Ciekawe, ilu z was kiedykolwiek słyszało kiedykolwiek nazwę Pavor. Bo ilu miało okazję zapoznać się, chociaż pobieżnie, z ich twórczością, to chyba nawet wiem. Szkoda tylko, że liczba ta pędem zbliża się do zera. Ale do rzeczy, to może uda mi się nawet kilku z was przekonać do sięgnięcia po któreś z wydawnictw niemieckiego kwartetu. Do zrecenzowania Furioso przymierzałem się dobrych kilka lat, bo z płytą jest jeden problem – nie jest to muzyka, która wchodzi łatwo jak soczek po wódziuni. Trzeba mieć naprawdę odpowiedni nastrój, żeby płyta nie odrzucała. Podobnego problemu nie będą mieli zapewne fani takich przedsięwzięć jak Gorguts lub Demilich, choć pewnie i oni kilka głębszych przed lekturą krążka będą musieli wziąć lub walnąć, co kto lubi. Bo jak wziąć z biegu, na klatę techniczne (ale nie przekombinowanie skomplikowane), brutalne (ale jeszcze bez juchy i flaków), jazzujące (na szczęście głównie tylko za sprawą szalonego basisty), przytłaczające jak Agata Wróbel podczas wymijania w kolejowym wagonie i brudne jak kible tamże death metolowe granie? Muzycy nie odpuszczają na żadnej płaszczyźnie, nie ma na krążku rzeczy prostych i łatwo przyswajalnych, zupełnie jakby muzycy za cel postawili sobie maksymalne obciążenie, a w rezultacie przeciążenie, obwodów nerwowych słuchacza. Taka konstrukcja albumu sprawia, że staje się on, w pewnym sensie, albumem totalnym, co należy rozumieć tak, że angażuje słuchacza w całości i stawia go w sytuacji „albo się podporządkujesz (i w końcu docenisz geniusz muzyki) albo spierdalaj”. Moim skromnym zdaniem, warto na te kilkadziesiąt minut sprzedać się i powiedzieć muzykom „I’m your bitch”. W zamian za to będzie się miało okazję zapoznać się z jednym z najbardziej przemyślanych i wyrafinowanych death metalowych albumów ever. Słyszycie, kurwa?! EVER! Czterech muzyków, cztery niesamowite talenty, a największy spośród nich to, przywołany już, basista - Rainer Landfermann. Do tego pana nie żywię nic poza czołobitnością, prawdziwy geniusz i wirtuoz największej miary. Dość powiedzieć, że połowa solówek na Furioso wyszła właśnie spod jego palców. Coś dla fanów DiGiorgio, Lapoint’a, Malone’a. Dalej, choć już przypadkowej kolejności, bo równie uzdolnione są chłopaki, gitarzysta Armin Rave, którego styl najbardziej przypomina mi ten z krążków Gorguts i Negativy. Mocno przesterowany, przybrudzony i trzeszczący, ale bardzo deathowy w klasycznej postaci, a jednocześnie mocno zaawansowany technicznie. Pałker to wypadkowa z Christy’ego i Reinerta, coś na kształt reinertującego Christy’ego bądź christującego Reinerta, a bardziej po polsku: raczej szybko i na pewno technicznie. Wokale poczynione przez sz. p. Claudiusa Schwartza należą raczej do tych cięższych, głębszych, takich z okolic kiszki stolcowej (coś może Sanders, może Suiçmez), tym niemniej są one raczej deathowe niż grindowe. Jest to dość ciekawe, że mimo swojej techniczności i ekstremy, krążek ma sporo elementów klasycznych i mimo iż wchodzi niekiedy do innych szuflad, przez cały czas utrzymuje ducha gatunku. Co do kilku moich typów, to „Inflictor Of Grimness” – opening, który nie pozostawia złudzeń i daje przedsmak tego, co krążek ma najlepszego, tytułowy Furioso z bardzo ciekawą solówką gitarowo-basową oraz „Crucified Hopes" za zajebistą rytmikę i radość napierdalania cabanem do jednej z najbardziej wymagających kapel świata. Podsumowując, gwarantuję, że krążek mimo swojego ciężaru daje się lubić, potrafi zrobić dobrze, zwłaszcza na zakończeniu lektury ;], a mimo to zachęca do następnego razu. Szczerze polecam i z głębi serca pozdrawiam*.
* środkowym palcem
ocena:
9,5/10
deaf
oficjalna strona:
www.pavor.com