14 marca 2014

Noneuclid – The Crawling Chaos [2008]

Noneuclid – The Crawling Chaos recenzja reviewNawet dzisiaj da się nagrać coś nowego i nie-tak-łatwo szufladkowalnego. Wprawdzie opisywana płytka ma już sześć lat, ale i tak wpada w (klasycznym już podziale na do i po 2005 roku) czasy post-metalu, czyli nihil novi i nic dobrego. Tyle tylko, że Noneuclid jest i nowy i dobry. Muszę jednak oddać demo sprawiedliwość, bo chociaż płyta wyraźnie plasuje się w post-metalu, to w żadnym przypadku nie można tego powiedzieć o muzykach, niektórym z nich bowiem czwarta dekada już pękła, a w dodatku na graniu zepsuli już mnóstwo wątroby. Jakby jednak nie było, nie zmienia to faktu, że debiutancki The Crawling Chaos to siedem naprawdę niezłych i nieszablonowych kompozycji z pogranicza deathu, thrashu, progu i każdego innego metalu. Oczywistym jest więc, że co, jak co, ale krążek na pewno nie jest nudny bądź przewidywalny. Dzieje się naprawdę sporo, co i rusz utwory odmieniają oblicze i zaskakują zmianą klimatu o internetowe 360º (co ma, zdaniem autorów takich „mondrości”, ukazywać totalność przemiany). Można się w muzyce doszukiwać pewnych reminiscencji kanadyjskiego Voivod, chociaż raczej w ogólnym, niźli szczegółowym znaczeniu. Co bardziej wprawne ucho, obyte z czymś więcej niż Orłosiem w Teleexpresie, bez trudu wychwyci jednak znacznie więcej znajomych motywów i stylów. Nie boją się muzycy eksperymentować, zachowują przy tym zdrowy umiar i — często w przypadku podobnych produkcji ginącą — słuchalność. Pojebania jest tyle by zaciekawić, ale nie na tyle by wkurwić i odepchnąć. W utrzymaniu słuchacza przy albumie pomagają zdecydowanie bardzo dobre gitary, które kilkukrotnie jadą riffami tak porywającymi, że nawet najbardziej zatwardziała feministka z ochotą wdzierzgnęłaby się w kwiecisty fartuszek i z uśmiechem na ustach pogalopowała poczynić jakieś pranie lub zmywanie. Tak przekonujące są te riffy. Posłuchajcie zresztą sami. „The Digital Diaspora” z openingiem godnym Grammy (gdyby to oczywiście miało znaczyć jakiekolwiek uznanie i prestiż), „Void Bitch” z nieco groovowym mieleniem (a także ciekawą, orientalną stylistyką refrenu), czy też thrashowy, może Kreatorowy, może a’la Destruction, „Time Raper”. Oczywiście jest tego znacznie więcej, bo także pozostałe kawałki nie zaniżają średniej, ale na potrzeby recenzji – ograniczę się do wyżej wymienionych. Pochwała należy się także basiście, bo odwalił kawał porządnej roboty nadążając za wioślarzami, a nadto dodał kilka solówek i garść bardziej pierwszoplanowych riffów. Bez zastrzeżeń radzi sobie także pałker, niby nic specjalnie wielkiego, ale hańby nie przynosi, a double basy ma wręcz przednie. Nie można zapomnieć oczywiście o wokaliście, bo to jego zasługą jest, w znacznej mierze, klimat albumu i jego — wywołane już — popierdolenie. Krótko o samej muzyce. Warto na płytę spojrzeć nieco jak na concept album. Choćby po to, by instrumentalny „Xenoglossy” nabrał nieco sensu, bo samodzielnie wydaje się zbędny. Patrząc jednak na całokształt dzieła, sprawdza się nieźle jako interludium i pasuje do całości. Warto zaprzyjaźnić się z debiutem Noneuclid na dłużej i w oczekiwaniu na drugi krążek – poobcować z trochę mniej sztampową muzyką.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Noneuclidband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 marca 2014

Kat – Acoustic "8 Filmów" [2014]

Kat - Acoustic 8 Filmów recenzja reviewWyjdę na hejtera, ale trudno – trzeba ostro reagować w obliczu tak bezczelnego zamachu na kasę fanów. Długo się zastanawiałem, od czego zacząć tę tyradę, bo — trawestując fragment „Głosu Z Ciemności” — ta płyta ssie, ssie, ssie, a wybór elementów, za które należy się poważna zjebka, jest przeogromny. Dlatego, w imię rzetelności, na początek rzucę wszystkie pochwały, jakie przychodzą mi do głowy w kontekście Acoustic „8 Filmów”. Album nieźle brzmi (choć to żadne osiągnięcie), wokalista ma przyzwoity głos, a utwory momentami są zbliżone do oryginałów.

Koniec tego dobrego. Okładka budzi zażenowanie (politowanie?), tytuł jest co najmniej głupi (równie dobrze mogłoby być „8 lodówek” albo „worek ziemniaków”), a muzyka to jakaś kpina z najwierniejszych miłośników Kata. Według niemożliwie buńczucznych zapowiedzi materiał miał przełamać „bariery dzielące muzykę klasyczną i szeroko pojmowany rock”. Nie wnikam w to, jak dalece trzeba stracić kontakt z rzeczywistością, jak bardzo być zapatrzonym w siebie i pozbawionym dystansu do własnej osoby, żeby wypisywać podobne brednie, ale Acoustic „8 Filmów” nie jest w stanie niczego przełamać, bo ani rocka ani klasyki na tym zmarnowanym kawałku plastiku nie znajdziecie.

Na zawartość albumu składa się osiem znanych (czytać: odgrzewanych), w większości już brodatych, utworów w wersjach zapitolonych na śmierć oraz cztery — dopisane zapewne na kolanie, sądząc po ich jakości — interludia. Ognisko, oaza, ognisko na oazie – to chyba najlepsze określenie poziomu artystycznego tego dobijającego plumkania. Wszystkie stare kawałki zostały niemożliwie spłaszczone, pozbawione wszelkiej dynamiki, wyprane z dramaturgii i klimatu, są też potwornie nudne i męczące. Wkurwienie budzi już sam fakt szargania paru świętości, jakimi niewątpliwie są „Czas Zemsty”, „Głos Z Ciemności” czy „Łza Dla Cieniów Minionych”. A te nachalne gówniane bluesowe zagrywki w „Delirium Tremens” to już w ogóle ukłon w stronę Dżemu i innych przećpanych meneli – niech im ziemia ciężką będzie. Jakby się ktoś pytał, coś takiego w świecie Piotra Luczyka nazywa się „nowymi aranżacjami”. Kurwa!

Śpiewający w gościach Maciek Lipina z nieznanej mi nawet z nazwy kapeli Ścigani również nie olśnił, a barwa jego głosu tylko kilka razy zespoliła się z charakterem udziwnionych kompozycji (z czego akurat powinien się cieszyć – po co równać w dół). Wina na pewno nie leży wyłącznie po jego stronie, bo cóż wielkiego można pokazać, zmagając się z beznadziejnym podkładem. Robił, co się dało, ale Acoustic „8 Filmów” nie uratował. Aranżacje wokalu sugerują natomiast — takie przynajmniej odnoszę wrażenie — że z tekstami Kostrzewskiego nie miał wcześniej styczności, toteż nie za bardzo je zrozumiał.

W nagraniach wzięli udział ponadto perkusista i nowy basista Kata (bardziej wnikliwi słuchacze doszukają się ich działalności, choć łatwo nie będzie) oraz „instrumentaliści [płci obojga] z orkiestr symfonicznych Polski i Europy” w liczbie… trzech, którzy również w studiu się nie orobili.

I tak, według pomysłodawcy, ma wyglądać płyta, której z niecierpliwością wyczekiwali fani. Pięknie, kurwa, pięknie! Za twórczość Piotra Luczyka jeszcze 15 lat temu dałbym się pokroić, dziś pozostaje mi tylko udawać, że Kat, któremu przewodzi, nie istnieje.


ocena: 2/10
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 marca 2014

Devin Townsend – Infinity [1998]

Devin Townsend – Infinity recenzja okładka review coverPróba rozeznania się w zawiłościach Devinowej polityki brandowej jest, nie przymierzając, równie sensowna i łatwa jak próba malowania obrazów przy pomocy wiertarki i starych zeszytów do matematyki. Dlatego nawet nie będę się za to zabierał, nie będę wnikał czy jest tak czy inaczej, co było pierwsze, tylko przyjmę, całkiem pewnie uprawnione założenie, że Infinity, wbrew dyskografiom, jest drugi albumem Devina w jego solow(aw)ej karierze. Albumem będącym spójną i logiczną kontynuacją wydanego rok wcześniej „Biomecha”. Devin jako artysta, na co wskazują kolejne albumy, nigdy nie był muzycznym nowicjuszem i praktycznie od samego początku doskonale wiedział, co chce grać i to właśnie grał. Pomiędzy skrajnymi pozycjami, które dzieli przecież co najmniej 10 lat (a nawet 15 licząc DTP), większych różnic nie ma. Naprawdę łatwo znaleźć wspólne motywy dla Infinity i „Ziltoida” bądź „Synchestry”. Podobne, w swojej istocie, koncepcje aranżacyjne, podobne środki artystycznego wyrazu, podobna, w końcu, atmosfera lekkiego szaleństwa i nieprzewidywalności sprawiają, że każdego albumu słucha się z podobnym nastawieniem i podobnie się go odbiera. Nie jest to jednak minusem, nic z tych rzeczy, bo — po pierwsze — nikt nie gra nic nawet nieznacznie zbliżonego, a po drugie – jest w Devinowym graniu szczypta geniuszu objawiająca się to pod postacią niesamowicie sugestywnych i autentycznie brzmiących stylów obranych dla danego kawałka, to jako naprawdę mięsiste i dorodne riffy, w końcu jako wbijające w fotel wokalizy. I który wciąga w świat Kanadyjczyka razem z gaciami i kraciastymi laczkami. Mimo niesamowitej wręcz spójności i konsekwentności w produkcjach, da się jednak odczuć, że Infinity bliższy jest początkom kariery muzyka. Z kawałków przebija pewne nieokrzesanie, coś, co można przyrównać do niedopieczonego ciasta na niwie cukierniczej, a także pewna nierównowaga miedzy elementami bardziej na poważnie i tymi bardziej debilnymi, które w przypadku Infinity czasami mierzwią. Album wymaga również cierpliwości, ale, z drugiej strony, z czasem, mnóstwo rzeczy, które irytują przy początkowych przesłuchaniach, znajduje swoje miejsce i zaczyna współbrzmieć. W celu pełnego ogarnięcia tematu, wymagane jest więc wielokrotne przewałkowanie materiału, do momentu, w którym krążek przestaje być postrzegany jako zbiór poszczególnych utworów, ale większa całość. Dopiero z takiej perspektywy niektóre dziwactwa nabierają sensu, znajdują swój kontekst. Tym niemniej jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której dysonans bierze górę nad cierpliwością i płytka zamiast do powtórnego odtworzenia, trafia na półkę. Kilku ulubieńców: „Christeen” za refren i niezłe melodie, „Bad Devil” za saksofon i nieco gangsterski klimat, „War” za kapitalne gitary oraz, by nie wymienić wszystkiego po kolei, „Wild Colonial Boy” za balowe tempa i fantastyczne wokale. Werdykt wydaje się dość prosty, choć wcale taki nie jest. Dziś wystawiłbym krążkowi mocne 8, ale po pierwszych kilku okrążeniach pewnie bliżej 7, a może nawet nie. Różnica niby niewielka, ale album bardzo dobry a dobry to dwie różne sprawy. Infinity to — odrzucając wszelkie sentymenty i uprzedzenia — album jednak tylko dobry. Z olbrzymim potencjałem i coraz to przyjaźniejszy i przyjaźniejszy, ale dobry. Tych kilka elementów bowiem, bo nie o istocie muzyki tu piszę, potrafi zniechęcić i zepsuć zabawę. Biorąc jednak poprawkę na to, że mamy do czynienia z Devinem, da się to przeskoczyć i zanurzyć w nietuzinkowej grze Kanadyjczyka.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 marca 2014

Pathology – Surgically Hacked [2006]

Pathology - Surgically Hacked recenzja okładka review coverZdawać by się mogło — a przynajmniej zdrowy rozsądek tak podpowiada — że band powstały w 2006 roku i nawalający dość oklepane dźwięki nie ma prawa dorobić się statusu grupy wpływowej. A jednak, na inspirujący wpływ Pathology powołują się rozmaici brutaliści z całego świata. Skąd się wzięła ta ponadnormatywna atencja i zainteresowanie? Szczerze mówiąc, pojęcia nie mam, no bo przecież nie ze względu na muzykę… Materiał z debiutanckiego krążka Amerykanów to dobrze zagrane i nieźle wyprodukowane nic nowego spod znaku typowego brutal death. Surgically Hacked spełnia chyba wszystkie wymogi gatunku (niskie wokale, dość szybkie tempa, trochę groove, trochę niewyszukanych zwolnień i teksty w tematyce gore) i jakichś formalnych błędów nie sposób jej wytknąć, a za optymalną długość (20 minut – wychodzi przyzwoita średnia 2 minuty na kawałek) można nawet odrobinę pochwalić. Krążek oczywiście nadaje się do słuchania, bo panowie grają na dobrym poziomie – człowiek się nie męczy, na ziewanie nie ma specjalnie czasu, ale żeby wyłapać coś charakterystycznego, niepospolitego… No właśnie. Główny problem Surgically Hacked leży w tym, że to płyta raczej dla bezgranicznych fanów takiego hermetycznego młócenia. Oni docenią wierność ideałom, ładunek brutalności, paciajkę na okładce, itp., bo już minimalnie wybredny słuchacz wybierze coś z wyższej półki, z której zresztą Pathology obficie zaciągają: Disgorge, Fleshgrind, Disavowed, Pyrexia, Pyaemia czy Prophecy, albo… któryś ich późniejszy album z Mattim Way’em na wokalu… Ja tak właśnie robię.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.pathologymusic.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 marca 2014

Realm – Suiciety [1990]

Realm - Suiciety recenzja okładka review coverBardzo dojrzeli muzycy od poprzedniego albumu. Jest to dobra wiadomość szczególnie dla tych, którym bardziej powerowy aniżeli thrashowy charakter debiutu nie pozwalał w pełni delektować się muzyką. Na szczęście dla nich, całego tego klimatu „wysokiego c”, zgniecionych marchewami jajek i ćwiekowanych kurtek nie ma (choć pewnie nadal tak właśnie się nosili), przez co album nie tylko sprawia wrażenie mniej szczeniackiego, ale wręcz zaangażowanego i zmuszającego do skupienia. Mam tu na myśli teksty, które z Bozi i Diabła zeszły na znacznie mniej abstrakcyjną tematykę społeczną i ogólnopolityczną. Nie chcę przez to oczywiście implikować, że teksty pełne są Webera, Durkheima i dogłębnych analiz patologii społecznych, ale że w końcu, delikatnie rzecz ujmując, przestali pieprzyć o dupie Maryni. Niemniej jednak to w sferze muzycznej dokonały się największe zmiany, które słychać tak na poziomie melodii, ale przede wszystkim w kompozycjach i bardziej progresywnym zacięciu. Zwróćcie uwagę na gitary, jak inkorporują patenty a’la „Mother Man” Atheisty, riffy żywcem wyjęte z Chuckowych „Spiritual Healing” i kolejnych, na bardzo niezależny, selektywny bas, będący niekiedy de facto trzecią gitarą, na wstawki rodem z „Thresholds” Nocturnusów. Zwróćcie także uwagę, że to wszystko było pierwsze. Świadczy to jak najlepiej o kierunku obranym przez kwintet, bo zaproponowali coś, co jakiś (nie tak znowu odległy) czas później weszło do kanonu technicznego grania. Stworzyli klasykę. Przy całym tym dorośnięciu zachowali jednak swoją bezpośredniość i nie stracili nic z dobrze rozumianej przebojowości. Skutek tego jest taki, że album wchodzi równie gładko jak debiut, oferując jednocześnie znacznie więcej i niezaprzeczalnie wyższych lotów. Posłuchajcie choćby dwóch: „La Flamme’s Theory” i tytułowego „Suiciety”, by zrozumieć, co mam na myśli. I jeżeli miałbym kiedyś wskazać na książkowy przykład wyjścia na ludzi i dojrzenia, to wskazałbym właśnie „Suiciety”. Zostawię was teraz z tą myślą do przetrawienia i jeżeli nie zachęci was to do lektury, to alboście głusi albo głupi. Albo, najpewniej, i jedno i drugie. Dla mnie Suiciety to krążek, który znać należy, który znać wypada, bo mimo wielu powerowych pozostałości, jest jednym z ważniejszych w historii technicznego grania.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lutego 2014

Cynic – Kindly Bent To Free Us [2014]

Cynic - Kindly Bent To Free Us recenzja okładka review coverDruga płyta Cynic ukazała się w 2008 roku i z miejsca rozczarowała słuchaczy zakochanych w doskonałym i przede wszystkim nowatorskim debiucie. Fala krytyki była zasłużona, jednak to nie dało do myślenia Masvidalowi, który zamiast pójść po rozum do głowy i zakończyć ten kabaret z elementami groteski, wziął się za regularne wydawanie pod tą legendarną nazwą jeszcze większych i jeszcze bardziej dobijających zapchajdziur-wysysaczy kasy. Tak dotarliśmy do chwili obecnej, do longpleja numer trzy, który bez wysiłku i naprawdę szczerze można pochwalić wyłącznie za oprawę graficzną autorstwa nieżyjącego już niestety Roberta Venosy. Muzycznie mamy ciąg dalszy załamującego zjazdu na dupie po równi pochyłej w odmęty efemerycznego, rozmemłanego nie wiadomo czego i nie wiadomo dla kogo. Ponoć istnieją tacy, którzy dokopali się na „Traced In Air” jakichś pierwiastków death metalu, co mnie nie było dane. Teraz ci sami ludzie mogą mieć problem z doszukaniem się na Kindly Bent To Free Us czegokolwiek wpadającego w metal czy nawet ostrzejszego rocka. W tym miejscu nie mam nawet zamiaru czepiać się obranego stylu, wszak każdy może się rozwijać (albo „rozwijać”) w kierunku, jaki mu pasuje – czy to mięknąć czy radykalizować się. Aaale! Niechże to, kurwa, ma ręce i nogi! Niech stoi za tym jakiś pomysł! Masvidal z niezrozumiałych, przynajmniej dla mnie, powodów z całych sił pcha się w bezpłciowy, grząski i potwornie nudny progresywny rock alternatywny, który — jak mniemam — fani takiej muzyki w normalnym wydaniu przyjmą z zażenowaniem, albo najpewniej w ogóle oleją sprawę. Niestety, obecnie wyznacznikami nośnego progresywnego grania — takiego, które może spokojnie pogodzić słuchaczy rocka i metalu — są ostatnie płyty Mastodon, od których postreunionowe dokonania Cynic dzieli głęboka przepaść, zasieki i pole minowe. Strona instrumentalna albumu — choć absolutnie nie porywa — i tak momentami jeszcze jakoś się broni (szczególnie w „Gitanjali”, który jest prawie dobry), wszak mamy tu Seana Reinerta i Seana Malone’a, a oni do technicznych ułomków nie należą. I to właśnie pracę sekcji rytmicznej należy zaliczyć na plus, mimo iż brzmieniowo niekiedy brakuje jej spójności. Gorzej, że są jeszcze wokale spiritus movens tego przedsięwzięcia. Nie wiem, kto nagadał Paulowi, że potrafi śpiewać, ale uczynił światu straszne świństwo, bo ten najwyraźniej w to uwierzył. I śpiewa — bo „śpiewać każdy może” — czym potrafi doprowadzić człowieka do rozstroju nerwowego, zwłaszcza w karykaturalnych, nieprzemyślanych refrenach. To przez jego nieskoordynowane i wstrzelone od czapy zawodzenie przebrnięcie przez dwa pierwsze kawałki zajęło mi trzy dni! Jeśli już chłop przypadkiem zagra coś sensownego (choćby solówki), to zaraz wysiłek swój i kolegów masakruje tym koszmarnym głosem, zabijając wszelki nastrój. To w zupełności wystarcza, żeby mieć problemy z utrzymaniem skupienia (i nerwów na wodzy) do końca albumu. Następny denerwujący element to niezbyt zwarta produkcja – może tu chodziło o podkreślenie indywidualnych umiejętności, ale efekt jest taki, że instrumenty często grają obok siebie, nie zazębiają się, nie tworzą monolitu. W takich warunkach trzeba naprawdę dużo samozaparcia, żeby brnąć przez kolejne rozwlekłe utwory. Samozaparcia albo porządnego znieczulenia.


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2014

Borknagar – Universal [2010]

Borknagar – Universal recenzja reviewUniversal wyszedł Norwegom raczej przeciętny. Trudno się przyczepić do jednej, konkretnej i namacalnej rzeczy, która psuje album — bo to problem raczej nie tej natury — ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że coś z albumem jest nie tak. Problemem krążka AD 2010 jest, ogólnie rzecz ujmując, brak point i specyficzna jednoliniowość. Album zaczyna się, trwa i kończy i pozostaje po nim poczucie niedomknięcia i wrażenie niedoboru pasji i weny twórczej owocującej brakiem werwy. Brakuje momentów kulminacji, zarówno na poziomie poszczególnych utworów, jak i całego albumu. Przez większość czasu napięcie powoli, nawet bardzo powoli, wzbiera, ale niemal nigdy nie uchodzi, przez co muzyka sprawia wrażenie płaskiej i bez większych emocji. Wydaje się, że przy projekcie tak ambitnym, jakim Borknagar niewątpliwie jest, brak tak ważnego pierwiastka po prostu boli. Co więcej, muzyka Norwegów, coraz bardziej dryfuje w progresywne rejony, co jeszcze bardzie rozwadnia i tak już niezbyt dynamiczną motorykę. Jeszcze na początku coś się dzieje, ale mniej więcej od połowy płyty coraz bardziej daje się we znaki ów brak pierdolnięcia. Nie twierdzę, że nie ma tu momentów konkretnego wygrzewu, ale że są one mdłe i nie tak mocne, jakby tego chcieć i jakby wskazywała logika muzyki. Przejścia, zamiast całkowicie odmienić charakter danego momentu, po prostu zmieniają muzykę wolną w szybką, zachowując przy tym atmosferę tej wolnej. Jest to problem dość subtelnej natury, bo z technicznego punktu widzenia wszystko wygląda jak należy. Przyczyn tego stanu nie upatruję natomiast w produkcji, bowiem ta jest niezmiennie wyborna, z tym wszakże niemiłym zaskoczeniem, że bas gdzieś się zapodział i nie podbija tak fajnie muzyki, jak miało to miejsce na „Emipricism”. Po jednoalbumowym rozstaniu z kapelą Tiwaza (nie wliczam w to akustycznego „Origin”, bo tam muzyka była zupełnie inna, inne były jej emocje i inne klimaty), chciałoby się ponownie móc usłyszeć jego wyczyny i miłe, głębokie linie melodyczne w tle. Na Universal basu nie słychać. Kolejnym problemem jest, wspomniana już wcześniej, obniżająca, w miarę upływu krążka, loty jakość kompozycji. Znów jest to sprawa bardziej subiektywnej niż obiektywnej natury, ale daje się to odczuć, szczególnie po kilku przesłuchaniach pod rząd. I właśnie suma takich małych niedopieszczeń, bo tak by je chyba należało nazwać, sprawia, że płyta z potencjalnie dobrej, stała się realnie przeciętna i bez pożądanych kopnięć i zachwytów. Wydaje się, że problem ten nie dotyczył wcześniejszych, bardziej wyrazistych przedsięwzięć, które może mniej wielowymiarowe, pełniejsze były życia i akcji. Z tego też powodu wracam do tego albumu rzadziej niż do wcześniejszych.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.borknagar.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lutego 2014

Behemoth – The Satanist [2014]

Behemoth - The Satanist recenzja okładka review coverStrzeżcie się posłowie, poślinki i inni poślinieni spece od przeciwdziałania ateizacji Polski, albowiem oto pojawił się „Szatanista” sprokurowany przez niecną bandę rogatych diabolistów, których przywódcę za samo istnienie powinno się ciągać po sądach jak mokrą szmatę. Jak na demokratyczny kraj przystało, do kurwy nędzy! Żarty na bok, zjebusów pozostawmy z ich schorzeniami i zajmijmy się najmłodszym dzieckiem Nergala i spółki, bo od czasu bestsellerowego „Evangelion” Behemoth zmienił się bardzo (choć nic nie stracił ze swojej tożsamości), więc trzeba się do tego jakoś ustosunkować. Żeby uniknąć niedomówień już na początku wam oznajmiam – zmienił się na lepsze! Tym mnie cholernie zaskoczyli, bo byłem przekonany, że po wielkim sukcesie poprzednika już na dobre oddadzą się graniu muzyki wypieszczonej technicznie i nudnej zarazem, dla niepoznaki zmieniając jedynie fatałaszki. I jak nie przekonuje mnie nowy image, nie rusza premierowy teledysk, a gadki o uduchowieniu chowam głęboko między pośladami, tak samej płyty słucham bardzo chętnie, nawet mimo tego, iż stylistycznie dryfuje w niespodziewanym, a nielubianym przeze mnie kierunku. The Satanist zawiera bowiem najwięcej blackowych pierwiastków od czasu kapitalnej „Satanica”, a niektóre partie feelingiem i klimatem nawiązują nawet do hiciorskiego „Pure Evil And Hate” sprzed… dwudziestu lat. Albo weźmy taki, nota bene chyba najlepszy na krążku, „O Father O Satan O Sun!” – kilka dźwięków dodać, kilka wyrzucić, kilka pozamieniać miejscami i co otrzymujemy – „Twilight Of The Gods”, hehe. Do tego co trzecie słowo to „Szatan”… Nie chcę przez to powiedzieć, że płyta muzycznie ugrzęzła w prymitywnym oldskulu, bo tak oczywiście nie jest, ale kolejne utwory uwalniają spore pokłady takiej fajnej pierwotnej melodyki i nieco lunatycznej agresji, którymi przecież charakteryzowały się klasyczne płyty z pogranicza black, death i thrash metalu. Żywioł, oczywiście nie taki młodzieńczy i beztroski, ale jednak żywioł – to coś, co udanie odświeżyło oblicze Behemotha i co w połączeniu z oszczędniejszą, mniej efekciarską produkcją przełożyło się na dynamicznie, dość naturalnie i prawie ordynarnie (bas…) brzmiący materiał. No i w końcu mamy tu niezły zestaw naprawdę udanych utworów, spośród których obok podniosłego „O Father O Satan O Sun!” należy zwrócić uwagę na mega chwytliwy „Ora Pro Nobis Lucifer”, wybuchowy „In The Absence Ov Light”, dość nastrojowy „tytułowiec” czy — jak to celnie sugeruje tytuł — szaleńczy „Furor Divinus”. Zapychaczy i jakichś irytujących mielizn brak, więc krążka słucha się bez znudzenia, a tego o poprzednim akurat nie mogłem powiedzieć. The Satanist jest albumem znacznie ciekawszy od „Evangelion”, bardziej niż to sugeruje ocena, ale to już moja wina – poprzednią płytę potraktowałem zbyt łagodnie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

17 lutego 2014

Resurrection – Embalmed Existence [1993]

Resurrection - Embalmed Existence recenzja okładka review coverEmbalmed Existence, choć obecnie trochę zapomniany, to jeden z ostatnich naprawdę wielkich debiutów na death metalowej scenie pierwszej połowy lat 90-tych dwudziestego wieku. Już na demówkach ekipa Resurrection udowodniła, że doskonale odnajduje się zawiłościach gatunku i wie, jak przyłożyć z grubej rury, debiut natomiast jest tego doskonałym potwierdzeniem. Jeśli tylko poświecicie mu odrobinę uwagi, dojdziecie do wniosku, że krążek spełnia wszystkie wymagania, jakie stawia się przed najczystszym metalem śmierci z Florydy: jest precyzyjnie zagrany, brzmi wybornie (nagrywano w Morrisound, bo gdzieżby indziej), ma super okładkę Dana Seagrave’a i zmusza do energicznego kręcenia młynów. W kontekście tej wyliczanki kanonicznych elementów zastanawiać może tylko brak solówki Jamesa Murphy, który takie przysługi wyświadczał niemal każdej kapeli z kontynentu. Jeśli to dobrze wyliczyłem, nagrywał wówczas debiut Disincarnate w Anglii, więc byłby usprawiedliwiony. W każdym razie i bez niego gitarniacy pokazali klasę, bo ich riffy, solówki i same struktury kawałków to prawdziwa ekstraklasa, nie pozostawiająca żadnych wątpliwości co do ich technicznego wyszkolenia. Złego słowa nie da się powiedzieć także o sekcji, zwłaszcza o pracy perkusji, bo od strony dynamiki Embalmed Existence prezentuje się absolutnie zajebiście. Dla niektórych — bo na pewno nie dla mnie — problemem może być fakt, że Resurrection pocinają tu death metal tak mocno osadzony w tradycjach Florydy, że przez to mało oryginalny. Najbliżej im — i to naprawdę bardzo […] bardzo blisko — do tego, co na dwóch pierwszych płytach zrobili Malevolent Creation. Resurrection grają w niemal identycznym stylu i ogólnym poziomem zupełnie od nich nie odbiegają, a że wydali album w tym samym czasie co Malevolenci cieniutki „Stillborn”, to w zasadzie można powiedzieć, że nic w naturze nie ginie, tylko zmienia właściciela. Oryginalna czy nie, muzyka — pomijając niepotrzebny cover KISS — to absolutny wypas, który przykuje do głośników każdego miłośnika florydzkich brzmień. Trochę odstraszyć może natomiast to, co w zamyśle miało dodać płycie, o ironio, wyjątkowości – mówione intra do większości kawałków. Niby te obrzydliwo-klimatyczne historyjki opowiadane przez „Storytellera” (w tym przypadku najbliższe polskie tłumaczenie tego terminu to: menel spod dworca) nie są specjalnie długie, ale już jego głos dość wkurwiający. Muzycy Resurrection chcieli zrobić koledze przysługę, a on odstawił takie dziadostwo – shit happens. Ja radzę przymknąć uszy na ten quasi-oratorski bełkot i skupić się na tym, co na Embalmed Existence najważniejsze: znakomitej death metalowej sieczce.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RESURRECTIONFLORIDA

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lutego 2014

Ayreon – The Theory Of Everything [2013]

Ayreon - The Theory of Everything recenzja okładka review coverPłytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego „01011001”, tam pojawiły się wspomniane lata 70-te. Końcem końców, album wyszedł równie dobry, choć z nieco innych powodów.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: