8 marca 2013

Corpus Mortale – Fleshcraft [2013]

Corpus Mortale - Fleshcraft recenzja okładka review coverAleż wydawnicze tempo narzucili sobie Duńczycy – Fleshcraft to ich (dopiero? aż?) czwarty, a trzeci wydany oficjalnie, długograj w ciągu 20 lat istnienia kapeli. Dobrze, że przynajmniej ilość nie idzie u nich w parze z jakością, bo inaczej byłoby naprawdę kiepsko. Zanim więc zaskoczą nas kolejnym albumem w okolicach 2020 roku, możemy należycie nacieszyć uszy nie byle jaką zawartością Fleshcraft. Death metal w wykonaniu Corpus Mortale, jak pewnie niektórzy się orientują, to nie jest i pewnie nigdy nie będzie pierwsza liga europejskiego napierdalania, co nie znaczy, że nie warto mu poświęcić odrobiny grosza i uwagi. Wszak takie klasowe, podane bez zarzutu granie, w którym ciągle słychać echa klasyków z Florydy (głównie tej tzw. Wielkiej Trójcy), zawsze znajdzie grono oddanych miłośników. Tym bardziej, że Duńczycy także tym razem dupy nie dali i zapodają przemyślany, doskonały warsztatowo, brutalny stuff. Mnie szczególnie podoba się to, że — podobnie jak u kilku innych starych duńskich załóg — duże pokłady melodii w większości utworów wcale nie wpływają na złagodzenie i rozmiękczenie brzmienia. Wsłuchajcie się zresztą w zajebiście ciężko pracującą gitarę (choćby w takim „A Murderous Creed”) i z rozsądkiem (czyli nie na każdym kroku) nabijane blasty. Dołóżcie do tego jeszcze nieźle wpasowane solówki (najlepsza, z najciekawszym podkładem jest w „Feasting Upon Souls”), mocny wokal oraz naturalne brzmienie, które idealnie współgra z charakterem muzyki. Fleshcraft, choć momentami bardzo rzemieślniczy i przewidywalny, to solidny materiał, który zupełnie skutecznie może robić za odtrutkę po błazeństwach serwowanych ostatnio przez Morbid Angel – i nie ma w tym żadnej przesady.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.corpusmortale.net

podobne płyty:


Udostępnij:

5 marca 2013

Mekong Delta – Dances Of Death (And Other Walking Shadows) [1990]

Mekong Delta - Dances Of Death (And Other Walking Shadows) recenzja okładka review coverPierwszy krążek Mekongów z nowym wokalistą zapożyczonym z amerykańskiej formacji Siren – Dougiem Lee. Wspominam o tym nie bez powodu, bo na tym dwudziestokilkuletnim krążku zespół osiągnął swoje maksimum kadrowe, a sam Dances of Death to, moim skromnym zdaniem, szczytowe osiągnięcie Niemców. Co prawda nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z ubiegłorocznym „Intersections”, ale przeglądając zaprzyjaźnione (a także niezaprzyjaźnione) obejścia widzę, że ataku na szczyt raczej nie przeprowadzono. Mimo swojej wrodzonej niewiary w słowa innych, skłonny jestem uwierzyć w taki stan rzeczy – nie mam bowiem (niestety) ani złudzeń, że stać chłopaków na coś równie wielkiego (choć „Wanderer On The Edge Of Time” bezsprzecznie pokazał klasę), ani wątpliwości co do faktu, że „kiedyś to było lepiej, wnusiu” (vide ostatnie dziecko Wolf Spider pt. „Feniks”, ale o tym następną razą). A było tak: wraz ze zmianą wokalisty i pojawieniem się Douga, zespół zboczył w nieco bardziej melodyjne klimaty. Swoistą szorstkość i pogmatwanie zajęły struktury bardziej user-friendly, ale także bardziej post-thrashowe (w dobrym tego terminu rozumieniu). W związku z tym, muzyka nabrała w wielu utworach bardzo repetywnego i transowego charakteru, a jeśli dodać do tego wysokie, śpiewano-skandowane wokale, wyjdzie miks dość niespotykany – jakże jednak zajebisty. Miks zakrzywiający czasoprzestrzeń; przekonać możecie się sami, gdy, ni stąd ni zowąd, słyszycie pierwszy na płycie kawałek, ponownie. Muzyka ewoluowała w stronę większej przebojowości, nie tracąc nic ze swojego charakteru ani złożoności. Wszystko rozbija się o nieco inne rozmieszczenie akcentów, nowego wokalistę, który przemycił kilka charakterystycznych dla siebie patentów i większy udział melodii w dziele zniszczenia receptorów. Tym bardziej, że melodie te do słodkich nie należą i fanów poweru nie ucieszą. O warsztacie nie ma co pisać, bo że światowej klasy rozumie się samo przez się i, choćby, z poprzednich recenzji. Jest więc tak samo jak na „The Principle of Doubt” tylko lepiej. I tym sposobem mamy drugą „dychę” pod rząd.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 marca 2013

Death – Human [1991]

Death - Human recenzja okładka review coverTo, czego Chuck Schuldiner dokonał na czwartym albumie Śmierci wspólnie z kumplami z Cynic i Sadus, przechodzi ludzkie pojęcie! Bardzo techniczny i progresywny death metal z jazzowymi wpływami na najwyższym z możliwych poziomie robi wrażenie nawet po ponad dwudziestu latach od premiery, ale nie ma się czemu dziwić, wszak brak tu jakichkolwiek nużących schematów czy miałkich wypełniaczy. Wszystko, co się tu dzieje — a dzieje się naprawdę niemało — ma na celu powalenie słuchacza na kolana i z tego zadania krążek wywiązuje się na tyle dobrze, że już po pierwszym przesłuchaniu inaczej niż z nabożną czcią doń się nie podchodzi. Każdy, nawet najmniejszy element tego dzieła może budzić podziw, a przy tym sprawić ogrom radości. I nieważne, czy chodzi o masakrujące dopierdolenia (Reinert!), tajemniczy klimat czy chwytające za serce melodie. Materiał jest bardzo chwytliwy, łatwy do przyswojenia, co wcale nie przeszkadza temu, żeby pod względem szybkości, intensywności i stopnia zakręcenia przebijał wszystkie poprzednie płyty razem wzięte. Spora w tym zasługa genialnych, zajebiście zróżnicowanych partii perkusji i jej super selektywnego brzmienia. Towarzyszy im odważna (i wyraźna!) gra basu, którego w siedmiu utworach molestuje bardzo dobrze wszystkim znany mistrz Steve DiGiorgio. Tylko w przepięknym instrumentalu „Cosmic Sea” grube struny szarpał Scott Carino, przy czym wyszło mu to co najmniej bardzo dobrze (i pozwoliło załapać się do teledysku „Lack Of Comprehension”). Chwalę sekcję, a grzechem byłoby nie wspomnieć o pracy gitar. Duet Schuldiner-Masvidal wyrzuca z siebie mnóstwo ciekawych riffów, wspaniałych, dopieszczonych do granic możliwości ozdobników i wirtuozerskich solówek. Co do indywidualnych popisów – nie ma aż takiego zagęszczenia, co na „Spiritual Healing”, ale gdy już się trafiają, to wbijają w glebę. Struktury kompozycji są doskonale przemyślane; każdy z muzyków wymiata swoje, co jednak składa się na imponującą, kapitalnie przemyślaną, spójną i porywającą całość. Każdy, absolutnie każdy numer zaskakuje czymś nowym, niespotykanym wcześniej w muzyce Death. Te 34 minuty rozsmarowane po ośmiu znakomitych kawałkach nikomu nie pozwolą się nudzić. Tempa łamią się niczym zapałki pod naporem stada słoni, solówki pojawiają się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd odchodzą, a nad wszystkim króluje drapieżny wokal Chucka. Teksty o wydźwięku filozoficznym (Chuck zawsze pisał interesujące liryki i tutaj to idealnie widać) świetnie współgrają z niebanalną muzyką i chociażby dla tego warto się w nie zagłębić. Human jest wart wszelkich pochwał, o czym zaświadczam ja, niżej podpisany i setki tysięcy zadowolonych fanów. Choć to w muzyce rzadko się zdarza, doskonały skład w pełni przełożył się na doskonałą muzykę!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 lutego 2013

Hieronymus Bosch – Equivoke [2008]

Hieronymus Bosch - Equivoke recenzja reviewTrudny (bo ciężkie to mogą być cycki Ewy Sonet) jest żywot kapeli z Rosji, tech-death metalowej kapeli – że tak dodam, kapeli, która ma ambicję tworzyć muzykę na światowym poziomie, a nie jakieś tam pitu pitu. W przypadku dzisiejszej gwiazdy żywot skończył się na (czy też raczej „po”), opisywanym dzisiaj, trzecim wydawnictwie – Equivoke. Przyznam się bez bicia, że nie śledziłem losów Hieronymusa z jakimś większym zaangażowaniem, tym niemniej zakończenie działalności przyjąłem z pewnym zaskoczeniem, a co więcej – niekłamanym rozczarowaniem i absmakiem (właśnie tak, do kurwy nędzy! – absmakiem). Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko cieszyć się z tego co jest; pewną osłodą jest jednak to, że każdy z albumów zapewnia wielogodzinną rozrywkę najwyższym poziomie. Nie umniejsza tego nawet fakt, że Equivoke jest albumem z całej trójki, w moim prywatnym odczuciu – ma się rozumieć, najsłabszym. Najsłabszym, ale nie znaczy to absolutnie, że złym – bójcie się kogo chcecie: Macierewicza, Grodzkiej, Najmana (ok, żartowałem ;]) czy innego Bralczyka (go, go język polski!). Na szczęście krążek jest lepszy niż się wydaje po pierwszych kilku przesłuchaniach. Byłem nieco zasmucony pewnymi zmianami, które stały się udziałem opisywanego krążka, a mianowicie odczuwalnego uproszczenia i stopornienia muzyki, tym niemniej, w ostatecznym rozrachunku, uważam, że mogło być znacznie gorzej. Szczególnie biorąc pod uwagę dość długi okres aklimatyzowania się płytki w głowie. W porównaniu do genialnego „Artificial Emotions” wydawnictwo z 2008 roku odstaje pod względem jakości kompozycji i przyswajalności, sporo jest za to akustyki, znajdzie się kilka fajnych wokali (szczególnie tych na blackową modłę) i, porozrzucanych po całej płycie, przeszkadzajek – które należy zaliczyć na plus. To zawsze byłą cechą rozpoznawczą Rosjan, dlatego cieszy mnie niezmiernie, że nie dość, że nie zaniechano tego, to jeszcze umiejętnie i ciekawie wykorzystano. Refleksję mam taką, że — jakby nie spojrzeć — Equivoke taty się nie wyprze: gitary, aranżacje i motoryka, neoklasyczne naleciałości – tym wszystkim Hieronymus Bosch przekonał mnie do siebie. I chociaż recenzowane wydawnictwo spowszedniało, to znaczy – stało się bardziej „dla ludzi”, i chociaż uderzono w rejony bardziej melodyjne, czyli „dla ludzi”, ani przez moment nie czuję się zdradzony (no chyba, że o świcie) i nie mam wrażenia, że źle zrobiłem przygarniając wydawnictwo pod strzechę. Bo mimo iż brakuje mu całkiem niemało do wielkiego poprzednika, to już z debiutem idzie łeb w łeb, w kilku miejscach radząc sobie nawet lepiej. Tak czy inaczej, z Equivoke powinni zapoznać się wszyscy fani kanadyjskiej szkoły death metalu, Sadista i, ogólnie rzecz ujmując, nietuzinkowego grania.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2013

Antropofagus – Architecture Of Lust [2012]

Antropofagus - Architecture Of Lust recenzja reviewOżywienie we włoskim death metalu, jakiego jesteśmy od paru lat świadkami, przynosi coraz ciekawsze rezultaty, bo obok całej masy stosunkowo nowych, głodnych sukcesów kapel wypływają i takie, dla których wcześniej los nie był łaskawy i bynajmniej świata nie zawojowały. Do tej drugiej grupy można zaliczyć pochodzący z Genoi Antropofagus, o którym przy okazji debiutu z 1999 chyba nie słyszałem, a który wówczas długo nie pograł. Po długiej przerwie Włosi (w nowym składzie) postanowili o sobie przypomnieć, a zrobili to, możecie mi wierzyć, na najwyższym światowym poziomie i w stylu obecnie typowym dla swoich rodaków i 2/3 Europy – nowoczesnym technicznym amerykańskim death metalu zagranym bez litości dla narządów słuchu. Ta płyta to cholernie nieoryginalna, ale za to momentami okrutnie intensywna, perfidna rzeźnia, w której niczego nie pozostawiono przypadkowi. W kanony podgatunku muzyka Antropofagus wpisuje się wprost znakomicie, bo są tu i zabójczo szybkie tempa, i dzikie bulgoty wokalisty, no i oczywiście odpowiednio popierdolone faktury gitar. Głównodowodzący zespołu, Meatgrinder, obsługujący tu wiosło, najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że przy takiej sieczce jeden gitarniak to trochę marnie, więc stara się — z pozytywnym skutkiem! — kombinować przynajmniej za dwóch. Stąd też poziom zakręcenia i ekstremy osiągnięty na "Architecture Of Lust" jest bardzo wysoki i powinien ucieszyć przede wszystkim wielbicieli Deeds Of Flesh. Żeby nie było zbyt jednowymiarowo, również fani Nile, Hate Eternal czy Cannibal Corpse (od nich czerpią, zresztą słusznie, w wolnych partiach – vide 'Sadistic Illusive Puritanism') mają tu czego szukać. O podobieństwach do Hour Of Penance nie ma sensu szerzej się rozpisywać – niech wam wystarczy stwierdzenie, że są spore (także ze względu na masywne brzmienie), choć zupełnie nie przeszkadzają. W każdym razie mnie dźwiękowy rozpierdol serwowany z zegarmistrzowską precyzją przez włoski kwartet odpowiada i nie mam najmniejszego problemu z wchłanianiem tej płytki. To jest po prostu profesjonalna robota kilku kolesi, którzy trochę strun i naciągów w życiu zużyli, i których ciągle stać na wiele. Z wyjątkiem braku zauważalnej oryginalności — która w tym przypadku nie jest najważniejsza — na "Architecture Of Lust" nie ma się naprawdę do czego przypieprzyć, dlatego też z pełnym przekonaniem ten krążek polecam.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 lutego 2013

Pavor – Furioso [2003]

Pavor - Furioso recenzja okładka review coverCiekawe, ilu z was kiedykolwiek słyszało kiedykolwiek nazwę Pavor. Bo ilu miało okazję zapoznać się, chociaż pobieżnie, z ich twórczością, to chyba nawet wiem. Szkoda tylko, że liczba ta pędem zbliża się do zera. Ale do rzeczy, to może uda mi się nawet kilku z was przekonać do sięgnięcia po któreś z wydawnictw niemieckiego kwartetu. Do zrecenzowania Furioso przymierzałem się dobrych kilka lat, bo z płytą jest jeden problem – nie jest to muzyka, która wchodzi łatwo jak soczek po wódziuni. Trzeba mieć naprawdę odpowiedni nastrój, żeby płyta nie odrzucała. Podobnego problemu nie będą mieli zapewne fani takich przedsięwzięć jak Gorguts lub Demilich, choć pewnie i oni kilka głębszych przed lekturą krążka będą musieli wziąć lub walnąć, co kto lubi. Bo jak wziąć z biegu, na klatę techniczne (ale nie przekombinowanie skomplikowane), brutalne (ale jeszcze bez juchy i flaków), jazzujące (na szczęście głównie tylko za sprawą szalonego basisty), przytłaczające jak Agata Wróbel podczas wymijania w kolejowym wagonie i brudne jak kible tamże death metolowe granie? Muzycy nie odpuszczają na żadnej płaszczyźnie, nie ma na krążku rzeczy prostych i łatwo przyswajalnych, zupełnie jakby muzycy za cel postawili sobie maksymalne obciążenie, a w rezultacie przeciążenie, obwodów nerwowych słuchacza. Taka konstrukcja albumu sprawia, że staje się on, w pewnym sensie, albumem totalnym, co należy rozumieć tak, że angażuje słuchacza w całości i stawia go w sytuacji „albo się podporządkujesz (i w końcu docenisz geniusz muzyki) albo spierdalaj”. Moim skromnym zdaniem, warto na te kilkadziesiąt minut sprzedać się i powiedzieć muzykom „I’m your bitch”. W zamian za to będzie się miało okazję zapoznać się z jednym z najbardziej przemyślanych i wyrafinowanych death metalowych albumów ever. Słyszycie, kurwa?! EVER! Czterech muzyków, cztery niesamowite talenty, a największy spośród nich to, przywołany już, basista - Rainer Landfermann. Do tego pana nie żywię nic poza czołobitnością, prawdziwy geniusz i wirtuoz największej miary. Dość powiedzieć, że połowa solówek na Furioso wyszła właśnie spod jego palców. Coś dla fanów DiGiorgio, Lapoint’a, Malone’a. Dalej, choć już przypadkowej kolejności, bo równie uzdolnione są chłopaki, gitarzysta Armin Rave, którego styl najbardziej przypomina mi ten z krążków Gorguts i Negativy. Mocno przesterowany, przybrudzony i trzeszczący, ale bardzo deathowy w klasycznej postaci, a jednocześnie mocno zaawansowany technicznie. Pałker to wypadkowa z Christy’ego i Reinerta, coś na kształt reinertującego Christy’ego bądź christującego Reinerta, a bardziej po polsku: raczej szybko i na pewno technicznie. Wokale poczynione przez sz. p. Claudiusa Schwartza należą raczej do tych cięższych, głębszych, takich z okolic kiszki stolcowej (coś może Sanders, może Suiçmez), tym niemniej są one raczej deathowe niż grindowe. Jest to dość ciekawe, że mimo swojej techniczności i ekstremy, krążek ma sporo elementów klasycznych i mimo iż wchodzi niekiedy do innych szuflad, przez cały czas utrzymuje ducha gatunku. Co do kilku moich typów, to „Inflictor Of Grimness” – opening, który nie pozostawia złudzeń i daje przedsmak tego, co krążek ma najlepszego, tytułowy Furioso z bardzo ciekawą solówką gitarowo-basową oraz „Crucified Hopes" za zajebistą rytmikę i radość napierdalania cabanem do jednej z najbardziej wymagających kapel świata. Podsumowując, gwarantuję, że krążek mimo swojego ciężaru daje się lubić, potrafi zrobić dobrze, zwłaszcza na zakończeniu lektury ;], a mimo to zachęca do następnego razu. Szczerze polecam i z głębi serca pozdrawiam*.

* środkowym palcem


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.pavor.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 lutego 2013

Vuyvr – Eiskalt [2013]

Vuyvr - Eiskalt recenzja okładka review coverVuyvr to głupio nazwany blackowy zespół lub projekt paru kolesi z kilku zupełnie mi nieznanych szwajcarskich kapel (Knut, Elizabeth, Impure Wilhelmina – same sławy, czyż nie?) oraz kogoś z niestety już znanego mi Rorcal. Ta ostatnia nazwa wystarczyła, żebym nie chciał tknąć Eiskalt patykiem nawet w hutniczych rękawicach. Mimo wszystko odpaliłem ten album, wiedziony jakąś samobójczą ciekawością, jak koszmarnie gówniane to może być. Dzięki takiemu irracjonalnemu zachowaniu mam pierwsze w tym roku pozytywne zaskoczenie, bo Eiskalt skutecznie przykuwa do głośników przynajmniej na kilkadziesiąt przesłuchań i przez cały ten czas utrzymuje uwagę odbiorcy. Vuyvr grają ten swój black na nowoczesną modłę (ktoś to pewnie zaraz nazwie post-blackiem), co oznacza brak klawiszowych zmiękczeń, piszczących wokalistek i bombastycznej produkcji, w których to miejsce Szwajcarzy proponują piwniczny chłód, rozpaczliwe wrzaski, niezłe melodie, odrobinę transu i niemetalowych (sludge…) zapożyczeń. Słychać, że szczególnie odpowiada im wizja gatunku uskuteczniana przez Deathspell Omega i bardzo by chcieli zrobić coś podobnego. No i powiem wam, że są na dobrej drodze, choć nie dorównują Francuzom techniką (precyzja wykonawcza się kłania nazbyt często) ani poziomem fanatyzmu (choć takie „betrayers of the north must die” jest nawet zabawne). Na pewno przyda im się też korekta brzmienia na bardziej suche i kaleczące, bo obecne nie oddaje pełnej mocy w szybszych, chaotycznych fragmentach. Większość tego, co jest do poprawienia wymaga od nich tylko rzetelnej pracy na próbach, już nawet nie kasy, więc awans na wyższy poziom nie jest wcale dla Vuyvr czymś niemożliwym. Jak tylko się przyłożą, to niedługo może ktoś się zacznie chlastać przy ich muzyce.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vuyvr
Udostępnij:

14 lutego 2013

Taste The Void – Sun's Heat [2012]

Taste The Void - Sun's Heat recenzja okładka review coverDziś będzie krótko, bo i opisywanego materiału ledwie dwadzieścia minut. Ale to akurat zaleta tej produkcji. A w związku z tym, że mamy dziś Walentynki i chce mi się dzielić bulgocącą we mnie miłością i dobrem, pochylę się nad tym, pożałowania godnym, albumikiem. Więc zaczynam, [czas na fanfary oraz werble] a do odpowiedzi zapraszam Taste The Void – francuski kwartet grający post-hardcore zmiksowany z blackiem i doomem. I pewnie czymś jeszcze więcej, ale ja tego nie znam i nie chcę znać. Coś w sam raz dla mew i emo, jak mniemam. Teraz już nie macie najmniejszych wątpliwości, co o wydawnictwie sądzę. I co wy powinniście sądzić. Kupuję jeszcze to, że dla niektórych takie klimaty mogą wydać się ciekawe, ale na pewno nie kupię, że nawet fani takiej muzy łykną wszystkie słabości i niedoróbki Sun’s Heat. Muzyka prosta jak to tylko się da, żeby w ogóle móc mówić o muzyce a nie o klekotaniu diesla, brzmienie gorsze niż jakość chińskich zabawek z lat 90tych (ale to pewnie kolejny, niedoceniany przeze mnie, środek artystycznego wyrazu), warsztat ustępuje miejsca nawet szopie najbardziej dziadowego chłopa z lubelszczyzny – słowem bida. Ale to może ja się nie znam, może takie cuda to nie dla mnie i pereł rzuconych mi przed oczy nie widzę – bom wieprz. A może to jest jednak aż tak kiepskie. Niech w mojej obronie świadczy również to, że na dwadzieścia minut albumu, niemal czterominutowy utwór to instrumental. Pewnie dlatego, że w głowach Francuzów było tyyyyle pomysłów. Mamy taką niepisaną (już pisaną – przyp. demo) zasadę, że epek raczej nie oceniamy. I niech to też kurwa świadczy o tym, jakim dziełem Sun’s Heat jest. Ale okładka jest całkiem fajna.


ocena: -
deaf
oficjalna strona: www.tastethevoid.bandcamp.com
Udostępnij:

11 lutego 2013

Pestilence – Spheres [1993]

Pestilence - Spheres recenzja reviewOj, odlecieli na tej płycie panowie z Pestilence! Dalej i wyżej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stąd też jeśli dla kogoś niemożliwie genialny „Testimony Of The Ancients” był albumem przesadnie pokręconym, to tutaj najpewniej się zgubi, bo "Spheres" to coś znacznie więcej niż ciężki death metal. W zapomnienie poszły budujące klimat na poprzedniku klawisze, zaś w ich miejsce pojawiły się instrumenty budzące większe kontrowersje – syntezatory gitarowe, które nie raz dają o sobie znać w regularnych utworach (nawet w formie solówek) i rządzą w interludiach. Naturalnie normalne instrumenty nie zostały przez to zepchnięte w tło. Ba! Ich partie są jeszcze bardziej kompleksowe i trudniejsze do ogarnięcia, a pojawiające się nieraz zagrywki z pogranicza prog-jazz-fusion dodają całości interesujących smaczków i robią w strukturach jeszcze większe zamieszanie. Nagromadzenie pozametalowych wpływów i oryginalne podejście do produkcji (całkowite zerwanie ze standardami Morrisound – dziwne połączenie dużej przestrzenności z czymś, co powoduje odczucia niemal klaustrofobiczne) sprawiły, że płyta znacznie wyprzedziła swój czas. Spheres jest albumem genialnym – to wiadomo, ale czemu – to dla wielu wciąż jest zagadką. Pozwólcie, że was trochę naprowadzę. Czwarty opus Pestilence to muzyka w każdym calu nieprzeciętna – nieszablonowa, wymykająca się sztywnym klasyfikacjom; stylistycznie wyraźnie odstaje od wcześniejszych dokonań grupy (jakkolwiek ma z nimi pewne punkty wspólne) i death metalowej sceny w ogólności. Poza tym Spheres to nie tylko powodujące opad szczęki techniczne wygibasy i odjechany klimat. Materiał niesie z sobą również sporo rasowego brutalnego łomotu. Owszem, czasem i mocno zawoalowanego, ale nikt nie powinien oczekiwać od tej klasy muzyków rzeczy przesadnie bezpośrednich. Posłuchajcie sobie, jaką mielonkę serwują gitarzyści w „Demise Of Time”, „The Level Of Perception” czy „Soul Search” – tu nie ma śladu pójścia na kompromis. Bas przy okazji tego krążka objął młody Jeronen Paul Thesseling, który ze swych obowiązków wywiązał się znakomicie, często urozmaicając wycieczkami na wyższe progi i tak już nie nudną muzykę. Zagrał inaczej niż Tony Choy, ale na równie wysokim poziomie. Jedyne, do czego mógłbym się odrobinę przyczepić, to praca perkusji. Marco Foddis nie odstawił oczywiście amatorki, ale stylistyczne zmiany wymogły na nim grę bardzo zdyscyplinowaną, niemal mechaniczną, a mnie po prostu pasował bardziej, gdy pozwalał sobie na więcej szaleństw. Nie jest to jednak kwestia, która w jakikolwiek sposób mogłaby zaważyć na ocenie Spheres, bo ta płyta zawsze zasługiwała na najwyższą.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 lutego 2013

The Devin Townsend Band – Synchestra [2006]

The Devin Townsend Band - Synchestra recenzja okładka review coverMożna się zdrowo pogubić w całej tej Devinowej zabawie z kapelami. The Devin Townsend Band to właśnie jedna z takich kapel-projektów; byt krótki, bo zaledwie dwupłytowy i umiarkowanie udany i właśnie przez tą „ujdzie-w-tłumie-owatość" – nie wywołujący u mnie bezsennych nocy. Co więcej, oba wydawnictwa spod znaku The Devin Townsend Band wydano w przedziale czasowym między wspaniałymi „Terria” i „Ziltoid the Omniscient”, tym razem firmowanych jedynie przed (prawie samego) Devina, dlatego zastanawiam się, czemu nie dorównują im poziomem. „Accelerated Evolution” oraz opisywany dziś krążek Synchestra wydano w czasie, kiedy Devinowi bardziej w sercu ambient grał, a żeby jednak trochę metalu w świat wypuścić, zebrał Devin kilku grajków i wzięli się za nagrywanie. Synchestra niemal dokładnie wpisuje się w styl znany z wcześniejszych wydawnictw Kanadyjczyka, ale już od początku słychać, że robiony jest jakby nieco na siłę. Niby wszystkie komponenty Devinowej stylistyki są: rozległe, malowane gitarami i śpiewem, krajobrazy, niemal namacalna przestrzeń zaludniona przez niezliczone dźwięki, wielopoziomowe struktury, jakże charakterystyczne brzmienie gitar – wszystko jest, a zarazem czegoś brak. Po chwili zastanowienia okazuje się, że brakuje krążkowi jaj [z hiszpańskiego cojones]. Coś muzykowi umknęło, zabrakło spójnej koncepcji w efekcie czego dostajemy płytę w najlepszym przypadku dobrą. Nie można oczywiście mówić o klęsce, ale jakieś tam rozczarowanie mnie spotkało. Nie czuję się wciągany przez muzykę, co gorsza – płyta dłuży mi się mniej więcej od połowy. Zanotował Devin kilka wpadek: sporo melodii jest zwyczajnie brzydkich, sporo nijakich (mówiąc eufemistycznie – akceptowalnych), no i gdzie te solówki? Jak wspomniałem, jeszcze pierwsza połowa broni się, jest kilka naprawdę dobrych kawałków, kilka ciekawych pomysłów i aranżacji, niestety po „Vampirii” poziom spada do przeciętnego. A do końca krążka grubo ponad pół godziny! I to właśnie wkurza – sporo materiału, z którego niewiele wynika, jest, bo jest i nic więcej. Twardogłowi fani pewnie się w tym odnajdą, mi niestety brakuje cierpliwości, dlatego słucham tego nie częściej niż kilka razy na kwartał.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

podobne płyty:

Udostępnij: