29 czerwca 2011

Autopsy – Macabre Eternal [2011]

Autopsy - Macabre Eternal recenzja reviewPowrót Autopsy nabrał kształtów wraz z ciepło przyjętą zeszłoroczną epką. Teraz przyszła kolej na przywalenie pełnym albumem – albumem z monstrualnym materiałem, potwierdzającym, że poprzednie wydawnictwo nie było dziełem przypadku ani krasnali ogrodowych. Wprawdzie ten nagły szał na punkcie zespołu u wielu osobników mocno mi zalatuje chęcią podpięcia się pod jakiś wyimaginowany sentyment do czegoś, z czym się wcześniej nie miało kontaktu, ale trudno – pewnie w ciągu roku-dwóch te zachwyty zostaną zweryfikowane i przy zespole pozostanie garstka wiernych fanów. Póki co, Amerykanie mogą się przez chwilę pławić w dawno zasłużonej chwale. Sam album jest pięknym przykładem na to, jak odświeżyć nadgniłego trupa za pomocą nowoczesnej techniki studyjnej. Nad nagraniami z Macabre Eternal unosi się wyraźny smrodek przedpotopowych albumów Possessed, Venom oraz — już bardziej aktualnego — ostatniego Entombed – czyli oldskul pełną gębą, ale brzmią one jak najbardziej współcześnie: mocno, klarownie, profesjonalnie i w pełni naturalnie. W porównaniu ze starymi płytami różnica jest kolosalna, bo choć sama muzyka nie zmieniła się jakoś znacząco (choć na pewno więcej w niej techniki, precyzji i świadomości), to w takiej oprawie wypada znacznie brutalniej. Jedyne, czego mi trochę brakuje, to charakterystyczny dla pierwszych dwóch płyt wyeksponowany suchy bas. Poza tym Macabre Eternal zawiera w zasadzie wszystko, co fan tej siwiejącej ekipy chciałaby usłyszeć: ostre, wibrujące gitary, gwałtowne wyładowania solówek, bulgotliwy krzyk Chrisa, zasyfione zwolnienia, trochę formalnego chaosu i jedyny w swoim rodzaju necro-klimat. Pewnym zaskoczeniem jest spora melodyjność krążka – tak chwytliwie nie grali nigdy wcześniej. Marne to jednak pocieszenie dla poszukiwaczy sezonowych bożków, bo muzycy Autopsy zmajstrowali aż dwanaście piosenek zamykających się w 65 minutach. Taka ilość plugawego death metalu zmiażdży niejeden trendziarski łeb, ale już paru popaprańców będzie miało z tej okazji nielichą estetyczną ucztę. Mnie najbardziej spasowały kawałki Cutlera: „Dirty Gore Whore” (może być hit), „Seeds Of The Doomed” i przede wszystkim zajebiście rozbudowany „Sadistic Gratification” (ten klimat i genialne zakończenie!), choć i wytworom wyobraźni Reiferta — szczególnie „Born Undead” i tchnącym optymizmem „Always About To Die” — nie mogę nic zarzucić, bo wszystkie utrzymane są na odpowiednio wysokim poziomie. Z Macabre Eternal jest jak z zardzewiałym gwoździem – robi nagłe kuku, a wychodząc zostawia zabrudzoną ranę. Nic, tylko czekać, aż zebrana w niej ropa zaleje świat…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2011

My Dying Bride – Evinta [2011]

My Dying Bride - Evinta recenzja reviewJubileuszowe wydawnictwa My Dying Bride zawsze się wyróżniają i zawierają coś zaskakującego, więc nie zaskakuje (sic!) fakt, że tak też jest w przypadku Evinta. Dwupłytowy (gdyby nie opieszałość dystrybutora, pisałbym teraz o wersji składającej się z trzech krążków) cd-book to prawie 90 minut muzyki odwołującej się w poszczególnych utworach do różnych etapów z bogatej historii zespołu. Nie jest to jednak żadna kompilacja (tego nawet najwierniejsi fani mogliby im nie wybaczyć), ani też hiciorski medley, którego spodziewałem się po pierwszych wzmiankach na temat koncepcji tego albumu. Na Evinta składa się dosłownie kilka motywów zaczerpniętych choćby z „Turn Loose The Swans”, „The Angel And The Dark River”, „Like Gods Of The Sun”, „The Light At The End Of The World” czy „Songs Of Darkness, Words Of Light”. I są to wyłącznie najspokojniejsze fragmenty z tych płyt. Podano je oczywiście w nieco zmienionych aranżacjach oraz „obudowano” tak, że trwają po kilka-kilkanaście minut, ale każdy średnio zorientowany fan szybko się w tym połapie. Muzyka doskonale komponuje się z grafiką, w jaką została zapakowana – jest prosta, ascetyczna, minimalistyczna, stonowana, niezwykle klimatyczna… Toteż materiał jest bliższy ambientowi i muzyce poważnej niż jakiejkolwiek odmianie rocka. Dźwięki płynące z albumu są ciche i nieco leniwe – mają zdecydowanie charakter kontemplacyjno-relaksacyjny aniżeli rozrywkowy. Utwory sączą się jeden po drugim, nic się właściwie nie dzieje, a mimo to trudno uznać Evinta za materiał nudny. Nie wiem, jak to zrobili, ale udało im się utrzymać moją uwagę przy użyciu najprostszych patentów. Pewnym urozmaiceniem, a zarazem dodatkową atrakcją są z pewnością motywy przypominające swą dramaturgią twórczość Preisnera – docenią je na pewno miłośnicy „Podwójnego życia Weroniki”, bo to pierwsze skojarzenie po ich usłyszeniu. Żeby nie było, że nie ostrzegałem – na płytach nie znajdziecie ani jednej przesterowanej nuty, czy momentu, który można by podciągnąć pod „mocne uderzenie” – są tu tylko czyste wokale (w tym kobiecy), pianino, skrzypce, wiolonczela, klawisze oraz kilka uderzeń perkusji. Tylko tyle, a w zupełności wystarcza. Jako odpoczynek po Autopsy czy Origin Evinta sprawdza się wyśmienicie, ale miejcie świadomość, że pobrykać przy tej muzyce się nie da.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2011

Morbid Angel – Illud Divinum Insanus [2011]

Morbid Angel - Illud Divinum Insanus recenzja okładka review coverJak na, rzekomo, największy zespół gatunku, Chorobliwe Aniołki przez ostatnie… hmm… 15 lat jakoś nie dawały dowodów na potwierdzenie tego górnolotnego hasła. Ba! Tak się składa, że ostatni naprawdę dobry materiał Morbidów to „Behind The Shadows Lie Madness”. Problem polega jednak na tym, że nie oni się pod nim podpisali oraz — co bardziej dobijające, choć z pewnością nie zaskakujące — że sytuacja po wydaniu Illud Divinum Insanus wcale się nie zmieniła. Amerykanie i osamotniony Norweg, po zdecydowanie zbyt wielu latach, znaleźli gdzieś pomiędzy wspominkowymi trasami trochę wolnego czasu i wymędzili nowy materiał – rozczarowujący materiał, mówiąc baaardzo oględnie. Gdyby wybrać z tego poronionego krążka cztery najlepsze utwory (czyli jakieś 80% normalnych), mielibyśmy do czynienia z zupełnie niezłą dwudziestominutową (sic! kurwa! sic!) epką – zwartą, nieoryginalną i niewprowadzającą niczego nowego do dorobku kapeli, ale mimo to fajną, bo zawierającą to, co od dawna doskonale znamy. Niestety, Aniołkom coś siadło na łepetyny (w żargonie medycznym mówi się w takiej sytuacji, że ich do cna popierdoliło na obie półkule), bo na swoim ósmym albumie postanowili poszerzyć death metalowe horyzonty o trochę rocka i elementy „muzyki” drętwo-industrialnej. Dobrze widzicie, choć brzmi to głupio i absurdalnie jak przedwyborcza delirka Jarosława K. i jego otłuszczonych przydupasów – Morbid Angel wzięło na stare lata na syntetyczne pitolenie, do którego metal jest tylko dodatkiem! W paru — czyli zbyt wielu — kawałkach grają, jakby ich największym marzeniem było teraz konkurowanie z Rammstein, Pain i Mortiisem oraz podbijanie dyskotek w Zapizdowiu Małym. Co więcej, sądząc po bzdurach zawartych w tekstach, ta droga nawet im pasuje. Skąd takie pomysły?! Czemu to miało służyć?! To tak ma wyglądać przewartościowanie gatunku? Sorki, ale taaakie przejawy „wolności artystycznej” (której ponoć od wieków hołdują) mogą sobie z powodzeniem w dupy wsadzić, a nie upychać na płytę, która jest, bądź co bądź, skierowana do fanów death metalu. Oby wyniki sprzedaży szybko przywróciły ich do mentalnego pionu, bo inaczej ludzie ich zlinczują za taki syf. Z kolei te normalne, death’owe kawałki dla nikogo nie będą zaskoczeniem, bo każdy z nich można bez problemu podciągnąć pod „Formulas Fatal To The Flesh” („Nevermore”), „Covenant" („Existo Vulgoré”), „Domination” („Blades For Baal”) czy „Gateways To Annihilation” („Beauty Meets Beast”) – brzmią znajomo, powtarzają sprawdzone patenty i zawierają trochę niedoróbek, jednak można ich posłuchać bez odruchu wymiotnego. Ot takie przyzwoite, dobrze brzmiące granie: w miarę szybkie (choć nie ekstremalnie), niezbyt ciężkie (przez grzeczność nie porównam tego do ostatniego Pestilence), z ładnymi solówkami (których ogólnie jest stanowczo za mało), niezłymi wokalami i znośnym ładunkiem brutalności. Prawdopodobnie te utwory są nawet lepsze, niż się wydaje i tylko syfiastość pozostałych psuje ich odbiór. Ale, ale – od zespołu tego formatu należy wymagać zdecydowanie więcej. Widzę tylko jeden pożytek z wydania tej płyty: można dzięki niej docenić nie najwyższych przecież lotów „Heretic”. Po tym odwlekanym w nieskończoność „wielkim” powrocie spodziewałem się przede wszystkim odcinania kuponów od starych dokonań (nota bene tym właśnie są te najnormalniejsze numery) i siłą rzeczy byłem przygotowany na każdą słabiznę, jednak zawartość Illud Divinum Insanus i tak dość mocno mną wstrząsnęła Teraz już wiem, czemu do mega wypasionej edycji z ołtarzem dodano kadzidełko zamiast noża…


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 czerwca 2011

Burial – Relinquished Souls [1993]

Burial - Relinquished Souls recenzja okładka review coverW muzyce niezwykle istotne jest, żeby odważnie iść do przodu, poszukiwać nowych rozwiązań i zrywać z wcześniejszymi schematami. W końcu oryginalność to wysoko ceniona cnota. Przed państwem zespół, którego zajebistość wynika z jej absolutnego braku! Holendrzy zawarli na swym mocarnym debiucie kwintesencję wspaniałego, czystego, klasycznego death metalu prosto z Florydy. Wzorce, jakie Burial obrali przy komponowaniu i nagrywaniu materiału, są zaiste piękne, ale też bardziej niż oczywiste: Massacre, Death (tylko „Leprosy” i „Spiritual Healing”) i Obituary (ze „Slowly We Rot”). Bardziej upraszczając tą wyliczankę, można skonstatować, że nagrali po prostu wyborną kontynuację „From Beyond”. I to kontynuację, która jest lepsza od „Inhuman Condition” oraz bije na głowę niesławną „Promise”. Kontynuację, za którą panowie Amerykańcy powinni dać się poćwiartować. Struktury kawałków, tempa, sposób riffowania, solówki, rytmika, wokal, zwolnienia, brzmienie – dosłownie wszystko ma swoje źródła w dokonaniach wymienionych protoplastów gatunku. Kolesie grają tak sprawnie, naturalnie i przekonywająco, że podczas słuchania człowiek czeka aż mu jakiś „Symbolic Immortality” czy „Born Dead” wyskoczy spomiędzy autorskich utworów Burial. Czy to przeszkadza, albo wywołuje niesmak? W żadnym wypadku, bo nie o zadziwienie świata tu chodzi. Relinquished Souls to płyta, na której granice między inspiracją, a zrzynką zupełnie się zacierają. Zresztą, niezależnie od wersji ta muzyka miażdży, wpada w ucho i pozwala się cieszyć zawartym w niej ładunkiem surowej brutalności. Zachwytom sprzyja brak uchybień natury kompozytorskiej, wykonawczej i realizatorskiej. Wszystko, każdy najmniejszy element jest na właściwym miejscu i prezentuje się tak, jak trzeba, by miłośnik death metalu starej daty mógł się zatopić bez pamięci w tych dziewięciu szorstkich jak przyjaźń Kwacha i Millera przebojach. Aż się wzruszyć można.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.burial.tk

podobne płyty:

Udostępnij:

17 czerwca 2011

Carcass – Symphonies Of Sickness [1989]

Carcass - Symphonies Of Sickness recenzja okładka review coverGrindowej biblii część druga. To dzieło Carcass wchodzi mi znacznie lepiej, bowiem band pod każdym względem (może oprócz okładki) wyraźnie poszedł do przodu. Brzmienie nadal wpisuje się w podziemną konwencję: jest niskie, brudne, chropowate, ale tym razem bez problemu można wyodrębnić wszystkie instrumenty. Taki dość przejrzysty dźwięk uzyskano dzięki współpracy z Colinem Richardsonem, który umiejętnie ociosał muzyczną materię, choć mógłby nagrać wszystko ciut głośniej. Taki produkcyjny awans bardzo się przydał, bo i kompozycje (sama ich liczba spadła z 22 do 10) stały się dużo ciekawsze, bardziej przemyślane, inteligentne; więcej zmian tempa, więcej różnorodnych, czytelnych riffów (niektóre są naprawdę zajebiste – „Embryonic Necropsy And Devourment”, „Slash Dementia”, „Exhume To Consume”…), więcej solówek, które nareszcie przypominają prawdziwe solówki, a nie zlepek przypadkowych sprzęgnięć. W każdym kawałku słychać, że ekipa Ścierwa podciągnęła się technicznie i starała się to sensownie zaprezentować. Szczególnie fajnie jest sobie posłuchać tego, co gra Ken Owen, gdyż perkusję nagrano dość dokładnie, więc w spokoju można podziwiać niemały, a wciąż będący w rozkwicie talent chłopaka. Lepsze są także wokale – właściwie bez problemu można wychwycić o czym chłopcy z Liverpoolu „śpiewają” (naturalnie z tekstami przed nosem!). Teksty… tu rozwój jest szczególnie dobrze widoczny – liryki stały się znacznie dłuższe, poważniejsze i jeszcze solidniej wyładowane skomplikowanymi sformułowaniami. Konkludując, w moim mniemaniu Symphonies Of Sickness jest znacznie lepszy od poprzednika, może i znacznie bardziej melodyjny — bo temu trudno zaprzeczyć — ale na pewno grindowy! Mnie to rajcuje. Dla wielbicieli necro-gore-czego-tam-tylko-kurwa-chcecie pozycja obowiązkowa!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 czerwca 2011

Symphony X – The Divine Wings Of Tragedy [1997]

Symphony X - The Divine Wings Of Tragedy recenzja reviewAż sam się dziwię, czemu tak długo zajęło mi napisanie tekstu poświęconego jednej z najważniejszych kapel w nurcie progresywnego power metalu, czyli Symphony X. Zwalę to więc na karb zarażenia się bakterią E.Coli (a nie E.Pepsi? - przyp. demo), a w konsekwencji trwającej przeszło dwa tygodnie biegunki. A przecież cacane wydanie albumu The Divine Wings of Tragedy pyszni się w mojej kolekcji, niczym Donald chwalący się swoimi „osiągnięciami” (piszę w cudzysłowie, bo mnie na dalsze sranie zbiera, kiedy słyszę o takich sukcesach). Albumu będącego trzecim w dorobku Amerykanów, albumu tak gęsto poupychanego hiciorami, że aż dziw bierze, że RMF wraz Zet-ką nie puszczają przebojów pokroju „Sea of Lies” bądź „The Accolade” na okrągły zegar. A, do kurwy nędzy, powinni! W ramach wstępniaka winienem jeszcze wspomnieć i ostrzec co bardziej chorych na power, że to jednak power, progresywny, ale power. A co za tym idzie, pełno tu klawiszy, wszelakich ozdobników i dźwiękowych dupereli, mniej i bardziej słodkich melodii, chórków, nawet jakieś solo na parapet się znalazło, słowem – power metal pełną gębą. W przeciwieństwie jednak do innych power kapel, w tej gra Michael „moje palce są szybsze niż twoje myśli, ale nie aż tak szybkie jak twoje ręce, kiedy dochodzisz przed filmikiem z Jenna Jameson” Romeo (podobno Romeo ma też przydomek „może mam palce jak serdelki, ale gram na gitarze lepiej, nawet kiedy gitara nie ma strun”). A ten gość zasłużył na pomnik, nawet kilka, w sumie to nawet na taki a’la Rio de Świebodzineiro. Niedowiarkom radzę zarzucić filmiki z jego lekcjami na Youtube. Innymi słowy – jeśli wydaje ci się, że fest z ciebie gitarzysta i masz ochotę założyć jakąś techniczną/progową kapele, to ten człowiek ustawi cię w szeregu. Tylko nie daj się zwieść jego wieśniackiemu, znaczy „stylowemu” imidżowi, bo jeśli ktoś ma zapewnione dzięki graniu na gitarze dupczenie, to on, a nie ty. Ale wracając do muzyki. Jak już wspomniałem The Divine Wings of Tragedy to album na wskroś powerowy, ale nie na tyle, by co bardziej open-minded melomani, nie byli w stanie docenić jego zalet. Bo wspomniane klawisze wprawdzie są, ale ich obecność tylko podnosi fajność muzyki, wszystkie te elektroniczne przeszkadzajki, gdzie jak gdzie, ale tu pasują, melodie nie są „miłe” aż do zrzygania, chórki są solidne i pełne mocy, a solówka na klawisze najwyższych lotów. Jak na power przystało, jest tu nieco ckliwości i rzewnych nut, jakieś balladowe fragmenty i wysokie „c” wokalisty, ale uwierzcie – nie przeszkadza to ani przez chwilę. Dla popisów Romeo człowiek jest w stanie wybaczyć bardzo wiele. Chcecie dowody, proszę bardzo: „Of Sins and Shadows”, wspomniane „Sea of Lies” oraz „The Accolade”, no i oczywiście tytułowy The Divine Wings of Tragedy – przeszło 20-minutowy opus. Można tego słuchać non stop. Radzę więc przeprosić się z powerem, albo zastosować jakąś racjonalizację, bo nie znać Romeo, to jak nie znać Georga R. R. Martina. Wstyd i hańba, psia mać!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 czerwca 2011

Punish – Raptus [2009]

Punish - Raptus recenzja okładka review coverOdnoszę wrażenie, że młode kapele ze Szwajcarii nie chcą albo nie robią nic, żeby wyjść z cienia garstki tamtejszych klasyków w postaci Hellhammer/Celtic Frost, Coroner, Samael czy Messiah. A może nie mają nic do zaoferowania i dlatego pokornie siedzą cicho? Bo tak na dobrą sprawę, z iloma szwajcarskimi odkryciami mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich, powiedzmy, 10 lat? Były choć dwa wyrastające ponad średnią europejską? Mnie przychodzi do głowy jedynie Requiem, ale ich też nie rozpatrywałbym w kategoriach sensacji. Parający się technicznym death metalem Punish jak dotąd niczym nie zabłysnął. Ba!, nic nie wskazuje, żeby to się miało kiedyś zmienić, choć akurat napierają bardzo dobrze, w porywach nawet zajebiście i mogą pochwalić się  wyjątkowo lekkostrawną płytą. Raptus to dość długi (45 minut) materiał czerpiący z całej masy grających „po nowemu” brutalistów — od Necrophagist, przez Prostitute Disfigurement po Dying Fetus — a więc okazji do wyłożenia się na pysk i pogrążenia w schematach tu nie brakowało. Jednak nie tym razem! Punish wprawdzie niczego nowego nie wymyślili, ale mają tę przewagę nad chmarami podobnych (z założenia) kapel, że obok technicznej biegłości zawarli w swych kawałkach multum wyrazistych patentów, od groma chwytliwości, a całość zagrali z młodzieńczą — choć najmłodsi z pewnością już nie są — werwą. Świeżość tego albumu naprawdę zaskakuje, bo przy tych zagęszczonych instrumentalnych wygibasach i dużej ilości melodii nic a nic nie zatraciła się pierwotna gwałtowność muzyki. Raptus to kipiący agresją napierdol – w jakiś dziwnie poukładany sposób dziki, jakby nie do końca kontrolowany, a mimo to wewnętrznie niezwykle spójny i zdyscyplinowany. Słucha mi się tego wybornie, bo krążek zaspokaja jednocześnie potrzeby estetyczne oraz żądzę brutalnej jatki, jak również niesie ze sobą mnóstwo ożywczej energii. Ta ostatnia cecha każe przypuszczać, że chłopaki grają na luzie i z przyjemnością. Każdy numer czymś się wyróżnia, posiada indywidualny rys, dzięki czemu nie sposób go pomylić z pozostałymi, a to w graniu o takim współczynniku intensywności niemałe osiągnięcie i powód do dumy. Jeśli jednak macie do mnie mniej zaufania niż do lokalnego biskupa i pani z warzywniaka, sprawdźcie koniecznie „Bonefire”, „Herder Of The Misguided”, „Subnatural Coexistence” i instrumentalny „Disruptor”, a natychmiast zachce się wam zapoznać z pozostałymi sześcioma. Jak to mawiają w reklamach – satysfakcja gwarantowana!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.punish.ch

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2011

Napalm Death – From Enslavement To Obliteration [1988]

Napalm Death - From Enslavement To Obliteration recenzja okładka review coverCzym się różni From Enslavement To Obliteration od „Scum”? Eeee… Nooo… To znaczy… Okładką… Yyyy… Składem… Uuuu… Tytułami kawałków… I tego, no, nooo, wiecie, no… No! Ale nie, to by było na tyle. Jasne, że „dwójka” brzmi nieco lepiej i jest nieco składniej zagrana (bo i ekipa miała czas się dotrzeć), ale to wciąż to samo postpunkowe napierdalanie w zawrotnie szybkich tempach i dzikie darcie ryja. Wszystkie spostrzeżenia odnośnie do debiutu można powtórzyć w przypadku tego krążka i na pewno nie będzie to nadużycie ani tym bardziej przesada. Chłopaki po prostu rozpędzili się jak należy, nie licząc raczej na to, że przeciwnicy drogi obranej na „Scum” nagle się w nich zakochają. Ekstrema jest, społeczne zaangażowanie także, o więcej lepiej nie pytać. Jednocześnie tą zbieraniną kilkudziesięciu krótkich strzałów — jak by nie patrzeć — wyczerpali temat i trzecia dawka takiego samego hałasu już by nie przeszła. Stąd też wielka odmienność „Harmony Corruption” i późniejsze eksperymenty. Ja tam mogę słuchać From Enslavement To Obliteration wymiennie ze „Scum” – wszak świadomość, która z tych płyt leci niewiele daje, a wrażenia za każdym razem są podobne.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2011

Krisiun – Works Of Carnage [2003]

Krisiun - Works Of Carnage recenzja reviewSwego czasu wielu fanów miało w stosunku do tej płyty spore obawy, a wynikały one z bardzo niejednoznacznego poprzedniego krążka, jak i wywołanego przezeń braku wiary w twórczy potencjał i dalszy rozwój Krisiun. Brazylijczycy jednak z pełną mocą udowodnili, że te strachy z wielkimi ślepiami były irracjonalne i spadek formy to urojenie. Przede wszystkim panowie z pomocą Pierre’a Rémillarda poprawili brzmienie, które na „Ageless Venomous” pozostawiało wiele do życzenia i niejednokrotnie wywoływało zgrzyt zębów. Na Works Of Carnage dźwięk jest soczysty, ostry, wyraźny, bardziej intensywny i co chyba najważniejsze – naturalny. Od strony muzycznej jakichś kolosalnych zmian względem 2-3 poprzednich płyt nie ma, bo rzeź dokonuje się w ramach stylu wypracowanego przez Brazylijczyków kilka lat wcześniej, choć oczywiście udoskonalonego i nie pozbawionego pewnych nowości. Postęp oznacza tu poprawę podstawowych elementów składowych muzyki tej kapeli: jeszcze szybsze tempa (i to chyba największe w historii Krisiun), większą brutalność i podniesione umiejętności techniczne. A nowinki – głównie coś, co na własny użytek nazwałem riffo-solówkami. Moyses czasami rozwija riffy w tak pojebany i nie do przewidzenia sposób, że rozciągają się do popieprzonych rozmiarów i dość konkretnie wkręcają w mózg. „Normalne” solówki również zyskały na posraniu (zwłaszcza przez dużo sweepów i niekonwencjonalnie wstrzelonego tappingu), więc i za nimi ciężko czasem nadążyć. Nie dość, że są techniczne, to jeszcze dziwne i niezaprzeczalnie dzikie. Z kolei bębnienie Maxa powinno być wzorem dla wszystkich death metalowych wypierdalaków, bo chłop potrafi połączyć samobójcze tempa z dużą dynamiką i zaawansowanym kombinatorstwem. W ośmiu numerach Works Of Carnage mamy do czynienia z syntezą pełni możliwości poszczególnych muzyków – napieprzają bez litości na najwyższych obrotach, a jak już zdecydują się zwolnić, to dbają, żeby nikt przypadkiem od prostych patentów nie ziewnął. Czyli jest klasycznie dla nich, ale też bardzo odświeżająco. Do tego mamy dwa zaskakująco klimatyczne popisowe instrumentale, dające miejsce na oddech po ostrym grzańsku. Zastrzeżenia mam wyłącznie do końcówki albumu. Chodzi mi o totalnie zbrutalizowany cover Venom „In League With Satan”, który brzmi dość dziwnie/groteskowo, szczególnie gdy przyłożyć ten prosty jak konstrukcja cepa kawałek do nielicho pokręconych utworów autorskich. Ale to jeszcze można przełknąć. Moje wątpliwości dotyczą także bzycząco-szumiącego outra, które trwa ponad dwie minuty, a niczego ze sobą nie niesie. No przecież żaden zdrowy psychicznie fan Krisiun nie będzie przy tym tańczył! Jak na mój prosty rozum, te dwie przylepy (plus jeszcze minuta bzyczenia w introsie) dodano wyłącznie w celu rozciągnięcia płyty do — pewnie zadowalających wytwórnię — 32 minut. Zabieg kompletnie niepotrzebny, bo rozbija spójność materiału, a pozbawiony tych „cudów” krążek — zamknięty w uczciwych 27 minutach — byłby jeszcze bardziej intensywny. No, ale nikt wam nie każe słuchać płyt do końca – zawsze w odpowiednim momencie można wcisnąć stop. I zacząć tortury od początku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 czerwca 2011

Gonoba – Chains Of Ignorance [2009]

Gonoba - Chains Of Ignorance recenzja reviewPośród wszędobylskiego, darmowego shitu, słoweńska Gonoba jawi się jako prawdziwa perełka, ta sama, co się ją między wieprze rzuca, a one i tak nie są w stanie tego docenić. Bo czegóż człek spodziewa się po darmówkach, jeśli nie muzykowania na poziomie kapeli do kotleta, patentów bardziej wyświechtanych niż dowcipy Strasburgera, a na dokładkę chujowieńkiego brzmienia. W końcu jakieś przyczyny umieszczania pełnego materiału w sieci za free być muszą. Idąc tym tokiem rozumowania należałoby przyjąć, że także po Gonobie wiele spodziewać się nie można. Niespodzianka nr jeden – można. Słucha się tego bardzo przyjemnie i to nie w „słitaśnym” tego słowa znaczeniu. Od początku coś się dzieje, chłopaki nie siedzą po próżnicy, tylko śmigają kawałek po kawałku z entuzjazmem kolesia pierwszy raz idącego na striptiz. Jeśli ktoś lubi skandynawską szkołę szybkiego i melodyjnego death metalu okraszoną sporą dawką technicznych zagrywek, to trafiwszy na Gonobę może się zatrzymać na dłużej i może ona mu się nawet spodobać. Gonoba ma się tak do, wspominanego w ostatniej recenzji, Children of Bodom, jak ten do bohatera tejże recki – Crystalic. Czyli mówiąc prościej – granie jest soczyste, melodie wpadające w ucho, poziom agresji odpowiednio podkręcony, a co więcej – nie ma w tym naciągania i stękania. Wszystko przychodzi Słoweńcom z łatwością podobną tej, jaką ma prezydęt Komorowski w strzelaniu gaf. Melodyjnie i z wykopem – tak właśnie gra Gonoba. Niespodzianka nr dwa (o której już co nieco napomknąłem, ale nic) – przy całej swojej melodyjności nie tracą chłopaki jaj i ze znośną częstotliwością zapodają jakieś techniczne zagrywki; a to połamany riff, a to wykręcona solówka lub np. budzący uznanie pasaż na garach. Instrumentalnie jest więc dobrze, między innymi za selektywnie brzmiący i nieźle pomyślany bas. Jak na kapelę ze Słowenii, darmową kapelę, trzeba także pochwalić za brzmienie: jest klarowne, odpowiednio krwiste i naturalne. Na zakończenie wypada pochwalić Słoweńców i życzyć jednak większych sukcesów, bo Chains of Ignorance ma potencjał i bardzo dobrze rokuje na przyszłość.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100065062081778
Udostępnij: