Drugi album w dorobku amerykańskich power thrashersów z Heathen zdaje się być ich najlepszym i najdojrzalszym dziełem, aczkolwiek nie pozbawionym pewnych niedociągnięć. Ale o nich za moment. Cztery lata dzielą debiutancki „Breaking the Silence” od opisywanego dzisiaj albumu numer dwa i te cztery lata słychać przez całą długość trwania krążka. Odrobili muzycy lekcje jak przykładne dzieciaki z przykościelnej szkółki i wyeliminowali większość — nie tak znowu wielkich — wad, które — nie tak znowu licznie — zasiedlały debiut. Victims of Deception zaczyna się z naprawdę grubej rury fragmentem kazań amerykańskiego ewangelisty, który za wszelką cenę próbuje udowodnić, że żeby być pojebem nie wystarczy się starać – trzeba mieć do tego talent. Pojeb czy nie, jego płomienna przemowa ustawia słuchacza na następną godzinę obcowania z zespołem. A z czasem robi się coraz lepiej. Trącące z lekka infantylnością melodie debiutu odeszły w niepamięć zastąpione znacznie dojrzalszymi, ciekawszymi, bardziej zróżnicowanymi i cięższymi liniami. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z power/thrashem, ale przynajmniej w sferze instrumentalnej tego ostatniego jest słyszalnie więcej. Odważę się nawet na stwierdzenie, że tu i ówdzie poszczególne riffy bliższe są młodemu death metalowi. Słowem – jest dobrze. Udało się także Amerykańcom podkręcić solówki, które w każdym, dosłownie każdym, z dziewięciu kawałków urywają łeb i bezpardonowo grają nim w nogę. Każda z nich ma swój własny klimat, każda w nieco innym stylu, ale wszystkie równie wykoksane i równie kapitalne. Gdyby album miał się składać z samych tylko solówek, nie byłoby w tym nic złego. Potwierdzeniem moich słów niech będzie instrumentalny „Guitarmony” – tak bardzo w stylu Marty’ego Friedmana. Wspomniane wcześniej przesunięcie ciężkości w kierunku thrashu nie ominęło także White’a, który okazjonalnie zaczął okraszać swoje dickinsonowskie zaśpiewy krzykami i wrzaskami. Nawet cover dobrano lepszy, który brzmi pewnie nawet lepiej niż oryginalny Dio. Teraz pora trochę popsioczyć. Dwie sprawy: pierwsza – niekiedy godne domorosłego poety teksty, coś jak w „Morbid Curiosity” bądź „Heathen’s Song”. Nie ma tego wiele, wiocha też co najwyżej umiarkowana, ale pominąć nie można. Tym bardziej, że wokale wyeksponowane są dość wyraźnie i trudno nie słyszeć wersów a’la „Just let me be my own way; Have my own god to whom I pray”. Druga – to ponownie trochę przedobrzona i przesłodzona ballada zatytułowana „Prisoners of Fate”. Nic tylko wygrzebać z kieszeni zapalniczkę, przytulić kto się akurat pod ręką znajdzie i rzewnie śpiewać. Zresztą pierwsza połowa tego utworu kwalifikuje się także do pierwszej przewiny, więc podwójna wtopa, bo całość brzmi bardziej glam/hair aniżeli powinna. Niemniej jednak to by było na tyle w temacie niedociągnięć – tragedii więc nie ma. Może nawet dobrze, że kilka takich słabszych momentów znalazło się na płycie, bo łatwiej wtedy docenić pozostałą resztę. Tym bardziej, że o tym słabiznach należy myśleć raczej w kategoriach Heathen, a nie całkowitych klap. Podsumowanie Victims of Deception przychodzi dość łatwo, bo krążek jest naprawdę porządny, dobrze nagrany, łatwy w odbiorze i dający mnóstwo radości. Obowiązkowa pozycja dla fanów Realm, Toxik, ale także Megadeth, Annihilator, Metal Church i temu podobnych aktów. Kapitalna płyta, panowie muzycy!
ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/heathen.official/
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- REALM – Suiciety