Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grind core. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grind core. Pokaż wszystkie posty

6 kwietnia 2024

Disgorged Foetus – Obscene Utter Gore Annihilation [2023]

Disgorged Foetus - Obscene Utter Gore Annihilation recenzja reviewPostanowiłem nie być gorszym współ-recenzentem i też zarzucić czymś bardziej brutalniejszym. I wyszło niestety tak jak zawsze, a już na pewno nie tak, jak chciałem. Spodziewałem się bezlitosnego, wręcz głupiego Goregrindu od początku do końca, a zamiast tego dostałem w sumie familijny Groovegrind (o tym za chwilę) na jedno kopyto przez całą godzinę.

Co to jest Groovegrind, ktoś zapyta? Co ja znowu wymyślam za kocopoły? Czy pamiętacie Disharmonic Orchestra? Oni, jak i poniekąd Pungent Stench byli reprezentantami tego nieco fikcyjnego stylu, ale bądź co bądź, ta łatka dobrze oddaje o co chodzi, jeśli chodzi o brzmienie i styl. Disgorged Foetus można by tak na dobrą sprawę opisać w następujący sposób: wyobraźcie sobie nasz cudowny i ukochany Epitome grający covery Disharmonic Orchestra i będziecie mieć pełen obraz tego, co tutaj usłyszycie.

I jest to jak najbardziej pożądana rzecz, bo inspiracje właściwe i wykonanie również. Ponadto, ma to jakiś tam koncept, bo album jest podzielony na kilka części, każda wprowadzana przez industrialowe intro. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kilka rzeczy. Materiał jest cholernie monotonny. Pierwszy, drugi, trzeci numer, to jest nawet bardzo fajne. Ale jak brak jest jakiegokolwiek zróżnicowania, to od razu dyskwalifikuje materiał jako wartościowy. Druga sprawa, jak na Goregrind, to nie jest to jakoś specjalnie brutalne. Z innym wokalem… wróć… nawet z takim wokalem, jest to w sumie muza, którą mógłbym puścić swoim starym i byliby w stanie to jakoś przetrawić, a nawet polubić, jakbym im polał kielicha. Dlatego złośliwie chciałoby się nazwać to disnejowskim Goregrindem. Nawet okładka – niby brutalna, ale zombiaki nieco kreskówkowe są.

Jednocześnie też, nie chcę być osobą, która wali po zespole za brak oryginalności czy nadmiar ortodoksyjności w graniu. Tego się dobrze słucha i zdecydowanie nie jest źle to sobie puścić, choć trzeba brać pod uwagę, że jest to muzyka do relaksu, a nie wykurwu. Nie chcę też oceniać tego zbyt nisko, bo mimo wszystko skusiłem się ostatecznie na zakup, ale fakt faktem, że jak ktoś ma bogatą kolekcję, to zdecydowanie może sobie iść dalej. Nie tym razem. Tu nic ciekawego się nie dzieje niestety.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/band.DisgorgedFoetus
Udostępnij:

4 marca 2024

V/A – Goregeous Grooves [2023]

V/A - Goregeous Grooves recenzja reviewJak powszechnie wiadomo, grind niejedno ma oblicze, czego dobrym przykładem jest zabawnie zatytułowany split Goregeous Grooves. Choć egzotyki w tym wydawnictwie nie ma za grosz — przynajmniej z naszej lokalnej perspektywy — bo trafiły tu tylko polskie kapele, to jest całkiem przyzwoitym świadectwem, że jeśli chodzi o stricte podziemny hałas, to ciągle nie mamy się czego wstydzić.

Na początek dostajemy Delayed Ejaculation z kawałkami, które w większości powinniśmy kojarzyć z debiutanckiego „Semen Stuffed Human Brain Souffle”. Powinniśmy, ale ze względu na popieprzoną tracklistę trudno się w nich połapać, a jedynym pewnym punktem zaczepienia jest tu cover Carcass. Nic to, lepiej żyć w nieświadomości i po prostu cieszyć uszy fachowo zagranym gore-grindem w średnich tempach, z nisko strojonymi gitarami i bulgotem w rejestrach dostępnych tylko niektórym zwierzętom. Brzmienie chłopaki mają cacy, w tekstach (no, w tytułach) podejmują same życiowe tematy, a intra kradną z dobrze znanych filmów, więc można uznać, że są gotowi na podbój świata.

Hoggod na Goregeous Grooves sprawiają wrażenie zespołu najbardziej nieokrzesanego/amatorskiego/podziemnego, bo brzmią zajebiście surowo (z obowiązkowym wiadrem zamiast werbla), jednak zdecydowanie wygrywają bezpośrednią wyziewnością. Zespół postawił na totalny żywioł, bezkompromisowość i ohydę, stąd też materiał nie nadaje się do kontemplacji przy świetle księżyca, ale jebać łbem o ścianę można przy nim całkiem przyjemnie. Na przyszłość polecałbym tylko przesunąć gitarę do przodu, żeby miażdżyła na równi z furiacko pracującymi garami.

Stawkę zamyka najstarszy i najbardziej utytułowany w tym towarzystwie Anus Magulo, który, zgodnie z oczekiwaniami, robi tu za gwiazdę. To doświadczenie zespołu doskonale słychać w urozmaiconych strukturach utworów, w zawodowym, pozbawionym zjebek wykonaniu, no i w końcu w profesjonalnej produkcji. Od czasu „Assophilia” zespół dokonał wyraźnego postępu w sposobie składania piosenek, przez co są one coraz bardziej przejrzyste i przystępne, jednak prezentuje ten sam poziom lenistwa, co przed laty – stąd też trochę za duży procent ich wkładu w Goregeous Grooves stanowią covery.

Za wydanie Goregeous Grooves odpowiada łódzka Til We DIY Records, więc namierzycie ten split bez problemu, choć miejcie na uwadze, że to „DIY” w nazwie nie jest przypadkowe – oprawa graficzna płyty dupy nie urywa. Na szczęście w tym przypadku sprawdza się banał, że muzyka broni się sama.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnusMagulo, www.facebook.com/delayedejaculation, www.facebook.com/hoggod
Udostępnij:

16 listopada 2023

Gridlink – Coronet Juniper [2023]

Gridlink - Coronet Juniper recenzja reviewGridlink zakończyli działalność niedługo po wydaniu „Longhena”, ale nie miałem im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury, że stali się boscy i nietykalni, więc wybaczyłbym im nawet udział w „Tańcu z gwiazdami”. Nie liczyłem też na ich powrót, bo jak mało kto – nie musieli niczego udowadniać. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej… A tu niespodzianka, najwyraźniej Takafumi Matsubara nie do końca realizował się w innych projektach, bo w końcu poczuł potrzebę ponownego zebrania zespołu do kupy. Nie śmiałbym prosić o więcej.

W stosunku do Coronet Juniper nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań, bo i po co – oczywistą oczywistością było, że czwarta płyta Gridlink zostawi po sobie jedynie zgliszcza, że pozamiata ewentualną konkurencję, że w momencie premiery trafi do kanonu gatunku i będzie wspominana przez lata… Tak po cichu liczyłem tylko na to, że album będzie „długi”, może nawet i dwudziestominutowy… No i proszę – wszystko się sprawdziło! To doskonały materiał w totalnie rozpoznawalnym i w sumie niepodrabialnym stylu, którego zgłębienie zajmuje sporo czasu, ale i dostarcza mnóstwo radości.

Każdy z jedenastu utworów zawiera od groma fenomenalnych i często zaskakujących pomysłów, na które wpaść mógł tylko Takafumi Matsubara z kolegami. Każdy też jest osobnym, wyrazistym tworem, który wnosi coś istotnego do całości. Wszystkie natomiast są imponująco spójne, choć niekoniecznie łączą się w oczywisty/przewidywalny sposób. Muzycy Gridlink utrzymali zatrważająco wysoki poziom „Longhena”, co oznacza, że przez większość czasu płyta jest niemal absurdalnie szybka, niesamowicie intensywna, szalenie zróżnicowana, technicznie pokombinowana i nie trzyma się żadnych sztywnych ram. Coronet Juniper jest prawdziwie bezkompromisowa i wręcz kipi od rozsadzających ją od środka emocji, a jednocześnie przewijają się w niej dźwięki po prostu piękne, które z pozoru do niczego tu nie pasują. Poza tym album nie traci niczego z selektywności nawet w najbardziej zakręconych fragmentach.

Liderzy oryginalnego grindu powrócili na tron (na którym była tabliczka „zarezerwowane”) w wielkim stylu, więc każdy, kto mieni się miłośnikiem DOBREJ MUZYKI, powinien się jak najszybciej zapoznać z zawartością Coronet Juniper. Ten krążek koniecznie trzeba mieć w kolekcji i słuchać go do upadłego, bo kto wie, czy Gridlink zaraz się znowu nie rozpadną. I tym razem nie miałbym im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej…


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GridLink512
Udostępnij:

29 października 2023

Groinchurn – Sixtimesnine [1997]

Groinchurn - Sixtimesnine recenzja reviewGroinchurn zaistniał w świadomości słuchaczy w 1994 roku, kiedy do piachu poszedł poprzedni zespół Afrykanerów, deathmetalowy Sepsis. W okrojonym składzie i z nową koncepcją na granie chłopaki zaczęli od najbardziej typowo napalmowego grindu, jaki tylko można sobie wyobrazić; fakt, dość sprawnie zagranego, ale raczej bez polotu i śladu własnej tożsamości. Na szczęście już po roku działalności i serii splitów i demówek muzycy dojrzeli do tego, żeby pójść do przodu i wzbogacić klasyczną łupankę paroma odjechanymi czy też mniej standardowymi zagrywkami.

Jako że pomysł wypalił, Groinchurn konsekwentnie rozwijali nowe idee na kolejnych wydawnictwach, co w prostej linii doprowadziło ich do nagrania debiutanckiego krążka. Krążka na tyle dobrego w swojej kategorii, że traktowanie go wyłącznie jako egzotycznej ciekawostki byłoby zniewagą dla jego twórców. Groinchurn na Sixtimesnine to już zespół w pełni świadomy swojego stylu, z własnym brzmieniem, oryginalny i niebojący się sięgać po kontrowersyjne rozwiązania. No i z jajami, bo przypierdolić jak na grindersów przystało też potrafią, choć nie raz i nie dwa udowadniają, że w tym gatunku nie trzeba grać na jedno kopyto.

Afrykanerzy, mimo młodego wieku i dość oczywistych inspiracji (Brutal Truth, Napalm Death, Carcass, Disharmonic Orchestra…), potrafili w ramach grindu zrobić coś świeżego i charakterystycznego tylko dla siebie, mieszając klasyczne brutalizmy z wieloma pokręconymi zagrywkami i odgrywając całość z niebywałym luzem. Na szczególną uwagę zasługuje tu praca gitary, zwłaszcza gdy zaczyna się rozmywać i przechodzi w tryb narkotycznego „bujania”, jak choćby w otwierającym płytę „The Answer Is 42”. W ogóle mocną stroną Sixtimesnine są liczne urozmaicenia, które nie dość, że potrafią zaskakiwać, to dodają muzyce specyficznego kolorytu i sprawiają, że o monotonii nie może być mowy. Tu każdy kawałek jest „jakiś” i różni się od pozostałych, a przez to łatwo go przywołać w pamięci.

Strona techniczna Sixtimesnine nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, a zważywszy na ekspresową realizację (nagrania zajęły chłopakom bodaj cztery dni) nawet trochę imponuje poziomem. Brzmienie jest profesjonalne i bardzo selektywne, a produkcja daje radę przy wszelkich stylistycznych przeskokach, jakich na płycie nie brakuje. Jedynym minusem materiału jest jego długość – całość jest krótka, bardzo krótka, krótsza nawet niż to, co pokazuje wyświetlacz (a pokazuje 32 minuty), bo po ostatnim normalnym kawałku władowano 6 minut ciszy przed tak zwanym ukrytym utworem, który notabene może ortodoksom nielicho podnieść ciśnienie…

Groinchurn pokazali na Sixtimesnine wszystkie swoje atuty, a już na pewno ogromny potencjał, więc zachodzę w głowę, czemu nie zostali z miejsca wciągnięci to szalonej trzódki Relapse – wszak pasowali tam jak mało kto.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

28 lipca 2023

Bolt Thrower – In Battle There Is No Law! [1988]

Bolt Thrower - In Battle There Is No Law! recenzja reviewZacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.

Początki Bolt Thrower, to co może niektórych zaskoczyć, Crust Punk. Z takiegoż to środowiska się muzycy wywodzili, zwłaszcza że w przypadku Brytoli, gdzie każdy muzyk miał jakieś punkowe korzenie, jest wręcz czymś normalnym. Gdzieniegdzie można się też spotkać z określeniem Stenchore (proto-Grindcore tak w sumie) – jak najbardziej ono tutaj jeszcze pasuje. Choć z perspektywy czasu można śmiało to nazwać Death Metalem, ówcześnie nie było to jeszcze aż tak oczywiste dla ludzi.

To co prezentuje sobą B.T. to było jakby nie patrzeć, pewne novum. Apokaliptyczny klimat, pełen gitarowy wygar i ten pośpiech w graniu, jakby zaraz wszystko miało się skończyć. Już wtedy batalistyczne utwory były zgrabnie ułożone i kompaktowe. I choć styl miał ulec ogromnemu ulepszeniu, to nie można zarzucić debiutowi amatorki. Gdyby grupa rozpadła się po tym albumie, przeszłaby bez problemu do legendy.

Do pełnej perfekcji brakuje mi jednak kilku rzeczy – produkcja jest niestety nieco płaska, osłabiając moc riffów. A druga rzecz, nie ma tutaj takiego combosa na początku płyty, jaki będzie już na „Realm of Chaos”, czyli Eternal War / Through the Eye of Terror / Dark Millennium. No i jest to jednak mimo wszystko tak naprawdę dopiero przymiarka do tej świetności, która nadeszła z następnymi płytami.

Jest natomiast „Forgotten Existence”, którego możecie nie kojarzyć z tytułu, ale będziecie kojarzyć po charakterystycznym motywie. Warto też zwrócić uwagę na „Concession of Pain”, bo to też jest pewna wizytówka stylu grupy, który będzie rozwijany z czasem. Ja oczywiście jeszcze lubię wolniejszy, ale za to sprytniejszy „Psychological Warfare” – to też jest pewno oblicze, które mi osobiście odpowiada, gdzie jest kombinowanie z ewolucją riffu w trakcie trwania utworu.

Podejrzewam, że niełatwo jest już dostać na fizycznym nośniku, zwłaszcza że prawa do płyty ma wciąż ta sama wytwórnia, czyli Vinyl Solution. Moja wersja z 2010 r. ma jeszcze dodatkowo dodany numer „Blind to Defeat” w środku płyty, który jest chyba najszybszym i najbardziej bestialskim utworem na płycie.

Napisałem już nieco ścianę tekstu i pewnie mógłbym napisać drugie tyle. Odświeżając sobie ten album na potrzeby recenzji, byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem jak bardzo wciąż brzmi on świeżo nawet dzisiaj. I tak już pewnie zostanie na zawsze.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalna strona: www.boltthrower.com
Udostępnij:

26 maja 2023

Blood – Christbait [1992]

Blood - Christbait recenzja reviewPrzedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.

Chłopaczki od początku lubili hałasować krótko i prosto, ale w przeciwieństwie do różnej maści kolegów Punków, mieli iście szatański i mięsisty wizerunek, oraz totalne szaleństwo w oczach. Swoista więc schizofrenia, jeśli chodzi o tożsamość ideologiczną muzyków w czasach kiedy subkultury się napierdalały między sobą, w niczym nie przeszkodziła im stworzyć konsekwentny, dobitny i absolutny deathmetalowy klasyk.

15 utworów (plus parę bonusów na re-edycji) i pół godziny trwania – większość tracków nie lubi przekraczać 2 minut. Ale w przeciwieństwie do takich legend jak Terrorizer, czy Napalm Death, Blood zdaje się być dużo dojrzalszy, zwłaszcza w departamencie składania kompozycji, a co za tym idzie, nie goni przez siebie na oślep, jest mniej szalony i w efekcie brzmi poukładanie (może to przez tą niemiecką, biurową mentalność). Nie traktujcie tego jednak jak wadę, bo jest dużo blastowania – zespół najzwyczajniej w świecie wycina tłuszcz i zostawia to, co najlepsze. Gdyby tak inni robili, to byłby pewnie pokój na świecie…

Na pierwszy rzut ucha wysuwa się przede wszystkim wyjątkowo gęsty, duszny i mroczny, a przy tym masywny klimat. Taki sam jak w większości płyt Death Metalowych anno domini 1991-1993. Otwierający płytę instrumentalny „Lost Lords” dba o to, aby wprowadzić słuchacza w odpowiedni nastrój i jest pełnoprawną piosenką, tyle że bez wokalu. Po introdukcji następuje „…and No One Cries” z (nienawidzę tego słowa) kapitalnym tekstem w łamanej angielszczyźnie – macie oto mały fragment:

Million eyes look at you – million things becoming true
Things of passion, things of crime – Life is unreal, so waste your time (sic)
Pain is slipping very deep – you fall in endless sleep

I wiadomo już, że będzie swojsko i milusio. Paktu zagłady dopełnia jeszcze „Dogmatize” oraz „Self-Immolation” (yhm, macie to obczaić), a przypieczętowuje chamskie, końcowe „Mass Distortion”. Co może nieco dziwić, to ciągotki do Doomowego brzmienia, choć też nie chcę wprowadzać w błąd, bo owszem, jest ten kruszący ton gitar, ale ma on holenderski posmak, niżli szwedzki. Innymi słowy, mimo krótkiego trwania utworów, sprawiają one wrażenie wolniejszych niż są w rzeczywistości. Swoją drogą, czy to nie jest totalne kuriozum – Deathgrind starający się trzymać zwarte, Doom Metalowe tempo?

Nie chce mi się was jakoś specjalnie namawiać do przesłuchania, bo znajomość tego materiału powinna być waszym zakichanym, psim obowiązkiem. Christbait powstał w kluczowym okresie popularności Death Metalu i mimo bycia tworem stricte undergroundowym, bez żadnej promocji, to bezczelnie powiem, że w niczym nie ustępuje on zespołom pierwszoligowym. Nie daję 10/10 tylko po to, aby was oszukać i zachować ułudę obiektywności.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/blood.de
Udostępnij:

11 maja 2023

Intense Agonizing – Beginning Of The End [1995]

Intense Agonizing - Beginning Of The End recenzja reviewPolak-Węgier – dwa bratanki. Do Metalu i do szklanki.

Ta skądinąd sympatyczna kapela zapewne raczej nie będzie nikomu tutaj znana, nawet najbardziej oddanym fanatykom starego Death Metalu, grzebiących po śmietnikach w poszukiwaniu diamentu. Również wśród samych Węgrów mało kto by ich tam kojarzył, w porównaniu do Necropsia, Extreme Deformity, Subject, czy Unfit Ass. Naród węgierski ma dość specyficzny styl, gdyż słychać pewne ukształtowanie historyczne w ich dźwiękach. Czyli – z jednej strony, ciągnie ich w kierunku Grindcore, ale takiego bardziej brzmieniowego, niż typowo stylistycznego, nie inaczej jak w Czechach (Garbage Disposal), czy przede wszystkim w byłym partnerze królewskim – Austrii (Pungent Stench), a z drugiej strony, mającą nieco uliczne brzmienie, podobnie jak u swego sąsiada w Rumunii.

Intense Agonizing tworzy wypadkową obu namiętności i przede wszystkim stara się być w pierwszej kolejności uczciwą kapelą ekstremalną, próbując wyważyć eksperymentowanie z formułą do minimum (polecam przesłuchać „Smile of a Mask”). Co prawda, omawiany album wypada również na rok, w którym Sepultura / Napalm Death, poszli w pełni w kierunku alternatywnym i takowe właśnie podobne ciągotki można tu zauważyć, ale uspokajam, że podstawowym daniem jest szybki, maniakalny, blastujący Death Metal ze szczyptą koncertowej, Punkowej niechlujności i piekielnym, mocno zajeżdżającym alkoholem, wyziewem z gardła (serio, nie przystawiajcie głowy do głośników bo się upijecie).

Mimo pomysłowości i unikania sztampy i tak ostatecznie dostajemy tylko i aż przeciętny album, który choć ma swój wyrazisty charakter, to też niespecjalnie wybija się ponad przeciętność jeśli chodzi o riffy, czy różnorodność kompozycji. Dostajemy strzał w ryj, punkt za punktem, cios za ciosem, gdzie nikt się nie ogląda za siebie i mimo kilku jasnych punktów (np. „I'm a Vanishing Type of Animal”, „Human Spirit Lightened of Burden”, „Our Becoming Unintelligent by the World”), całościowo trąci nieco monotonią. Co prawda, są ludzie, którzy tylko tego oczekują od Metalu, ale ja lubię, jak zespół stara się tworzyć dzieła absolutne – już taki ze mnie cham niezbuntowany.

