14 czerwca 2011

Symphony X – The Divine Wings Of Tragedy [1997]

Symphony X - The Divine Wings Of Tragedy recenzja reviewAż sam się dziwię, czemu tak długo zajęło mi napisanie tekstu poświęconego jednej z najważniejszych kapel w nurcie progresywnego power metalu, czyli Symphony X. Zwalę to więc na karb zarażenia się bakterią E.Coli (a nie E.Pepsi? - przyp. demo), a w konsekwencji trwającej przeszło dwa tygodnie biegunki. A przecież cacane wydanie albumu The Divine Wings of Tragedy pyszni się w mojej kolekcji, niczym Donald chwalący się swoimi „osiągnięciami” (piszę w cudzysłowie, bo mnie na dalsze sranie zbiera, kiedy słyszę o takich sukcesach). Albumu będącego trzecim w dorobku Amerykanów, albumu tak gęsto poupychanego hiciorami, że aż dziw bierze, że RMF wraz Zet-ką nie puszczają przebojów pokroju „Sea of Lies” bądź „The Accolade” na okrągły zegar. A, do kurwy nędzy, powinni! W ramach wstępniaka winienem jeszcze wspomnieć i ostrzec co bardziej chorych na power, że to jednak power, progresywny, ale power. A co za tym idzie, pełno tu klawiszy, wszelakich ozdobników i dźwiękowych dupereli, mniej i bardziej słodkich melodii, chórków, nawet jakieś solo na parapet się znalazło, słowem – power metal pełną gębą. W przeciwieństwie jednak do innych power kapel, w tej gra Michael „moje palce są szybsze niż twoje myśli, ale nie aż tak szybkie jak twoje ręce, kiedy dochodzisz przed filmikiem z Jenna Jameson” Romeo (podobno Romeo ma też przydomek „może mam palce jak serdelki, ale gram na gitarze lepiej, nawet kiedy gitara nie ma strun”). A ten gość zasłużył na pomnik, nawet kilka, w sumie to nawet na taki a’la Rio de Świebodzineiro. Niedowiarkom radzę zarzucić filmiki z jego lekcjami na Youtube. Innymi słowy – jeśli wydaje ci się, że fest z ciebie gitarzysta i masz ochotę założyć jakąś techniczną/progową kapele, to ten człowiek ustawi cię w szeregu. Tylko nie daj się zwieść jego wieśniackiemu, znaczy „stylowemu” imidżowi, bo jeśli ktoś ma zapewnione dzięki graniu na gitarze dupczenie, to on, a nie ty. Ale wracając do muzyki. Jak już wspomniałem The Divine Wings of Tragedy to album na wskroś powerowy, ale nie na tyle, by co bardziej open-minded melomani, nie byli w stanie docenić jego zalet. Bo wspomniane klawisze wprawdzie są, ale ich obecność tylko podnosi fajność muzyki, wszystkie te elektroniczne przeszkadzajki, gdzie jak gdzie, ale tu pasują, melodie nie są „miłe” aż do zrzygania, chórki są solidne i pełne mocy, a solówka na klawisze najwyższych lotów. Jak na power przystało, jest tu nieco ckliwości i rzewnych nut, jakieś balladowe fragmenty i wysokie „c” wokalisty, ale uwierzcie – nie przeszkadza to ani przez chwilę. Dla popisów Romeo człowiek jest w stanie wybaczyć bardzo wiele. Chcecie dowody, proszę bardzo: „Of Sins and Shadows”, wspomniane „Sea of Lies” oraz „The Accolade”, no i oczywiście tytułowy The Divine Wings of Tragedy – przeszło 20-minutowy opus. Można tego słuchać non stop. Radzę więc przeprosić się z powerem, albo zastosować jakąś racjonalizację, bo nie znać Romeo, to jak nie znać Georga R. R. Martina. Wstyd i hańba, psia mać!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2011

Punish – Raptus [2009]

Punish - Raptus recenzja okładka review coverOdnoszę wrażenie, że młode kapele ze Szwajcarii nie chcą albo nie robią nic, żeby wyjść z cienia garstki tamtejszych klasyków w postaci Hellhammer/Celtic Frost, Coroner, Samael czy Messiah. A może nie mają nic do zaoferowania i dlatego pokornie siedzą cicho? Bo tak na dobrą sprawę, z iloma szwajcarskimi odkryciami mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich, powiedzmy, 10 lat? Były choć dwa wyrastające ponad średnią europejską? Mnie przychodzi do głowy jedynie Requiem, ale ich też nie rozpatrywałbym w kategoriach sensacji. Parający się technicznym death metalem Punish jak dotąd niczym nie zabłysnął. Ba!, nic nie wskazuje, żeby to się miało kiedyś zmienić, choć akurat napierają bardzo dobrze, w porywach nawet zajebiście i mogą pochwalić się  wyjątkowo lekkostrawną płytą. Raptus to dość długi (45 minut) materiał czerpiący z całej masy grających „po nowemu” brutalistów — od Necrophagist, przez Prostitute Disfigurement po Dying Fetus — a więc okazji do wyłożenia się na pysk i pogrążenia w schematach tu nie brakowało. Jednak nie tym razem! Punish wprawdzie niczego nowego nie wymyślili, ale mają tę przewagę nad chmarami podobnych (z założenia) kapel, że obok technicznej biegłości zawarli w swych kawałkach multum wyrazistych patentów, od groma chwytliwości, a całość zagrali z młodzieńczą — choć najmłodsi z pewnością już nie są — werwą. Świeżość tego albumu naprawdę zaskakuje, bo przy tych zagęszczonych instrumentalnych wygibasach i dużej ilości melodii nic a nic nie zatraciła się pierwotna gwałtowność muzyki. Raptus to kipiący agresją napierdol – w jakiś dziwnie poukładany sposób dziki, jakby nie do końca kontrolowany, a mimo to wewnętrznie niezwykle spójny i zdyscyplinowany. Słucha mi się tego wybornie, bo krążek zaspokaja jednocześnie potrzeby estetyczne oraz żądzę brutalnej jatki, jak również niesie ze sobą mnóstwo ożywczej energii. Ta ostatnia cecha każe przypuszczać, że chłopaki grają na luzie i z przyjemnością. Każdy numer czymś się wyróżnia, posiada indywidualny rys, dzięki czemu nie sposób go pomylić z pozostałymi, a to w graniu o takim współczynniku intensywności niemałe osiągnięcie i powód do dumy. Jeśli jednak macie do mnie mniej zaufania niż do lokalnego biskupa i pani z warzywniaka, sprawdźcie koniecznie „Bonefire”, „Herder Of The Misguided”, „Subnatural Coexistence” i instrumentalny „Disruptor”, a natychmiast zachce się wam zapoznać z pozostałymi sześcioma. Jak to mawiają w reklamach – satysfakcja gwarantowana!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.punish.ch

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2011

Napalm Death – From Enslavement To Obliteration [1988]

Napalm Death - From Enslavement To Obliteration recenzja okładka review coverCzym się różni From Enslavement To Obliteration od „Scum”? Eeee… Nooo… To znaczy… Okładką… Yyyy… Składem… Uuuu… Tytułami kawałków… I tego, no, nooo, wiecie, no… No! Ale nie, to by było na tyle. Jasne, że „dwójka” brzmi nieco lepiej i jest nieco składniej zagrana (bo i ekipa miała czas się dotrzeć), ale to wciąż to samo postpunkowe napierdalanie w zawrotnie szybkich tempach i dzikie darcie ryja. Wszystkie spostrzeżenia odnośnie do debiutu można powtórzyć w przypadku tego krążka i na pewno nie będzie to nadużycie ani tym bardziej przesada. Chłopaki po prostu rozpędzili się jak należy, nie licząc raczej na to, że przeciwnicy drogi obranej na „Scum” nagle się w nich zakochają. Ekstrema jest, społeczne zaangażowanie także, o więcej lepiej nie pytać. Jednocześnie tą zbieraniną kilkudziesięciu krótkich strzałów — jak by nie patrzeć — wyczerpali temat i trzecia dawka takiego samego hałasu już by nie przeszła. Stąd też wielka odmienność „Harmony Corruption” i późniejsze eksperymenty. Ja tam mogę słuchać From Enslavement To Obliteration wymiennie ze „Scum” – wszak świadomość, która z tych płyt leci niewiele daje, a wrażenia za każdym razem są podobne.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2011

Krisiun – Works Of Carnage [2003]

Krisiun - Works Of Carnage recenzja reviewSwego czasu wielu fanów miało w stosunku do tej płyty spore obawy, a wynikały one z bardzo niejednoznacznego poprzedniego krążka, jak i wywołanego przezeń braku wiary w twórczy potencjał i dalszy rozwój Krisiun. Brazylijczycy jednak z pełną mocą udowodnili, że te strachy z wielkimi ślepiami były irracjonalne i spadek formy to urojenie. Przede wszystkim panowie z pomocą Pierre’a Rémillarda poprawili brzmienie, które na „Ageless Venomous” pozostawiało wiele do życzenia i niejednokrotnie wywoływało zgrzyt zębów. Na Works Of Carnage dźwięk jest soczysty, ostry, wyraźny, bardziej intensywny i co chyba najważniejsze – naturalny. Od strony muzycznej jakichś kolosalnych zmian względem 2-3 poprzednich płyt nie ma, bo rzeź dokonuje się w ramach stylu wypracowanego przez Brazylijczyków kilka lat wcześniej, choć oczywiście udoskonalonego i nie pozbawionego pewnych nowości. Postęp oznacza tu poprawę podstawowych elementów składowych muzyki tej kapeli: jeszcze szybsze tempa (i to chyba największe w historii Krisiun), większą brutalność i podniesione umiejętności techniczne. A nowinki – głównie coś, co na własny użytek nazwałem riffo-solówkami. Moyses czasami rozwija riffy w tak pojebany i nie do przewidzenia sposób, że rozciągają się do popieprzonych rozmiarów i dość konkretnie wkręcają w mózg. „Normalne” solówki również zyskały na posraniu (zwłaszcza przez dużo sweepów i niekonwencjonalnie wstrzelonego tappingu), więc i za nimi ciężko czasem nadążyć. Nie dość, że są techniczne, to jeszcze dziwne i niezaprzeczalnie dzikie. Z kolei bębnienie Maxa powinno być wzorem dla wszystkich death metalowych wypierdalaków, bo chłop potrafi połączyć samobójcze tempa z dużą dynamiką i zaawansowanym kombinatorstwem. W ośmiu numerach Works Of Carnage mamy do czynienia z syntezą pełni możliwości poszczególnych muzyków – napieprzają bez litości na najwyższych obrotach, a jak już zdecydują się zwolnić, to dbają, żeby nikt przypadkiem od prostych patentów nie ziewnął. Czyli jest klasycznie dla nich, ale też bardzo odświeżająco. Do tego mamy dwa zaskakująco klimatyczne popisowe instrumentale, dające miejsce na oddech po ostrym grzańsku. Zastrzeżenia mam wyłącznie do końcówki albumu. Chodzi mi o totalnie zbrutalizowany cover Venom „In League With Satan”, który brzmi dość dziwnie/groteskowo, szczególnie gdy przyłożyć ten prosty jak konstrukcja cepa kawałek do nielicho pokręconych utworów autorskich. Ale to jeszcze można przełknąć. Moje wątpliwości dotyczą także bzycząco-szumiącego outra, które trwa ponad dwie minuty, a niczego ze sobą nie niesie. No przecież żaden zdrowy psychicznie fan Krisiun nie będzie przy tym tańczył! Jak na mój prosty rozum, te dwie przylepy (plus jeszcze minuta bzyczenia w introsie) dodano wyłącznie w celu rozciągnięcia płyty do — pewnie zadowalających wytwórnię — 32 minut. Zabieg kompletnie niepotrzebny, bo rozbija spójność materiału, a pozbawiony tych „cudów” krążek — zamknięty w uczciwych 27 minutach — byłby jeszcze bardziej intensywny. No, ale nikt wam nie każe słuchać płyt do końca – zawsze w odpowiednim momencie można wcisnąć stop. I zacząć tortury od początku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2011

Gonoba – Chains Of Ignorance [2009]

Gonoba - Chains Of Ignorance recenzja reviewPośród wszędobylskiego, darmowego shitu, słoweńska Gonoba jawi się jako prawdziwa perełka, ta sama, co się ją między wieprze rzuca, a one i tak nie są w stanie tego docenić. Bo czegóż człek spodziewa się po darmówkach, jeśli nie muzykowania na poziomie kapeli do kotleta, patentów bardziej wyświechtanych niż dowcipy Strasburgera, a na dokładkę chujowieńkiego brzmienia. W końcu jakieś przyczyny umieszczania pełnego materiału w sieci za free być muszą. Idąc tym tokiem rozumowania należałoby przyjąć, że także po Gonobie wiele spodziewać się nie można. Niespodzianka nr jeden – można. Słucha się tego bardzo przyjemnie i to nie w „słitaśnym” tego słowa znaczeniu. Od początku coś się dzieje, chłopaki nie siedzą po próżnicy, tylko śmigają kawałek po kawałku z entuzjazmem kolesia pierwszy raz idącego na striptiz. Jeśli ktoś lubi skandynawską szkołę szybkiego i melodyjnego death metalu okraszoną sporą dawką technicznych zagrywek, to trafiwszy na Gonobę może się zatrzymać na dłużej i może ona mu się nawet spodobać. Gonoba ma się tak do, wspominanego w ostatniej recenzji, Children of Bodom, jak ten do bohatera tejże recki – Crystalic. Czyli mówiąc prościej – granie jest soczyste, melodie wpadające w ucho, poziom agresji odpowiednio podkręcony, a co więcej – nie ma w tym naciągania i stękania. Wszystko przychodzi Słoweńcom z łatwością podobną tej, jaką ma prezydęt Komorowski w strzelaniu gaf. Melodyjnie i z wykopem – tak właśnie gra Gonoba. Niespodzianka nr dwa (o której już co nieco napomknąłem, ale nic) – przy całej swojej melodyjności nie tracą chłopaki jaj i ze znośną częstotliwością zapodają jakieś techniczne zagrywki; a to połamany riff, a to wykręcona solówka lub np. budzący uznanie pasaż na garach. Instrumentalnie jest więc dobrze, między innymi za selektywnie brzmiący i nieźle pomyślany bas. Jak na kapelę ze Słowenii, darmową kapelę, trzeba także pochwalić za brzmienie: jest klarowne, odpowiednio krwiste i naturalne. Na zakończenie wypada pochwalić Słoweńców i życzyć jednak większych sukcesów, bo Chains of Ignorance ma potencjał i bardzo dobrze rokuje na przyszłość.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100065062081778
Udostępnij:

29 maja 2011

Crystalic – Persistence [2010]

Crystalic - Persistence recenzja okładka review coverTakie mamy czasy, że nie można ufać nikomu. Ot choćby pięciu fińskim koleżkom, którzy wyglądają jak nieco mroczniejsza wersja Stratovarius, a twierdzą, że grają death metal. A takiego! Śladowe ilości gęstszej pracy werbla (takie niby blasty) i ewidentnie wymuszone agresywne (raczej stylizowane na agresywne) wokale niosą ze sobą tylko złudzenie brutalności. Ten pięćdziesięciominutowy materiał to zlepek super miętkiego death’u (umownie) jak z najgorszych produkcji In Flames, miętkiego, pozbawionego pazura thrash’u oraz rozlazłego power metalu, który z swej natury jest miętki. Stylistyczny rozstrzał może świadczyć zarówno o dużej otwartości i odwadze, jak i — co jest bardziej prawdopodobne — chęci zdobycia jak najszerszego, a przy tym jak najmniej wymagającego audytorium. Tak czy siak, miało być różnorodnie i metalowo, a wyszło niezbyt składnie i flakowato. Niby coś tam mają w paluchach, basman nawet dorwał się do bezprogowca, ale zupełnie nie przekłada się to na choćby szczątkowo ciekawą muzykę. Sytuację, w moich uszach, pogarszają wyjątkowo bezbarwne melodyjki, tragiczne rycerskie zaśpiewy (capią trzecioligowym niemieckim powerem, zgrrroza) i plumkające bez sensu klawisze. Jakby tego było mało, Finowie starają się wykorzystać każdą okazję, żeby popitolić do kotleta sojowego. Przypominam – oni chcą być rozpatrywani w kategoriach death metalu! Gładziutko wygolony Alexi Laiho i jego cukierkowa kompania z Children Of Bodom wypadają przy Crystalic na mega rzeźników, a to o czymś świadczy. Persistence nie da się słuchać nawet przy ogromie dobrych chęci, bo już przy drugim kawałku jakiś różowy glut wypływa z głośników i skutecznie je zakleja.


ocena: 3/10
demo
oficjalna strona: www.crystalic.net
Udostępnij:

26 maja 2011

Kat & Roman Kostrzewski – Biało – Czarna [2011]

Kat & Roman Kostrzewski - Biało - Czarna recenzja reviewWydany wieki temu „Mind Cannibals” nikogo — poza samym zespołem — raczej nie zachwycił, więc wszystko wskazywało na to, że ekipa Romana i Irka powinna bez trudu przebić tamten materiał – wszak czasu na dogłębną analizę muzyki i dopieszczenie najmniejszego detalu mieli całe mnóstwo, a i na wsparcie fanów nie mogli narzekać. Tymczasem Biało – Czarna przy pierwszym kontakcie sprawia wrażenie skleconej na odwal się i do tego w dużym pośpiechu.

Taką konstatację zresztą łatwo obronić, odnosząc się do brzmienia, którego jakość pozostawia trochę do życzenia i zdecydowanie odbiega od obecnych standardów, a już na pewno oczekiwań. Domyślam się, że wzięto tu za wzór pozbawioną upiększeń produkcję „Death Magnetic”. I o ile w przypadku Metallicy dało to dobre rezultaty, tak nowa muzyka Kata prosi się o nieco bogatszą oprawę. Twórczość Kostrzewskiego nigdy nie była przesadnie bezpośrednia, niejednokrotnie wymagała od słuchacza sporo skupienia i cierpliwości, by mógł w pełni docenić (czy w ogóle – odkryć) jej walory — a tak jest i tym razem — toteż taka formuła dźwięku może się stać dla niektórych kolejną barierą do pokonania.

Zgodnie z moimi przewidywaniami Biało – Czarna monumentem ani rewelacją nazwać nie można, mimo to godzina (to wbrew pozorom wcale nie tak dużo) szorstkiego, ciężkiego thrash’u w wykonaniu katowickiej grupy robi naprawdę pozytywne wrażenie. I choć poziom poszczególnych kompozycji nie jest najrówniejszy, w praniu sprawdzają się dość dobrze. Muzyka została podana w raczej tradycyjny, surowy sposób (zapomnijcie o nowoczesności i odlotach Alkatraz), bez miejsca na dodatkowe instrumenty i silenia się na niezrozumiałe eksperymenty, a wszelkie nowe wpływy (do wspomnianej Metallicy można dorzucić choćby Nevermore) wmontowano w nienachalny sposób. Nad wszystkim — co stanowi duży atut krążka — unosi się charakterystyczny klimat, który podbija siłę najmocniejszych fragmentów, a te spokojniejsze czyni bardziej nastrojowymi.

Pewnym ryzykiem było wrzucenie na początek przydługiego, a przy tym niezbyt porywającego quasi-instrumentala, bo można go uznać za najsłabszy punkt płyty. Na szczęście dalej jest już tylko lepiej, z piękną końcówką w postaci „Bieluń”, „Z Boskim Zyskiem” i „Kapucyn Zamknął Drzwi”. Gdyby cały album trzymał poziom tych ostatnich utworów, mielibyśmy do czynienia z powrotem do prawdziwie katowskiej formy. Ale i tak jest nieźle – album jest porządnie zaśpiewany, nie brakuje dobrych pomysłów na riffy, solówki i zmiany tempa, niektóre z nich ocierają się nawet o geniusz – jest różnorodnie, spójnie, a poziom wykonawczy naturalnie nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Kat z Romanem daje radę zarówno w balladowym „Wolni Od Klęczenia”, rozbudowanym „Diabelskim Domu cz. IV” (jazda na sentymencie do tytułu była zbędna), jak i dynamicznej „Kupie Świąt”, więc warto poświecić tym kawałkom przynajmniej kilka przesłuchań.

Teksty dotyczą w głównej mierze pozbawionych mistyki aktualnych tematów, czyli przede wszystkim religijno-politycznego szamba i problemów wypływających z niego w życie zwykłych ludzi. Przy takiej okładce nie powinno to dziwić, jak i nie dziwi obecność ostrych terminów typu „Pisbollah” czy „kleropolska rzecz”. Przykro się tego słucha, bo właściwie każdy wers przypomina nam, w jak pokurwionym kraju żyjemy. Niestety, nie starczy nam tupolewów, żeby choćby jako tako sytuację wyprostować…

Oprócz soczystej produkcji życzyłbym sobie więcej przyspieszeń oraz solówek, bo akurat gitarzyści mają taką technikę, że nie widzę powodu, dla którego nie mieliby sobie bardziej poużywać. Jeśli dotąd wyrażałem się niejasno i ktoś ma wątpliwości, czy Biało – Czarna przebija „Mind Cannibals”, odpowiadam twierdząco – tak, przebija, ale wciąż nie jest to płyta na miarę możliwości tego zespołu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: kat-rk.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2011

Pestilence – Doctrine [2011]

Pestilence - Doctrine recenzja reviewO "Doctrine" można bez większego wysiłku powiedzieć tylko tyle, że jest to najcięższy album w karierze Pestilence, jak również to , że z pewnością nie jest ich najlepszym, bo taki już nagrali 20 lat temu. W każdym razie właśnie wspomniany ciężar na początku najbardziej skupia uwagę słuchacza — przysłaniając całą resztę — bowiem efekt uzyskany w Woodshed jest iście makabryczny – dwie ośmiostrunowe gitary i sześciostrunowy bezprogowy bas miażdżą okrutnie, a przy okazji wprawiają w osłupienie totalną selektywnością. Posłuchajcie tej płyty głośno, naprawdę głośno – farba ze ścian schodzi od tego dźwięku. Tylko od tych powtarzanych na każdym kroku porównań do Meshuggah zbiera się na rzyganko… Litości! Najwyraźniej według niektórych sam fakt użycia ósemek determinuje muzykę. Każdy, kto choć raz posłucha tego albumu, błyskawicznie dojdzie do wniosku, że ta Meshuggah do Meshuggah jakoś nie podobna. Gdy już oswoimy się z wszechogarniającym gitarowym dołem, do naszych uszu dociera chociażby wyższy niż ostatnio, bardziej histeryczny wokal Patricka (najwyraźniej forsował głos, bo już za stary jest, żeby mu takie wrzaski przychodziły z łatwością – ten sam problem mają van Drunen i Marc Grewe), bardzo duża ilość zwolnień podkreślających przejebane brzmienie oraz cuś jakby uproszczenie struktur. I to w zasadzie koniec refleksji po pierwszym przesłuchaniu. Dopiero z czasem do świadomości zaczynają przebijać się naprawdę udane i — co niezmiernie ważne — inne niż poprzednio kawałki, z których właściwie każdy, niezależnie od tempa, może zmielić odbiorcę na pył. Klasa muzyków jest niepodważalna, więc wyprostowanie kompozycji jest tylko pozorne – pod masywnym podkładem kryje się bowiem wiele nagłych zwrotów i ostro pokombinowanych technicznych zagrywek. Wystarczy wspomnieć o basowych ozdobnikach wstrzeliwanych co i rusz przez Jeroena Paula Thesselinga, czy o solówkach, którymi Mameli próbuje chyba nawracać nieprzekonanych na „Spheres”. W Doctrine bardzo podoba mi się także to, że materiał zupełnie nieźle potrafi zniechęcić do siebie niewyrobionych, skaczących z trendu na trend słuchaczy, w tym także wielce obeznanych fanów, którzy jeszcze trzy lata temu o Pestilence w ogóle nie słyszeli. Dzięki tej płytce odstrzał sezonowców następuje z każdym kolejnym kawałkiem. Eksterminację w pięknym stylu rozpoczyna „Amgod” — jeden ze żwawszych w zestawie — którym zespół dobitnie pokazuje, że nie ma zamiaru oglądać się na innych i, zgodnie z gorefestową maksymą, „łil łok dejr łej”. Takich hardziorowych pierdolnięć mamy tu więcej, ale ograniczę się do wskazania tylko trzech: „Salvation”, „Sinister”, „Divinity” – przy czym ten ostatni swoją zmiennością i pokręceniem poniewiera mnie najbardziej. Jeśli chodzi o konstrukcję tekstów i sposób ich odśpiewania, Doctrine powiela schematy obecne na „Resurrection Macabre”, polegające na maniakalnym powtarzaniu tytułów – tak, żeby przypadkiem nikt nie miał wątpliwości, jakiego kawałka akurat słucha. Szczerze mówiąc, od początku nie rzucał mnie ten pomysł na kolana, bo niezbyt to wyszukane, ale co poradzić – na koncertach sprawdza się to doskonale, i właśnie taki cel widzę w jego stosowaniu. Płyta weszła mi lepiej niż dobrze, co jednak (niestety!) nie oznacza, że zostałem doszczętnie zmasakrowany jej zawartością. Nic podobnego. Niemniej ten krok w nowym kierunku wypadł Zarazie bardzo na plus.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2011

Levi/Werstler – Avalanche Of Worms [2010]

Levi/Werstler - Avalanche Of Worms recenzja okładka review coverNie będzie żadnym kłamstwem stwierdzenie, że spędzam ostatnio nad tym albumem jakieś 80 procent czasu przeznaczonego na słuchanie muzyki. Dziennie siedzę z muzą na uszach coś około trzech godzin, uśredniając. Daje to więc prawie dwie i pół godziny przesiedziane nad Avalanche of Worms. I zapewniam – są to jedne z lepiej zmarnowanych godzin spędzonych z muzyką. Dawno, ale to dawno nie słyszałem tak zajebistego kawałka instrumentalnego grania. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – jest to bodaj najlepszy instrumental jaki słyszałem w ogóle w całym swoim życiu, a słyszałem już niemało. Poza wszelkimi innymi cudownościami, album ten ma jedną, zasadniczą zaletę, przymiot prawdziwego geniuszu, coś, z czym spotykam się pierwszy raz w przypadku albumu instrumentalnego – totalność. Chodzi mi mianowicie o to, że akcenty na Avalanche of Worms są tak porozkładane, że brak wokali nie tyle nie jest odczuwalny, co ich najmniejsza obecność wysłałaby cały ten cacuszkowy majstersztyk w pizdu. Innymi słowy – wokale położyłyby ten album na łopatki. Dodanie jakichkolwiek śpiewów byłoby równie sensowne, co ozdobienie Ferrari spojlerem. Po jeden, wielki, kosmaty chuj! Jeśli miałbym wskazać jeden, jedyny album instrumentalny, którym z czystym sumieniem miałbym unausznić co to za gatunek „instrumental”, byłby to właśnie Avalanche of Worms. Jeszcze nigdy słuchanie instrumentala nie było tak wciągające i narkotyzujące. Co kilka dni próbuję się od niego oderwać, ale niczym nałogowiec, wracam szybciej niż odszedłem. Duet gitarzystów Levi/Werstler stworzył album, który mimo iż dedykowany właśnie temu instrumentowi (o czym poniżej), nie należy do albumów pokroju tych, nagranych przez Canvas Solaris bądź Electro Quarterstaff, czyli takich, które — nieco przerysowując — zmierzają do zamęczenia słuchacza wirtuozerią. Zdecydowanie bliżej Leviemu i Werstlerowi do Gordian Knot, choć L/W jest dużo bardziej strawny i — co równie ważne — żwawy, pełen pasji, zadziornych melodii i solidnego kopa. Tu nie ma czasu na smęty i ociąganie, tutaj ciągle coś się dzieje, permanentnie zmieniająca się muzyka nie pozwala się oderwać i zapomnieć o sobie. To prawdziwa przejażdżka kolejką górską, gdzie nigdy nie wiadomo, czy za kolejnym wzniesieniem jest tylko prosto w dół, czy może nim się dół osiągnie, kolejka zdąży wykręcić korkociąg, beczkę i potrójnego axla z podwójnym tulupem. Ogień z dupy, szanowni państwo. Na chwilkę wrócimy do gitar. Panowie Levi i Werstler znają się z kapelki Daath, za którą próbowałem się zabrać i co nieco przesłuchać i niestety poległem. Cienka ona jak wymówki PO o potrzebie podniesienia VAT-u, którego miano nie podnosić. Jednak Avalanche of Worms to zupełnie inna bajka. Tutaj gitary są użyte zgodnie z przeznaczeniem, żadne tam industrialne pitu pitu. Są mięsiste i soczyste jak dorodny kawał mięcha. Nie ma za to masturbacji. Żeby nie było jednak niedomówień, podkreślę to z całą stanowczością – mimo iż panowie nie przesadzają z kombinowaniem, gitary brzmią lepiej niż gdyby tylko shredowały. Właśnie to sprawia, że muzyka nie męczy. Solówek, epickich pasaży i szalonych riffów jest tyle, by podnieść ciśnienie, ale nie na tyle by sprowadzić zawał na delikwenta. Swój niemały udział mają w tym także pozostali muzycy, z Reinertem na czele, którzy zapełniają pozostałą przestrzeń brakującymi elementami: ciężarem, rytmiką, melodyjnością i bogactwem dźwięków. Muszę powoli kończyć, więc dodam tylko, że jeżeli macie ochotę kupić sobie jakiegoś instrumentala, to bez zbędnego opierdalania sięgnijcie po Avalanche of Worms.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: leviwerstler.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2011

Sinister – Creative Killings [2001]

Sinister - Creative Killings recenzja reviewPierwsza płyta z Rachel (wcześniej w Occult) w składzie wywołała sporo kontrowersji wśród miłośników Sinister, z obowiązkowymi oskarżeniami o danie dupy i wymię(t)kanie. Czy słusznie? Ano nie, bo w muzyce próżno szukać nawet najmniejszych znamion najdrobniejszej rewolucji, a wokalne różnice nie są kolosalne. Wprawdzie ukochana Aada ma głos słabszy niż Mike czy Eric, ale wygląda od nich trochę lepiej i z powodzeniem — już głosem — przebija wielu bardziej doświadczonych krzykaczy-facetów, ot choćby wiecznie stękającego Ambasadora Metalu z Polski. Creative Killings różni od poprzednika głównie brzmienie (bez szału, ale spoko, choć dla niektórych może być zbyt syntetyczne) oraz zdecydowanie mniejsza dawka chwytliwości. Kawałki są utrzymane na niezłym, równym poziomie, a mocniej wyróżniają się w zasadzie tylko dwa. Pierwszym jest „Moralistic Suffering” z fajnymi, przyjemnie kombinowanymi riffami i zadowalającym tempem – gdyby takich numerów było więcej, to ocena poszłaby w górę, a i wrażenia podczas słuchania byłyby lepsze. Drugim jest… cover Possessed „Storm In My Mind”, który wypadł zaskakująco dobrze, bo nie dość, że Holendrzy nie zjebali początkowej solówki, to udało się im nawet zachować odpowiedni klimat. To tyle, reszta wypada trochę zbyt jednolicie, żeby na pochwały zasłużyć. Na Creative Killings nie znajdziecie wielu przebłysków, bo to bardziej solidna rzemieślnicza robota, ale nic się strasznego nie stanie, gdy krążek czasem trafi na tackę odtwarzacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: