Suecof, „Ripper” Owens, DiGiorgio oraz — stojący za wszystkim — Christy – taki skład mógłby zagrać dosłownie wszystko; dobrze, że nie mierzyli się z hip-hopem, bo jest spora szansa, że wielu zatwardziałych metali szlajałoby się dziś po ulicach poobwieszanych złotymi łańcuchami i w spodniach z krokiem w kolanach, ja w pierwszym szeregu. Nawet nie muszę tej półboskości jakoś specjalnie dowodzić, wystarczy, że wymienię kilka kapel, w których owi panowie raczyli kiedykolwiek brzdąkać i hałasować (kilka, bo wymienienie wszystkich zajęłoby mi drugie tyle miejsca, co tekst właściwy): Capharnaum, Iced Earth, Judas Priest, Autopsy, Sadus, Testament, Burning Inside, Control Denied i — last but not least — Death. I uwierzcie, a jeśli nie wierzycie, Tomasze, to sobie sprawdźcie, że to zaledwie ćwierć, a może nawet nie, całego dorobku chłopaków.Piszę o tym nie bez powodu, wydaje mi się bowiem, że jest to najprostszy sposób na przedstawienie ekipy, która stoi za nazwą Charred Walls of the Damned; coś na zasadzie „powiedz mi, jakich masz przyjaciół, a ja ci powiem, kim jesteś”. Żeby nie trzymać was w dalszej niepewności napiszę już tutaj – mimo pewnych zastrzeżeń, nagrany przez chłopaków krążek daje radę, jest wypadkową talentów muzyków. Ujmę to tak – wielkość nazwisk przekłada się na jakość krążka. Ale chwila, moment — zawołacie — co tak właściwie grają chłopaki z Charred Walls of the Damned? Odpowiedzi już poniekąd udzieliłem – album rzeczywiście jest sumą i wypadkową umiejętności załogantów. Przypomnijcie sobie osiągnięcia artystyczne każdego z tych panów, wyciągnijcie z nich średnią i voila – Charred Walls jak żywe. Niedopowiedzenie polega na tym, że Cold Winds on Timeless Days, czyli drugi krążek w dorobku kapeli, jest czymś więcej niż tylko sumą elementów składowych, jest w nim coś, co większość zwykła nazywać „tym czymś”, a co w socjologii humanistycznej zwykło się określać mianem „ducha”. Charred Walls of the Damned to gitary Seucofa, wokale Owensa, bas DiGiorgio oraz perkusja Christy’ego połączone w powerthrashowy opus przypominający skrzyżowanie Iced Earth z Control Denied, kąsek mogący się spodobać fanom Nevermore. Być może zdążyliście się już domyślić, że jest tego więcej, tu i ówdzie pojawiają się rozwiązania stylistyczne odbiegające daleko od charakteru płyty, będące jednak w jakiś sposób bliskie muzykom i ich niegdysiejszym kapelom. Seucof ma więc kilka wirtuozerskich solóweczek, które mógłby spokojnie wrzucić na jakieś wydawnictwo spod znaku Capharnaum, Owens dostaje szanse na pokazanie swoich możliwości w stylu Judas (aczkolwiek uważam, że na debiucie i tak miał nieco więcej pary w płucach), DiGiorgio plumka jak w czasach Death, a Christy wraca do stylistyki made in Burning Inside. Dla każdego coś miłego. I powiem wam – sprawdza się to doskonale. Jest jednak mały haczyk – dzieję się tak zaledwie przez część albumu, większą niż połowa, ale wciąż część. Kiedy wszystko zgrywa się jak należy – wszystko jest jak należy. Proste. Kiedy natomiast komuś powija się noga, kawałek traci swoją lekkość, staje się taki rzemieślniczy. Da się go słuchać, ale wydaje się zrobiony na siłę. Zresztą, co uważam za wadę, krążek, jak i cała kapela, jest nieco za poważna, robiona zbyt serio. Po całej otoczce spodziewałem się czegoś bardziej z jajem, polotem, na luzie. Ale i tak jest nieźle, warto zainwestować te kilka skromnych dych.
ocena: 8/10deaf
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- CONTROL DENIED – The Fragile Art Of Existence
- NEVERMORE – Dead Heart In A Dead World