budowie i zmiennym tempie jak „The Prize Of Beauty” i „A Doomed Lover”. Szczególnie ten drugi jest znakomity, gdy od słów „and I follow” wchodzi melodyjna gitara, a wszystko powoli rozkręca się do wspaniałego, podniosłego finału. Mój absolutny faworyt z tego albumu, po prostu wspaniały i przejmujący, szkoda tylko, że taki krótki – trwa niespełna osiem minut. Jest jeszcze interesujący „And My Fury Stands Ready”, który klimatem przypomina mi nieco „Black Heart Romance” z poprzedniej płyty. Mimo stonowanego charakteru, Songs Of Darkness, Words Of Light jest krążkiem wybitnie gitarowym, opartym na ciężkich riffach i posępnych melodiach. Dopiero dalej znajdują się wokale, organicznie brzmiąca sekcja oraz ostrożnie dawkowane klawisze (ich rola znacznie zmalała). Rezultat jest więcej niż bardzo dobry (stąd też taka ocena), ale żeby się o tym w pełni przekonać, trzeba płycie poświęcić odpowiednio dużo czasu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 września 2014

Appalling Spawn – Freedom, Hope & Fury [1998]

Appalling Spawn - Freedom, Hope & Fury recenzja okładka review coverSkoro ostatnio jesteśmy w nieco cięższych klimatach, pozwolę sobie przedstawić wam czeską kapelę o wdzięcznej nazwie Appalling Spawn i jej pierwszy długograj Freedom, Hope & Fury. Nieco ponad pół godziny porażającej nerwy sieczki w najlepszym stylu powinno zainteresować miłośników Cryptopsy, Gorguts oraz Demilich, choć nie zawiodą się także ci, którzy zwykle stronią a takich klimatów. Appalling Spawn nagrał bowiem krążek ciężki, maltretujący kichy niczym porządny kebab, a jednocześnie przemyślany, wielowymiarowy i ciekawy technicznie. Kilka lat temu opisałem na blogu (jedyne dotychczas) fenomenalne dzieło formacji Lykathea Aflame, której Appalling Spawn jest bezpośrednim poprzednikiem, a co za tym idzie – wiele elementów tworzących niepowtarzalny styl Lykathea Aflame, ma swoje źródło właśnie w muzyce Appalling Spawn. Choć chronologia jest przy tym opisie odwrotna, jest w tym pewien sens, albowiem Appalling Spawn jest jeszcze bardziej undergroundowy i nieznany niż, nie tak przecież znowu popularna, Lykathea. O ile jednak ta ostatnia kapela poszła na całość i eksperymentowała ze wszystkim, z czym się tylko dało, o tyle Appalling Spawn jest znacznie bardziej czysty gatunkowo i bezkompromisowy, co nie oznacza jednak, że prosty i głupi. Co to, to nie. Freedom, Hope & Fury to prawdziwa uczta dla ucha, rozjebująca bębenki i gniotąca mózg, ale uczta. I przy całej swojej brutalności – melodyjna i dziwnie łagodna. Album utrzymany jest raczej w średnich tempach – bezsprzecznie jednak miażdżących, ze sporą ilością interesujących solówek i technicznych zagrywek, oprawionych nieprzesadnie czystym brzmieniem. Bezspornym atutem są tu riffy, z których kilka masakruje bez pardonu, coś jak bojownicy z Państwa Islamskiego. Jednak tym, co wyróżnia Appalling Spawn spośród podobnych projektów, są kapitalne, wyciszające słuchacza zwolnienia oraz sielankowe (hmmm…) interludia bogato okraszające każdy niemal kawałek. Jeżeli więc oczekujecie od grindu czegoś więcej niż dobywającego się z kiszek bulgotu, luźno wiszących strun i hektolitrów świńskich flaków – Appalling Spawn jest jak znalazł. Warto więc poświęcić Czechom te pół godziny, a wynagrodzą je inteligentną i brutalną sztuką z najwyższej półki.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij: