Czwarta w dorobku Amerykanów płyta długogrająca zasługuje na miano „kawału dobrej muzyki”. Do rąk dostajemy album bardzo dojrzały, wielce różnorodny, bogaty zarówno w ballady jak i szybkie kawałki. Proporcje iście antyczne. Całość składa się na prawię godzinę zajebistych doznań melomańskich, gdzie kawałek po kawałku mamy do czynienia z utworami bez mała wybitnymi. Co więcej, lekko licząc, połowa to przeboje, które wchodzą do łba momentalnie i jeszcze wiele dni po przesłuchaniu, pałętają się w pamięci. Trzeba sobie jasno powiedzieć – to jest coś, co udaje się tylko nielicznym. Nie wiem, jak oni to robią, ale wystarczy dwa razy przesłuchać album, by razem z Warrelem śpiewać każdy numer, jak leci. No po prostu rewelacja! Coś mi się wydaje, że na koncertach Warrel nie ma zbyt wiele do roboty, bo naród wyje za niego. Muszę to kiedyś zobaczyć. Warto także w tym miejscu wspomnieć teksty, które w przypadku Nevermore zawsze dotyczyły rzeczy ważnych i poprzez parabole poruszały problematykę społeczną i egzystencjalną. To kolejna rzadkość w metalowym półświatku, która dodaje muzyce Nevermore nowego wymiaru, podnosi na wyższy poziom. Dobrze jednak, że nie przedobrzają – jest tego tyle, ile być powinno, by nie czuć się nagabywanym. Drugim elementem budującym nastrój jest gitara Loomisa. Widać, że chłopak rozkręca się z albumu na album i za każdym razem pokazuje jakieś nowe patenciki. Współpraca z wokalistą kształtuje obraz płyty: kiedy bryluje Dane, Loomis gra riffami, budując wraz z sekcją tło dla wokaliz pierwszego, potem Warrel milknie i szaleć zaczyna gitara Jeffa. A trzeba powiedzieć, że umie wiele, bardzo wiele, bardzo kurwa wiele. Dead Heart in a Dead World ma dwa filary: wokalistę i gitarzystę i bez wahania powiem, że brzmi to zajebiście. Doskonale wzajemnie się uzupełniają, muzyka przechodzi płynnie z partii wokalisty do partii gitarzysty wciąż zakręcając, wijąc się i przeplatając. A wszystko to naturalnie i gładko jak sraczka u niemowlaka. Przebojowość albumu jest naprawdę porażająca i, jak już wspomniałem, wszystkie kawałki dają radę, choć należy jedną rzecz tu wyjaśnić. Chodzi mi o to, że niektóre utwory są dobre, tylko dobre, do pewnego momentu, w którym jakaś nowa siła wstępuje w chłopaków i pojawia się fragment, które wbija w fotel, a potem do sąsiadów dwa piętra niżej. A wtedy robi się mokro w gaciach ;]. „We Disintegrate” – za ten kawałek dałbym się pokroić (Żyleteczkę? – przyp. demo), jest zakurwiście mocarny, arcymelodyjny i energiczny, „Evolution 169” miażdży tekstem i refrenem, podobnie jak „The Heart Collector” i „Believe in Nothing”, „The River Dragon Has Come” powala aranżacją i wykonaniem, a to, co wyczynia Loomis zamiata okoliczne zabudowania, „Can I be the devil on your shoulder?” z „Engines of Hate” zwyczajnie bije wszystko inne na głowę, a w końcu ostatni na albumie, tytułowy Dead Heart in a Dead World, na opisanie którego refrenu brakuje mi słów – gwarantuję, że będziecie to śpiewać ilekroć usłyszycie i takoż często, kiedy wam się przypomni. Głos Warrela brzmi w nim niesamowicie złowieszczo i niepokojąco – niezapomniane wrażenie. No i jeszcze niezły cover „The Sound of Silence” by Simon & Garfunkel doprawiony kilkoma smaczkami. Miodzio. Pozostałe kawałki odstają tylko niewiele i nie psują odbioru, a w każdym jakaś perełka się trafia. Na koniec powiem krótko: spółka Dane i Loomis raz jeszcze pokazała klasę.
ocena: 9/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
0 comments:
Prześlij komentarz