Nie mam jednak większych uwag i jest to dobra pamiątka czasów minionych i była ewidentnie tworzona przez młodych gniewnych, którzy po prostu kochali taką muzykę – a to jest największa determinanta wpływająca na przyjemność ze słuchania płyty. To nie ma prawa zrobić wam rewolucji umysłowej (mimo iż zespół naprawdę stara się być ciekawy), ale jak najbardziej jest w stanie umilić wam czas, a nawet się mocno spodobać. Zresztą, niech stracę, dam im 0,5 pkt więcej, bo to takie właśnie niepozorne płyty, sprawiają że człowiek z lubością grzebie w wykopaliskach. Jeszcze nie platyna, nie diament, ale jakieś złoto już jest.


ocena: 7/10
mutant
Udostępnij:

10 lutego 2023

Disharmonic Orchestra – Expositionsprophylaxe [1990]

Disharmonic Orchestra - Expositionsprophylaxe recenzja reviewWszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.

Wydany w 1990 roku debiut Expositionsprophylaxe jednoznacznie potwierdził, że zespół ma wysokie umiejętności i pomysł na siebie, a także, że jest dziwny… i dopiero się rozkręca. Podstawą stylu Austriaków jest tu bezkompromisowy death-grind charakterystyczny dla sceny brytyjskiej, jednak inspiracje zespołu nie ograniczają się jedynie do szaleńczej młócki i obejmują również rozmaite powykręcane dźwięki, które można znaleźć na płytach Voivod i awangardowego oblicza Celtic Frost. Na papierze takie zestawienie nie wróży niczego dobrego, a mimo to muzycy Disharmonic Orchestra na tyle pomysłowo poskładali te pozornie niepasujące do siebie elementy, że tworzą spójną i bardzo rajcowną całość. Kontrasty jak najbardziej występują, ale o jakichkolwiek zgrzytach nie ma mowy.

Muzyka na Expositionsprophylaxe ma kopa, jakiego należy oczekiwać od rasowego death-grindu, a przy tym zawiera mnóstwo nieortodoksyjnych urozmaiceń i niekonwencjonalnych na onczas pomysłów, które sprawiają, że jest jedyna w swoim rodzaju. Największe wrażenie robią chyba partie perkusji, bo Martin Messner dołożył starań, żeby ani przez chwilę nie powiewało nudą – nawala gęsto i często w sposób niestandardowy, komplikując niekoniecznie skomplikowane fragmenty i dodając całości fajnego polotu. Pod względem kreatywności także gitara nie pozostaje w tyle. Choć w czytelnych riffach dominuje brutalna jazda, to często jest ona uzupełniana jakimiś dziwacznymi melodiami czy zagrywkami, których z takim stylem nikt nie utożsamia – za przykład niech służy pojawiający się znikąd akustyk w „Accelerated Evolution”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Expositionsprophylaxe tylko wokale są typowe dla gatunku.

To, co szczególnie podoba mi się w tym krążku, to podejście Disharmonic Orchestra do komponowania. Na tym materiale nie ma miejsca na kilkusekundowe strzały dla śmiechu i dopchnięcia tracklisty. Wszystkie utwory mają dobrze przemyślane, rozbudowane, a czasami i zaskakujące struktury, w których obrębie dużo się dzieje, a niektóre motywy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Muzycy dają sobie dość miejsca i czasu, żeby kawałki mogły się rozwinąć, a oni sami pokombinować z dźwiękami, co doskonale słychać w instrumentalnym „Hypophysis”. To przekłada się na objętość albumu – w wersji CD ponad 47 minut, a to już sporo jak na ekstremalne granie. Ponadto podoba mi się, że numery nie są przegadane i wokale, choć udane, nie dominują nad instrumentami.

Expositionsprophylaxe nie bez powodu szybko stał się klasykiem inteligentnego wymiatania z pogranicza grind core’u i death metalu, na tej płycie po prostu wszystko się zgadza, nawet jeśli nie jest to oczywiste od samego początku. I jak to już wspomniałem wyżej – Disharmonic Orchestra się tu dopiero rozkręcali. Pozycja obowiązkowa obok debiutów Xysma i Carbonized.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.disharmonic.com

podobne płyty:

Udostępnij:

18 grudnia 2022

Epitome – ROTend [2022]

Epitome - ROTend recenzja reviewPo przesłuchaniu „TheoROTical” nieco się przeprosiłem z tym zespołem. Ja wiem, że oni istnieli już od 1994 r. ze swoim demkiem „Engulf the Decrepitude”, ale jakoś tak trochę ich ignorowałem. Człowiek się uczy całe życie…

Poprzednia płyta była naprawdę szalona. Może nawet zbyt szalona, bo słychać, że zespół zapragnął być inteligentniejszym, że się tak wyrażę, i w wielu miejscach zaaplikować czegoś bardziej wyszukanego, aby nie wyjść jednomiarowo. Udało się zachować kwintesencję brzmienia i doceniam starania poszerzenia repertuaru o inne zagrywki, co podejrzewam nie było łatwe, bo ten styl ma swoje ograniczenia. Ale w efekcie utracił się ten koncertowy/żywy klimat kompozycji, mimo perfekcyjnej produkcji (proszę mi tego nie zmieniać!).

Nie, żeby brakowało typowo Punkowych riffów i mięsistego wpierdolu, ale mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy, bardziej zimnym, bezwzględnym i metodycznym. Nie wszystko też porywa i się sprawdza na 100%. Ale tak w sumie, to czego tak naprawdę chcieć więcej? Mieszanka, którą proponuje Epitome jest pod wieloma względami tym, czego inne, pierwszoligowe grupy mi złośliwie odmawiają. Zwłaszcza takie combo jak „Infestation Of A Wormic Soul” + „Sic Transit Gloria Mundi” jest tym, co rozgrzewa moje gnijące serce. Muszę natomiast trochę zjechać niektóre tytuły, jak np. „Die! Motherfucker Die” – oh, really, you don’t say? Jak to bywa w Grindcore, jest i poczucie humoru, może niektórzy będą zrywać boki.

Pod wieloma względami Epitome przypomina mi późny etap Toxic Bonkers, czyli kolejny niedoceniony genialny zespół, który nigdy nic nie spierdolił i jednocześnie nigdy nie będzie należycie doceniony, bo jest zbyt słabo promowany. Mam nadzieję, że chociaż z waszej strony tego typu muza doczeka się odrobiny miłości.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 października 2022

Gorerotted – Mutilated In Minutes [2000]

Gorerotted - Mutilated In Minutes recenzja reviewKońcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.

Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.

Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.

Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Udostępnij:

13 września 2022

Epitome – TheoROTical [2014]

Epitome - TheoROTical recenzja reviewPrzyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.

Cała historia zaczęła się od tego, że patrząc sobie na jakieś tanie płytki po 2 dyszki natrafiłem m.in. na bohatera dzisiejszej recki i postanowiłem sobie obczaić materiał na youtube (taka oznaka czasów). Na szczęście, wytwórnia wrzuciła pełen album do przesłuchania, dzięki czemu mogłem się przekonać na własne uszy, z czym mam do czynienia, po czym niezwłocznie wesprzeć zespół moją skromną flotą, kupując sobie ich płytę.

A przyznam szczerze, że dawno nie słyszałem czegoś tak świeżego i pięknie brzmiącego. Nie wiem jak wy, ale bardzo lubię taki mięsisty, soczysty przester gitar. Nie każda płyta musi taka być, ale bardzo dobrze, że właśnie Epitome coś takiego stworzył, bo bardzo mi brakowało takiego typu wygaru. Album jest przez to bardzo młodzieńczy i jest przyprawiony charakterystycznym, brudnym punkowym zadziorem.

Innymi słowy, jest to jedna z tych płyt, gdzie nieważne co by zespół zagrał, sam sposób w jaki to grają jest po prostu przepiękny. Gdybym był na haju, to bym pewnie dopisał, że muzyka pokazuje brutalne oblicze prawdy tego świata, życia, rzeczywistości i kosmosu. Że poprzez swoje bezkompromisowe, ale wpadające w ucho riffy pokazuje nam piękno w zgniliźnie i upadku moralnym cywilizacji, z którym my, jako społeczeństwo idziemy razem na samo dno, które wydaje się być nieskończoną otchłanią, z której nie ma odwrotu. Ale ponieważ nie jest to konkurs grafomaństwa, to skwituję powyższe wywody tym, że faktycznie, dźwiękom udało się dotknąć mojej duszy, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało.

Zdecydowaną wadą dla mnie jest trochę czas trwania, bo całość idzie tylko przez 24 minuty. Zespół mógł się szarpnąć też na jakiś bardziej rozbudowany utwór, choćby na koniec. I choć zapewne wielu z was się nie zgodzi z tym, to jednak będę uparcie twierdził, że mogło być mimo wszystko trochę więcej materiału. Niemniej jednak, perełki jak „Fuck em all” (a jakżeby inaczej, już sam tytuł prosi się o bycie faworytem), „Lies”, czy „Authorities Collapsed” (perfekcja w dawkowaniu emocji, aż po kulminacje w refrenie) na stałe wejdą do mojego repertuaru, a jest to niemała sprawa, bo mało co potrafi wywrzeć na mnie aż takie wrażenie i zostawić trwały ślad. Szczerze gratuluję Epitome udanej płyty.

Więc jeśli się jeszcze tego nie domyśliliście, polecam wam sobie przesłuchać i wierzcie mi, nie będziecie tego żałować.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

31 sierpnia 2022

Albert Mudrian – Oblicza śmierci. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore’u [2020]

Albert Mudrian - Oblicza śmierci. Niewiarygodna historia death metalu i grindcore’u recenzja reviewW 2016 roku książka „Wybierając śmierć” doczekała się uaktualnionego i rozszerzonego wydania, które — co ciekawe, tylko w Polsce — ukazało się pod zmienionym tytułem – Oblicza śmierci. Oryginalna wersja wyszła w 2004 roku (w Polsce 2007) i została niezwykle ciepło przyjęta, bo jako pierwsza tak dogłębnie poruszała temat historii death metalu i gind core’a. Jednocześnie już wtedy było niemal oczywiste, że przy tak szybko zachodzących zmianach na scenie, po jakimś czasie będzie wymagała uzupełnienia, a przy okazji – upiększenia. Polskiej edycji dopilnowało wydawnictwo In Rock, więc o jakość tego tomiszcza nie trzeba się martwić – jak zwykle jest bardzo dobrze, choć nie idealnie.

Jako, że nie mamy do czynienia z całkowicie nową pozycją, w moim opisie skupię się przede wszystkim na różnicach między wydaniami i argumentach przemawiających za zakupem tej książki, nawet jeśli już macie w swych zbiorach wersję z 2007 roku. Zacznę od różnic. Najbardziej oczywista rzuca się w oczy od razu – to okładka autorstwa Dana Seagrave’a, żywcem wyjęta z początku lat 90-tych. Już ze względu na nią — a weźcie pod uwagę, że całość ma ponad 570 stron, kolorową wkładkę ze zdjęciami i jest zamknięta w twardej oprawie — warto mieć ten tom na półce. Zmian w treści jest więcej. Po pierwsze podmieniono oryginalną przedmowę Ricka Terry’ego na nową, której autorem jest Scott Carlson z Repulsion. Po drugie część pierwotnego materiału delikatnie przeredagowano, przy czym raczej coś dodając, aniżeli usuwając – a zwykle chodzi o naprawdę drobne fragmenty (okoliczności nagrań „Scream Bloody Gore”, ewolucja Amorphis i Tiamat, dziedzictwo Chucka Schuldinera, trasa Pantery i Morbid Angel, rozdział o rozwoju i przyszłości gatunku). Mudrian solidnie rozbudował wyłącznie rozdział „Szalona moda”, dopisując co nieco o zdarzeniach poprzedzających nagrania „Leprosy”, „Spiritual Healing”, „From Beyond” czy „Piece Of Time” oraz o zawirowaniach ze składem Napalm Death i pamiętnej trasie Death-Carcass-Pestilence, w czasie której doszło do rozłamu w tym ostatnim zespole. Ponadto zaktualizowano wykaz osób i płytowy niezbędnik (do 2016), który stał się przez to jeszcze bardziej kontrowersyjny.

A co w Obliczach śmierci jest całkowicie nowego? Z rzeczy mniejszych – wstęp Alberta Mudraina do wydania polskiego. Z rzeczy większych – aż trzy rozdziały. Z rzeczy niepotrzebnych – dodatki do polskiego wydania. Słówko o dopisanych rozdziałach. „Co kryje się za północnymi wichrami” skupia się na wkładzie w gatunek — i w mniejszym stopniu historii — holenderskich (Thanatos, Pestilence, Asphyx, Gorefest) i fińskich klasyków (Abhorrence, Convulse, Demilich). Nie ma tego wiele, w dodatku są to przede wszystkim doskonale znane fakty, no ale wcześniej nie było o nich ani słowa. „Dźwięki wytrwałości” dotyczą tego, w jakich kierunkach death metal i gind core rozwinęły się od czasu wydania „Wybierając śmierć”. Z jednej strony mamy tu kapele przypominające o korzeniach gatunku (Death Breath, Bloodbath), z drugiej takie, które rozwinęły technikę ponad znane dotąd poziomy (Necrophagist, Obscura, Origin), z trzeciej zaś eksperymentatorów maści wszelakiej (Horrendous, Morbus Chron, Portal). Kilka zjawisk autor ewidentnie tu pominął — choćby scenę brutal death — ale rozdział daje przynajmniej ogólny zarys tego, co się dzieje świecie ryków i blastów. W ostatnim rozdziale „Wykop i zeżryj” Mudrian zajął się kilkoma co bardziej spektakularnymi powrotami zza światów, najwięcej miejsca poświęcając Carcass, At The Gates i Asphyx, choć trafiło się także kilka słów o objazdowym cyrku pod tytułem Death To All.

Cieszy mnie, że autor nie olał tematu i starał się przybliżyć czytelnikom więcej, niż za pierwszym razem. Zaprocentowało doświadczenie oraz łatwiejszy dostęp do źródeł – w końcu to redaktor Decibel Magazine. Ponadto bardzo pozytywne jest to, że w ciągu 12 lat dzielących oba wydania Mudrian nie „wydoroślał”, nie wyrósł z death metalu, co tylko dobrze o nim świadczy. Największy problem książki pozostał ten sam – prawie wszystko kręci się wokół kapel z Earache, Roadrunner i Relapse. Nawet takie wczesne potęgi jak Nuclear Blast, Peaceville i Century Media wspominane są półgębkiem, przy okazji czegoś innego, a nowsze i mniejsze wytwórnie praktycznie nie istnieją. Minusem polskiej edycji na pewno są idące w dziesiątki literówki (w redakcji zalągł się potwór pożerający ogonki w cytatach), rozbieżności w tytułach rozdziałów (co innego w spisie treści, a co innego w głębi książki) oraz nic nie wnoszące (oprócz dublowania wcześniejszej treści) dodatki do wydania.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

22 lipca 2022

Toxic Bonkers – Seeds Of Cruelty [2004]

Toxic Bonkers - Seeds Of Cruelty recenzja reviewSwego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).

Choć Łodzianie sami siebie nie klasyfikowali ideologicznie jako Metal i bardziej widzieli się po stronie Punkowej, to muzycznie już jak najbardziej jest to pochodna Napalm Death, Bolt Thrower i Sepultury w najlepszym obliczu i okresie świetności tych kapel.

No, ale wróćmy do początku. Seeds of Cruelty jest trzecim albumem w dorobku grupy i jednocześnie ostatnim, w którym ręce maczał Konrad Sobierajski (RIP 2000). Co prawda, nic nie nagrał osobiście na ten album, ale napisał riffy, które zostały wykorzystane, co zresztą słychać, gdyż późniejsze płyty Toxic Bonkers mają już nieco inny charakter, bez obecnego tu luzu i z większą pompą. Ten oto majstersztyk został wydany przez Selfmadegod Records za czasów, kiedy można było bardzo łatwo ich znaleźć w empikach, gdzie też zresztą młody ja miał okazję sobie ich capnąć za 15 zeta.

Pomimo widocznych wpływów, które wymieniłem wcześniej, nie nazwałbym tego bezmyślnym naśladownictwem, a bardziej punktem odniesienia, gdyż grupa stara się mieć swój własny wkład (i nie mówię tu o ambientowych intrach) oraz dba o to, aby mieć rozpoznawalny styl. Natomiast na największą pochwałę zasługuje tutaj talent kompozytorski. Mam cichą nadzieję, że „Seeds of Cruelty”, „Weep” oraz „Poisoned” na stałe wpisały się do kanonu gatunku.

Reszta płyty też trzyma poziom, choć gdzieniegdzie słychać, że na próbach musiało występować lekkie przemęczenie materiału. Nie ma to jednak żadnego wpływu na odbiór, ponieważ skromne 30 minut szaleńczej jazdy nie pozwala się nudzić.

Większość reakcji jakie widziałem u ludzi po starciu z tą płytą, była typu „dlaczego ja wcześniej o nich nie słyszałem?”. Cóż, nawet jeśli nie udało mi się was przekonać do końca, to przynajmniej mam nadzieję, że sama nazwa wam utknie w głowach, co już jest samo w sobie by było plusem. Do słuchania marsz!


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxicbonkers
Udostępnij:

8 maja 2022

Necrophil – Cannibal Sex [1993]

Necrophil - Cannibal Sex recenzja okładka review coverPolska jak mało który inny kraj dołożyła wiele cegiełek pod fundament Death Metalu na świecie. Ale za to jak każdy inny kraj, ma swoich przedstawicieli, jak i ukryte diamenty na scenie, które albo zostają zapomniane, albo dorabiają się statusu kultowego. Może więc zdziwić kogoś fakt, że spotkałem się z bohaterami dzisiejszej recenzji na zagranicznych forach i rekomendacjach, zważywszy na taki drobny szczegół, jak teksty w ojczystym języku.

A jakie to są teksty! Nie za bardzo da się je cytować, choć zarówno piosenka dedykowana żonie gitarzysty, albo utwór ze znamiennym refrenem „syf i AIDS”, czy też tytułowy track przeszły do historii i klasyki gatunku. Przy takich perełkach, kompozycja o tak prostym tytule jak „Wizja” (notabene mój ulubiony numer) mogą budzić grozę, jakież to jeszcze wizje może skrywać autor „Prosektorium”, lub „Skrobanej”. Poza Necrophilem, Perversion i Infernal Death (notabene którego debiutu z 2011 nie posiadam, a bardzo bym chciał), nie znam innych ekstremalnych zespołów growlujących po polsku na tak wysokim poziomie, a szkoda, bo jest to naprawdę bardzo fajne.

Ale nie samą poezją przecież człowiek żyje. Necrophil stworzył swój własny, polsko brzmiący styl, którego trudno określić. Owszem, znajdziemy wpływy Cannibal Corpse, czy nawet Grindcorowe petardy w stylu Napalm Death, ale to można powiedzieć o wielu zespołach parających się Death Metalem. Obskurna produkcja nadaje charakteru płycie i sprawia, że nie idzie pomylić tego zespołu z innym. Wszystkie wymienione wcześniej piosenki mają swoje konkretne, wyraziste, punkowo zadziorne riffy, bardzo łatwe do odróżnienia od siebie. Płyta łatwo wchodzi i nie tylko nie nudzi, ale aż prosi się o wciśnięcie replay. Mało kto potrafi spełnić wymóg brutalności z chwytliwością.

Wyszła też słynna re-edycja tego materiału na CD, którą niektórzy mogą kojarzyć, bo się o dziwo pojawiała w sklepach. Poza raczej marnym remasterem, zasadniczym błędem tego wydania jest poważne podejście do tematyki zespołu, gdzie przecież nie brakuje poczucia humoru. Zamiast tego książeczka zawiera bardzo znane i popularne zdjęcia gore, które pewnie już niektórzy znają na pamięć.

Podsumowując, zasłużona legenda polskiej sceny, z której należy być dumnym.


ocena: 10/10
mutant
Udostępnij:

24 stycznia 2022

Cephalic Carnage – Misled By Certainty [2010]

Cephalic Carnage - Misled By Certainty recenzja okładka review coverW pierwszych latach XXI wieku Cephalic Carnage należeli do grona najczęściej słuchanych przeze mnie zespołów – byli brutalni, techniczni, popieprzeni i przede wszystkim oryginalni. Drugiej takiej kapeli nie było! A potem nadszedł „Xenosapien”, który nie dość, że nie naruszył mi jajec ani kręgosłupa, to wręcz trochę mnie do nich zniechęcił. Może to była kwestia przesytu taką muzyką, może zwyczajnie mi spowszedniała, ale faktem jest, że z Amerykanów ewidentnie coś uleciało; coś, czego nie można wytłumaczyć tylko zmianami składu. Nagle Cephalic Carnage zrobili się wtórni, nudni, przewidywalni i jacyś tacy… normalni.

Na Misled By Certainty zespół zaprezentował się z nieco ciekawszej strony niż na poprzedniej płycie, co jednak nie oznacza, że wprowadził do brzmienia jakiekolwiek nowości, czy że podszedł do tematu z innej, nieznanej dotąd strony. Cephalic Carnage zawsze korzystali z bardzo szerokiego wachlarza wpływów i to dotyczy również tego materiału, bo poza technicznym death metalem (który obecnie należy uznać za fundament ich brzmienia) mamy tu grind (w odwrocie), sludge, doom czy odrobinę jazzu. Problem w tym, że to wszystko, w dodatku w podobnych konfiguracjach, pojawiło się w ich twórczości już wcześniej, więc po paru latach i po paru powtórzeniach w ogóle nie zaskakuje, a cieszy tylko umiarkowanie. I nie zmienia tego lista kilkunastu (!) gości, głównie wokalistów, wśród których znalazły się takie osobistości jak Alex Camargo czy Ross Dolan. Oczywiście, w sensie ogólnym niektóre patenty — choćby saksofon w „Ohrwurm” i „Repangaea” — wciąż można uznać za nietypowe czy oryginalne, ale w przypadku tego zespołu nie są niczym specjalnym, od nich trzeba wymagać więcej.

Misled By Certainty chyba najbardziej brakuje dzikości, żywiołowości i nieokiełznanego szaleństwa, którym charakteryzowały się zwłaszcza „Exploiting Dysfunction” i „Lucid Interval”. Na tamtych pamiętnych płytach Cephalic Carnage potrafili porządnie zamieszać, wziąć pomysły z kosmosu i w oparciu o nie zrobić jeden wielki młyn. Tymczasem opisywany materiał sprawia wrażenie skomponowanego z kalkulatorem i suwmiarką – jest dokładnie przemyślany, poukładany, wręcz drętwy. Spontan? Nie tutaj. Poza tym wydaje mi się, że muzyce Amerykanów nie służy przesadnie wypolerowane brzmienie, a właśnie z takim mamy do czynienia na Misled By Certainty. Trochę to wygląda, jakby zespół na siłę próbował stać się listener-friendly, choć wcale tego nie potrzebował.

Jojczę i narzekam, a tak naprawdę Misled By Certainty to całkiem dobra, urozmaicona i interesująca płyta. Cephalic Carnage z rozmachem pocinają dość wymagającą muzykę, której daleko do death-grindowego banału – to budzi uznanie i może się podobać. Niestety całość, a ta jest przydłuuuga, nie rajcuje tak, jak powinna. Niewykluczone jednak, że nowi słuchacze będą propozycją zespołu oczarowani.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 września 2020

Pyrrhon – Abscess Time [2020]

Pyrrhon - Abscess Time recenzja reviewJak skutecznie zryć sobie beret niskim koszem? Należy regularnie oglądać główne wydanie wiadomości. Jeśli jednak nie posiadacie telewizora tudzież nie kręci was Holecka, możecie zainwestować kilka dych w czwarty longplej Pyrrhon – zadziała równie dobrze, a obędzie się bez poczucia wstydu. Z płyty na płytę Amerykanie idą w kierunku… no… w sobie tylko znanym kierunku. A przynajmniej zakładam, że znanym. W każdym razie gdzieś przed siebie, bo na Abscess Time dostaliśmy prawie godzinę charakterystycznego już dla nich zagmatwanego death metalu wymieszanego ze sludge i grindem, przy czym jeszcze więcej w nim hałasu i dźwięków co najmniej schizolskich.

Pyrrhon już nie raz udowodnili, że nie interesują ich utarte schematy, granie od szablonu i bycie Gorguts wannabe, a Abscess Time jest tego kolejnym potwierdzeniem. Najnowszy materiał Bruklińczyków jest pogięty jak widelec w mlecznym barze, nieprzewidywalny jak Korwin przy mównicy i absolutnie daleki od death metalowego banału spod znaku Six Feet Under. O chwytliwych melodiach i jakimkolwiek groove możecie zapomnieć. W muzyce Amerykanów coraz trudniej doszukać się nawet wyraźniejszych struktur czy czegoś, za czym można by podążać, więc ogarnięcie całości wymaga sporo czasu i nie lada czujności/cierpliwości. Miejcie przy tym na uwadze to, że u Pyrrhon granica pomiędzy regularnym graniem a improwizacją zdaje się powoli zacierać, stąd też momentami trudno się połapać, czy oni w ten chaos brną tak na serio czy tylko robią sobie jaja ze słuchaczy. I co najlepsze – ta niepewność towarzyszy odbiorcy do końca płyty.

Słuchając Abscess Time z pewnością nabierzecie przekonania, że Amerykanie robią naprawdę sporo, żeby ich muzyka nie była dla wszystkich — albo nawet, żeby niekoniecznie uznawano te dźwięki za muzykę — i mają w głębokim poważaniu, czy z tego powodu ktoś zapała do zespołu uczuciem. Pyrrhon sprawnie mieszają skrajne elementy różnych stylistyk, ale niczego przy tym nie wygładzają – mnóstwo tu kaleczących uszy dysonansów, odhumanizowanych wrzasków i męczących rozjazdów poszczególnych instrumentów. Inne kapele w tym miejscu podejrzewałbym pewnie o braki warsztatowe i budżetowe, ale skoro Abscess Time zajmował się Marston, to wiadomo, że materiał celowo wyprodukowano w ten właśnie sposób. Colin z własnej woli fuszerki by nie przepuścił, a sam krążek brzmi tak, że mucha nie siada – przynajmniej w swojej niszy to już wyższa półka.

Czwarty album Pyrrhon to z jednej strony ciekawe wyzwanie dla wytrwałych maniaków oryginalnego grania, z drugiej zaś niewykluczone, że ostatnia szansa posłuchania zespołu zanim całkowicie wypnie się na death metal i pogrąży w chaosie. Cieszmy się zatem, że z Abscess Time można cokolwiek zrozumieć.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 lipca 2020

Misery Index – Rituals Of Power [2019]

Misery Index - Rituals Of Power recenzja reviewDo dupy z tym Misery Index! Co się zabierałem do pisania o Rituals Of Power, wychodziła mi praktycznie kopia recki „The Killing Gods”. Co poradzić, skoro Amerykanie dopracowali swój styl do perfekcji i w jego ramach nagrywają wyłącznie zajebiste płyty, które po prostu trzeba obsypywać komplementami. Poza tym wydaje mi się, że wymyślanie nowych utworów przychodzi im z taką łatwością, jakby byli jedynymi przedstawicielami grindującego death metalu na świecie i nie musieli się nikim przejmować. A może naprawdę się nie przejmują? Kto ich tam wie; ja w każdym razie jestem przekonany, że żaden miłośnik gwałtownej muzyki nie będzie ich materiałem zawiedziony.

Misery Index, podobnie jak ostatnio, przygotowali zestaw kilku numerów, które są niesamowicie energetyczne, dynamiczne, brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i w sumie… niepodrabialne. Zespół ma doskonały patent na łączenie totalnej żywiołowości, chirurgicznej precyzji i technicznego mistrzostwa, więc, co zrozumiałe, korzysta z niego także na Rituals Of Power. Świetnym przykładem kompozytorskiego wyrobienia Misery Index jest uberhiciorskie „New Salem”, który każdego maniaka złapie za mordę i przeciągnie po podłodze jak mokrą szmatę. Z kolei odrobinę inne wrażenia zapewniają „Decline And Fall” i kawałek tytułowy, bo choć również szybko wpadają w ucho i pierdolnięcia im nie brakuje, to w swoich późniejszych częściach zaskakują pewną dramaturgią i bardzo klimatycznymi partiami, które udanie podnoszą poziom świeżości i tak już świeżej muzyki.

Ponadto zespołowi należą się pochwały za kapitalne soczyste — a przy tym nieco inne niż na „The Killing Gods” — brzmienie i krystaliczną produkcję, która uwypukla wszystkie aranżacyjne cudeńka i podbija dynamikę i tak już dynamicznych utworów. Warto także wspomnieć, że Rituals Of Power jest pozbawiony wszystkiego, co miałoby choćby znamiona zapychacza. Innymi słowy: zero dłużyzn, sam konkret, w dodatku podany z pełnym zaangażowaniem.

Jako że jestem z natury czepliwy i zawsze muszę się do czegoś przypieprzyć, a w przypadku Rituals Of Power nie mam właściwie do czego, na zakończenie napiszę tylko, że trochę martwią mnie coraz dłuższe przerwy między kolejnymi płytami Misery Index. No, ale jeśli taka ma być cena ich wysokiej jakości, jakoś to przeboleję.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

3 lutego 2019

Nasty Surgeons – Infectious Stench [2018]

Nasty Surgeons - Infectious Stench recenzja okładka review coverDobrze grający hiszpański zespół w barwach Xtreem to dla mnie nie lada zaskoczenie, wszak kapele ze swojego podwórka Rotten wydaje chyba wyłącznie z pobudek patriotycznych, zupełnie nie zważając na poziom muzyki. To dlatego początkowo Nasty Surgeons również budzili moje wątpliwości, bo powstali niedawno (2016), a zaskakująco szybko dorobili się kontraktu i debiutanckiej płyty. O dziwo akurat ich materiał wyrastał ponad przeciętność – nie było to nic wielkiego, ale w swojej kategorii dawał radę i zdradzał pewien potencjał drzemiący w tym duecie. W rok po pierwszym krążku Hiszpanie zaserwowali opisywany właśnie Infectious Stench, który to stanowi pewny krok naprzód i potwierdza ambitne podejście zespołu do wykonywanej młócki, bo to muzyka, do której naprawdę chce się wracać. W stosunku do debiutu poprawie uległo w zasadzie wszystko, więc mamy do czynienia z fajnie (i profesjonalnie!) podanym death-grindem, w którym wciąż przewijają się inspiracje i odniesienia do starych nagrań bogów z Carcass. Nie ma w tym nic odkrywczego, ale z drugiej strony kapel pielęgnujących spuściznę Anglików ostatnio pojawia się jakby mniej, toteż działalność Nasty Surgeons w moich oczach znajduje uzasadnienie. Przemawia za nimi szczególnie to, że ich rozwój jest wręcz namacalny. Zgaduję, że zespół sporo zyskał na rozbudowaniu składu do normalnych rozmiarów — o gitarzystę i basmana — bo nowe utwory stały się ciekawsze, a ich struktury bardziej urozmaicone i czytelne. Mniej tu przypadkowych dźwięków i chaosu, a więcej konkretnych, żyjących własnym życiem riffów i chwytliwych solówek tudzież motywów melodycznych. Wprawdzie Infectious Stench nie kasuje słuchacza ekstremalnością (jak choćby Disgorge), jednak ma do zaoferowania duże pokłady fajności – muzyka Nasty Surgeons jest skoczna i łatwo przyswajalna. W tym miejscu cisną mi się na klawiaturę skojarzenia z wczesnymi płytami Gorerotted i Exhumed, które przy całej swojej krwistości wpadały w ucho już przy pierwszym kontakcie. Jeśli takie podejście do death-grindu wam pasuje, to polecam się rozejrzeć za Infectious Stench. Na pewno nie przepłacicie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nastysurgeons

podobne płyty:

Udostępnij:

26 października 2018

Reinfection – Breeding Hate [2018]

Reinfection - Breeding Hate recenzja okładka review coverNa pełnoprawnego następcę „They Die For Nothing” czekałem długo, bardzo długo. Tak długo, że w pewnym momencie zatraciłem wszelką nadzieję, że kiedykolwiek będzie mi dane usłyszeć drugą płytę Reinfection. Tymczasem rzeźnicy z Przysuchy, jak na prawdziwych patoli przystało, powoli i dyskretnie dłubali nad nowym materiałem, zaś do samych nagrań przystąpili w… 2015 roku, w dodatku w… Kalifornii. Rezultat tych paruletnich wysiłków ukazał się niedawno nakładem Deformeathing Production, którzy trochę wcześniej przypomnieli gawiedzi doskonały debiut zespołu, co zresztą tylko ułatwiło bezpośrednią konfrontację obu płyt.

Jak wobec tego Breeding Hate wypada na tle „They Die For Nothing”? Czy go przebija? Eee, nie. Czy mu dorównuje? Eee, no cóż, też nie. Ale to jest akurat dla mnie w pełni zrozumiałe – balon oczekiwań w stosunku do tego albumu był pompowany przez kilkanaście lat i nawet muzycy Reinfection nie mieli szans sprostać tak absurdalnym wymaganiom słuchaczy. To po pierwsze. Po drugie wydaje mi się, że tylko raz w karierze można zaznaczyć swoją obecność na scenie z takim pierdolnięciem, jak to chłopaki uczynili przy okazji debiutu – a mowa o bodaj najbrutalniejszej płycie nagranej w Polsce.

Odrobinę zrzędzę, nie znaczy to jednak, że ekipa Reinfection w jakikolwiek sposób dała dupy! Breeding Hate to wciąż zajebiście dziki i wyziewny gore-death-grindowy wymiot na najwyższym poziomie – rozpoznawalny, choć nie da się ukryć, że nieco inny niż przed laty. Podstawowa różnica jak dla mnie dotyczy stopnia skomplikowania materiału. Nowe kawałki składają się z prostszych riffów i mają dużo czytelniejsze struktury, dzięki czemu łatwiej się w nie wgryźć i potem szybciej zapamiętać. Z jednej strony jest to fajne, bo muzyka stała się bardziej nośna i koncertowa, a z drugiej jednak trochę brakuje mi wykręcających jelita łamańców, które sprawiały, że „They Die For Nothing” w swoim czasie był tak wyjątkowy.

Kolejna kwestia odróżniająca Breeding Hate od poprzednika dotyczy zróżnicowania kawałków. Oczywiście wszystkie można bez problemu spiąć hasłem „bezlitosne napierdalanie dla psychopatów”, ale i ono ma przecież swoje odcienie. Naturalnie najbardziej wybija się tu „Inversion/Implosion” łączący niepokojące noise’owe brudy z łomotem, ale równie dużo dobrego można napisać o okraszonym bujającymi riffami „Conflict Of Interest”, kojarzącym się miejscami z śp. Nasum „To See Your World Collapse” czy „Gradually Erased”, który gitarowo tu i ówdzie podlatuje „eksperymentalnymi” Napalmami.

Te i inne wpływy przemycono bardzo umiejętnie – dyskretnie i na drugim planie, więc każdy ekstremista będzie miał trochę zabawy z ich wyłapywaniem. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że w ten sposób Breeding Hate stał się krążkiem bardziej uniwersalnym i przystępnym, bo za bardzo zionie z niego brutalnością, ale i tak powinien przysporzyć zespołowi nowych fanów. Uznanie ze strony starych wielbicieli Reinfection mają jak w banku!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/reinfectionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 października 2018

Afgrund – The Dystopian [2018]

Afgrund - The Dystopian recenzja okładka review coverNa początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/afgrundgrindcoreofficial/

podobne płyty:

Udostępnij: