6 marca 2022

HatePlow – Everybody Dies [1998]

HatePlow - Everybody Dies recenzja okładka review coverZwykło się określać ten zespół jako projekt poboczny Malevolent Creation. Gwoli ścisłości, w 1998 r. Kyle Symons nie był jeszcze wokalistą M.C., a Rob Barrett (który grał na „Retribution”), był świeżo po odejściu z Kanibali. Tim Scott był kojarzony z Revenant, a Larry Hawke był pałkerem M.C. tylko przez krótki czas. Nagrał z nimi tylko 2 piosenki, po czym zmarł tragicznie ratując swojego psa z pożaru w domu (w książeczce znajduje się również eulogia dla zmarłego). Standardowo przewodzi Fasciana, czyli mózg i głównodowodzący Malevolenta.

Kwestia wizerunku i treści grupy przywodzi na myśl hybrydę Brujeria/Drogheda. Zakładanie kominiarek, miałoby niby sugerować terrorystyczny, nielegalny charakter muzyki. Z pamięci, to poza HatePlow robił tak też Murder Corporation, Terrorist oraz Houwitser. Pozwoliłem sobie ochrzcić ten image 100 % Hate Terror Death Metal.

Po niepotrzebnym intro dostajemy bardzo dobry miks Death Metalu z naleciałościami Groove i Thrash – jakże charakterystycznymi dla stylu Barretta. Ba, pojawia się również kilka krótkich Grindcore’owych petard dla poprawy humoru. Zespół rozkręca na dobre w środku płyty (ale nie żeby wcześniej było źle), począwszy od „Crackdown” i do samego końca daje radę prezentując naprzemiennie szybsze i wolniejsze kawałki. Lubię też takie smaczki jak basowe intro do „In the Ditch”. Płytę kończy sympatyczny cover znanej piosenki „Sunshine of Your Love”.

Nie zwykłem się jarać lirykami w muzyce, ale trudno nie być pod wrażeniem kompletnego nihilizmu, ukazującego bardzo nieprzyjemny i w punkt przedstawiony obraz ludzkości, konceptualnie zresztą zgodnie z tytułem i okładką płyty. Niemniej jednak od razu powiem, że następna płyta ekipy ma deczko wyższy poziom tekstowy.

Co tu więcej mówić? Ostatnio wyszedł przyzwoity box-set z całą dyskografią, więc tym bardziej warto sobie sięgnąć po niewymagający, ale bardzo przyjemny Death Metal zagrany przez zasłużonych weteranów gatunku. Myślę, że będziecie mieć niemałą radość ze słuchania.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 marca 2022

Necrophobic – Mark Of The Necrogram [2018]

Necrophobic - Mark Of The Necrogram recenzja reviewRzadko kiedy się zdarza, żeby zespół z długim stażem, na tak późnym etapie kariery popełnił arcydzieło. Zwłaszcza, że Necrophobic ma już na swoim koncie co najmniej dwa legendarne albumy („Darkside” i „Nocturnal Silence”). Jak się im to udało? Szczegóły poniżej.

Na sukces tego albumu złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim, perkusista Joakim Sterner przywrócił do składu byłych członków zespołu. Powrót pierwszego wokalisty grup i dwóch długotrwałych wioślarzy po długiej przerwie. Po drugie, upływ 5 lat od poprzedniego albumu („Womb of Lilithu”) ewidentnie pozwolił na dopieszczenie kompozycji. Po trzecie, słyszalny głód grania.

Niewątpliwe jest, że ekipa składa się ze starych wyg i wyjadaczy. To i też ich wieloletnie doświadczenie w tworzeniu muzyki wreszcie zaowocowało umiejętnością tworzenia piosenek. Panowie wiedzą, jakie patenty się sprawdzają, a których należy unikać. Wiedzą też w jaki sposób urozmaicać poszczególne kompozycje, aby uniknąć nudy.

W efekcie końcowym dostajemy najsilniejszą pozycję w dorobku grupy, gdzie nie ma ani jednego zapychacza, a wszystko ma swoje miejsce i czas. Pierwsze trzy petardy wprowadzają w odpowiedni klimat, ze szczególnym uwzględnieniem hitowego „Tsar Bomba”, który już chyba przeszedł na stałe do kanonu klasyków. Mamy też kilka wolniejszych, dłuższych i bardziej rozbudowanych numerów w środku płyty, kilka bujających w średnim tempie, oraz uroczą miniaturkę instrumentalną na sam koniec. Zespół nie wstydzi się dodać gdzieniegdzie keyboardu dla efektu, ale stara się przede wszystkim nie przytłoczyć słuchacza nadmiarem ekscesów, a zamiast tego prowadzić dźwiękowo jak przez labirynt do logicznego wyjścia.

Ostateczna ocena może wydawać się nieco na wyrost lub przesadzona, ale jest podyktowana już kilkuletnim słuchaniem i wracaniem do tej płyty. Grupa znalazła idealny balans między wpływami Black Metalowymi a Death Metalowymi, gdzie żadna ze stron nie dominuje drugiej, a zamiast tego doskonale się uzupełnia. Jestem przekonany, że nawet za 10 lat muzyka będzie wciąż brzmieć świeżo. Zresztą o sukcesie niech świadczy fakt, że bardzo szybko powstał sequel do omawianego krążka. Ale to jest temat na oddzielną historię…


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/necrophobic.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 lutego 2022

Virvum – Illuminance [2016]

Virvum - Illuminance recenzja okładka review coverSzwajcarzy już na początku działalności jasno określili swoją grupę docelową: adresują muzykę przede wszystkim do fanów Fallujah, Necrophagist oraz Obscura. Ja ze swojej strony dorzuciłbym do tej wyliczanki jeszcze Arkaik, Beyond Creation i Augury. Te nazwy powinny w zupełności wystarczyć, żeby zorientować się, co i na jakim poziomie grają Virvum. Niewiadomą mogą pozostać co najwyżej proporcje składowych, a te są naprawdę ciekawe. Illuminance to oczywiście progresywny death metal, ale nie taki typowy, do jakiego jesteśmy od lat przyzwyczajeni, bo łączący kosmiczny klimat z dość mechaniczną pracą instrumentów.

Początek Illuminance jest bardzo obiecujący i daje nadzieje na w pytkę płytkę, bo „The Cypher Supreme” to prawdziwa petarda – szybka, dynamiczna, melodyjna i odpowiednio zakręcona; w dodatku każdy z muzyków Virvum dostaje tu okazję, żeby wykazać się niemałymi umiejętnościami. Kawałek trwa ledwie dwie i pół minuty, a mimo to daje niezłego kopa i udanie podnosi ciśnienie – po czymś takim chce się już tylko więcej. Kolejny utwór, „Earthwork”, również trzyma wysoki poziom, ale brakuje mu trochę świeżości i pierdolnięcia poprzednika. Także dlatego, że do głosu dochodzą w nim — i później przewijają się przez resztę materiału — wyraźne inspiracje autorami „The Flesh Prevails”, co najbardziej słychać w aranżacjach perkusji i w mocno (zbyt mocno) wyeksponowanej pracy gitary solowej, która nawet charakterystyczne brzmienie zawdzięcza Amerykanom. Ja rozumiem, że Nic Gruhn, główny kompozytor zespołu, grał przez chwilę w Fallujah i pewne patenty mógł podpatrzeć bezpośrednio u źródeł, ale mimo wszystko powinien te wpływy przemycić nieco dyskretniej. Tym bardziej, że praca nad debiutem zajęła mu podobno około pięciu lat.

Czy wobec powyższego Illuminance to płyta-hołd albo zlepek rozmaitych zrzynek? Ano nie. Tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w przygotowanie tych ośmiu utworów i spore ambicje, żeby wyróżniały się na poletku progresywnego death metalu. I wyróżniają się. Choćby tym, że (prawie) wszechobecny klimat nie przesłania brutalnego oblicza zespołu, a kawałki same w sobie oraz globalnie są porządnie wyważone (całość trwa optymalne 40 minut) i zawierają mnóstwo urozmaiceń, które szybko przykuwają uwagę (to kapitalne basowe solo w „Tentacles Of The Sun”!). Virvum nie boją się sięgać po klawisze, czyste wokale (z umiarem!) czy… instrumenty dęte. Nie da się ukryć, że zespół ciągnie zwłaszcza do rozbudowanych struktur, kiedy mogą bez spiny pobawić się dynamiką i mają dużo miejsca na indywidualne popisy. Najlepszym tego przykładem jest mój faworyt na Illuminance, ponad dziesięciominutowy (!) „II: A Final Warming Shine: Ascension And Trespassing”, który poskładano niemal wyłącznie ze znakomitych pomysłów i który trzyma w napięciu do samego końca. Wokale, choć całkiem dobre, mają dla Virvum raczej drugorzędne znaczenie.

Illuminance to bardzo udany debiut, który powinien spasować szczególnie miłośnikom nowoczesnego oblicza progresywnego/technicznego death metalu – tego ze sterylną produkcją, instrumentami pracującymi z mechaniczną precyzją i, co trzeba odnotować, pewnymi brakami w sferze feelingu. Szwajcarzy pokazali się z dobrej strony, choć na przyszłość na pewno muszą popracować nad oryginalnością i jeszcze mocniej doszlifować utwory, żeby lepiej i na dłużej osiadały w pamięci.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/virvum

podobne płyty:

Udostępnij:

25 lutego 2022

Unanimated – In The Forest Of The Dreaming Dead [1993]

Unanimated - In The Forest Of The Dreaming Dead recenzja okładka review coverJest początek roku 1993. Wychodzi debiut Unanimated. Do ówczesnych fanów grupy zalicza się wtedy jeszcze nieznany frontman Opeth. W Szwecji wciąż króluje brzmienie gitar jak w Entombed. Dissection ma dopiero wydać swój pierwszy album pod koniec roku. At The Gates jeszcze nie gra w stylu, z którego miał być znany. A Black Metalowe hordy z Norwegii jeszcze się rozkręcały i miały dopiero wydać swoje klasyki.

W takiej też oto sytuacji, pojawienie się bardzo nietypowo zagranego Melodyjnego Death/Blacku namieszało na scenie i zwróciło uwagę ludzi. Wystarczy wspomnieć, że tego typu połączenie gatunkowe miało się stać normą w późniejszych latach.

Sama okładka zresztą budziła konsternację – zdjęcie zespołu, oraz estetyka starych winyli z lat ’60, jako że zespół celowo chciał iść pod prąd i nie powielać tego, co robili inni. Muzycznie natomiast mamy do czynienia z pięknie napisanymi utworami, które wchodzą gładko bez popity. Słuchanie tego albumu jest czystą przyjemnością dla ucha.

Nie jest też łatwo wyróżnić jeden najlepszy track. Z pewnością zarówno genialny „Blackness of the Fallen Star” czy niewiele gorszy „Storms from the Skies of Grief” znajdą swoich amatorów zarówno dobrych melodii, jak i konkretnego wygaru, którego bynajmniej na płycie nie brakuje.

To co sprawiło, że grupa nie odniosła sukcesu, mimo iż album cieszył się szacunkiem, to wg muzyków fakt, że nie byli w stanie zrobić trasy koncertowej poza Szwecją, ze względu na kontraktowe zobowiązania w innych grupach, w których grali, jak i kompletny brak promocji przez wytwórnię. Ale co się odwlecze to nie uciecze, gdyż w ostatecznym rozrachunku jak najbardziej można mówić tutaj o klasyku gatunku. Pozycja obowiązkowa do poznania.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Unanimated-Official/156195984418900

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 lutego 2022

Odious Mortem – Devouring The Prophecy [2005]

Odious Mortem - Devouring The Prophecy recenzja okładka review coverOdious Mortem mieli dużo szczęścia, że ze swoim debiutem trafili akurat do Unique Leader Records, bo Amerykanie naówczas bardzo chętnie wyciągali z podziemia i promowali ponadprzeciętnie utalentowane kapele z nurtu brutal death, zwłaszcza takie, których ambicją było przesuwanie granic ekstremy. Wytwórnia zyskiwała uznanie, rosła w siłę i stawała się gwarantem jakości, a ludzie w ciemno kupowali płyty z jej logo, więc siłą rzeczy sporo egzemplarzy Devouring The Prophecy trafiło pod strzechy. Dopiero po głębszej analizie materiału niektórzy dochodzili do wniosku, że to już może być za dużo, że chłopaki przeginają.

Odious Mortem wycinają brutalny, gęsty i chaotyczny w strukturach death metal, który w dużym stopniu czerpie z dokonań Dying Fetus, Deeds Of Flesh, Cryptopsy, Origin czy Suffocation, jednak żadnej z tych nazw nie można wskazać jako podstawy brzmienia zespołu. Słychać, że Amerykanie potrafią wyciągnąć pewne elementy z muzyki innych kapel, ale nie próbują ich usilnie kopiować, starają się za to stworzyć coś swojego. Moim zdaniem całkiem nieźle im się to udało, bo obok typowej dla gatunku intensywnej jazdy na wysokich obrotach, Devouring The Prophecy obfituje w szalone i pojebane motywy zagrane… również na wysokich obrotach. Czy fascynacje gitarniaka progresywnym rockiem miały jakiś wpływ na ten materiał – trudno powiedzieć, natomiast faktem jest, że dziwacznych riffów wykraczających daleko poza metal tu nie brakuje.

Intensywność tego krążka naprawdę robi wrażenie; wydaje się, że wszystko jest jej podporządkowane. Technika, tempa, wokale, brzmienie – to tylko środki, narzędzia, celem jest przytłoczenie słuchacza. Tu nie ma upiększeń – solówek, sztucznego przeciągania motywów czy czegokolwiek, co mogłoby osłabić siłę przekazu. Devouring The Prophecy to jedna z tych płyt, których odsłuch może fizycznie zmęczyć, szczególnie kiedy kogoś poniesie ambicja i będzie starał się nadążyć za zespołem. Mniej wytrwali/wyrobieni pewnie ucieszą się z długości albumu – debiut Odious Mortem trwa niecałe 24 minuty, od których i tak trzeba odliczyć po minucie na intro i outro.

A co z koneserami brutalnego death metalu? Czy w ogóle powinni zainteresować się tak krótkim materiałem? Przy tym, co Devouring The Prophecy ma do zaoferowania, nie mam wątpliwości, że tak. Tyle muzyki nie uzbierałoby się z piętnastu płyt Six Feet Under.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Odious-Mortem/134874569903774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 lutego 2022

Mutilator – Immortal Force [1987]

Mutilator - Immortal Force recenzja okładka review coverCiężkie jest życie fana obskurnego zespołu. Szukasz w internecie informacji o grupie i nic nie znajdujesz, poza tym, że lider popełnił samobójstwo od przedawkowania tabletek. Po latach się dowiadujesz, że data śmierci była błędna o 7 lat, jak zresztą prawdziwą przyczyną śmierci był zawał. A chcesz wiedzieć jak najwięcej, bo danego zespołu słuchasz non-stop, dzień w dzień. Tak jak ja dyskografii Mutilatora.

Mutilator swego czasu był konkurencją dla Sepultury (i nie jedyną) na tyle silną, że główny kompozytor, Alex Magoo, miał propozycję grania na „Schizophrenii”, którą odrzucił, gdyż wierzył w swoją macierzystą kapelę. Immortal Force miał trudną drogę powstawania. Brak budżetu na porządną okładkę (dzisiaj muzycy mówią, że było to zamierzone – jakoś w to nie wierzę), odejście wokalisty Silvio SDN (wolał zostać roadie Sepultury i napisać im później biografię). Sama muzyka była już nagrana w 1986 roku, ale wytwórnia miała dopiero kasę na wytłoczenie winyli w 1987 roku.

Muzycznie mamy inspiracje Kreator/Motorhead podkręconę na tyle ostro i szybko, na ile było wtedy stać ekipę. Muzycy starają się być techniczni i na tle swoich innych brazylijskich kolegów z tamtego okresu, wypadają profesjonalnie. W efekcie końcowym to, co słychać, to klasyczny Death/Thrash.

Osobiście najbardziej zapadło mi w pamięci „War Dogs” i „Brigade of Hate”, które stanowią wizytówkę płyty – są konkretnie zbudowane riffowo. Standardowo, jak na brazylijskie brzmienie, mamy do czynienia z surowością przekazu. Nie ma tutaj może różnorodności i tempo jest utrzymywane na stałym poziomie, ale też nie ma miejsca na nudę. Każda piosenka ma swój charakterystyczny motyw, który pozwala na wyróżnienie jej spośród reszty. Moja jedyna krytyka jest taka, że wielka szkoda, że nie udało się nagrać tego albumu z oryginalnym wokalistą. Zdecydowanie brakuje jego bestialskiego wyziewu, który nadałby muzyce konkretnego smaczku.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MutilatorBrazil/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lutego 2022

Hath – Of Rot And Ruin [2019]

Hath - Of Rot And Ruin recenzja reviewHath zaistnieli w świadomości słuchaczy w 2015 roku za sprawą wydanej własnym sumptem epki „Hive”. Tamten materiał zwracał uwagę, bo był inny niż większość tego, co było na topie, miał też całkiem niezły potencjał, jednak żeby został on w pełni uwolniony, musiały upłynąć aż cztery lata. W międzyczasie zespół nabrał doświadczenia, rozwinął umiejętności techniczne, dorobił się własnego studia (!), a przede wszystkim utwierdził w słuszności obranego kierunku. Słabsze elementy – wyeliminowali, lepsze – uwypuklili, a ponad to dorzucili garść nowości, dzięki czemu udało im się stworzyć jeden z mocniejszych debiutów ostatnich lat.

Od pierwszych taktów będącego jednym z highlightów „Usurpation” doskonale słychać, że zespół nie pozostawił niczego przypadkowi, że każdy element Of Rot And Ruin jest dokładnie przemyślany i znajduje się na swoim miejscu. Cały materiał jest zaskakująco dojrzale skomponowany, a przy tym wyróżnia się ponadprzeciętną świeżością, tak już rzadko spotykaną u debiutantów. Muzyka Hath często jest określana mianem progresywnego blackującego death metalu, ale moim zdaniem to niepotrzebne mnożenie etykiet i w zupełności wystarczy urozmaicony death metal – może i czerpiący z różnych stylów, niebanalny, ale koniec końców bardzo spójny wewnętrznie, nawet jeśli momentami bywa wymagający.

To, co chyba najbardziej podoba mi się na Of Rot And Ruin, to fakt, że większość utworów — a już zwłaszcza te najdłuższe i najbardziej rozbudowane — ma jakiś charakterystyczny punkt kulminacyjny, który robi odpowiednio duże wrażenie i na długo zapada w pamięć. W pierwszych trzech kawałkach są to… krzyczane/śpiewane chórki górujące nad ścianą deathmetalowego dźwięku, które podbijają klimat i dają +10 do epickości. Ogólnie ten patent może i nie jest przesadnie nowy, ale został tak sprawnie wykonany i wpasowany w struktury, że trudno sobie wyobrazić te numery bez podniosłych zaśpiewów, są wręcz czymś wyczekiwanym. Muzycy Hath zdając sobie sprawę z efektu, jaki te chórki wywołują, nie przedobrzyli z nimi – mimo iż rozbudzili apetyt na więcej, to tego „więcej” — i niechybnie towarzyszącego mu schematu — nie ma. Brawo! Inne ciekawe patenty znajdziemy choćby w „Worlds Within”, kiedy po dwóch minutach następuje wyciszenie, a na pierwszy plan wysuwa się bas w typie Beyond Creation, później wchodzi klimatyczna solówka gitarniaka (swoją drogą gra z wyczuciem i umiarem), zaś końcówka utworu to przepiękna miazga przy użyciu nienachalnie melodyjnych riffów. Materiał jest długi i zróżnicowany, więc podobnych smaczków jest tu mnóstwo, choć trzeba trochę czasu, żeby się do niektórych dokopać.

Do instrumentalistów Hath nie tyle trudno się przyczepić, co wskazać, który z nich jest najlepszy, bo każdy w swojej dziedzinie czyni prawdziwe cuda. Oczywistym wyborem wydają się gitarniacy, ja jednak postawiłbym na perkusistę; oprócz świetnie zaaranżowanych i bardzo gęstych partii garów (posłuchajcie sobie „Rituals” – ponad 8 minut kombinowania), wysmażył jeszcze kapitalne potężne brzmienie całości. Ciekawym przypadkiem jest basista (odpowiedzialny także za chórki), którego wkład w Of Rot And Ruin wydaje się raczej dyskretny, ale już po kilku przesłuchaniach trzeba go pochwalić za kawał dobrej roboty (zwłaszcza w „Worlds Within”, „To Atone” i „Withered”) i płynność w poruszaniu się między gitarami.

Po tych peanach pod adresem Of Rot And Ruin trzeba w końcu zejść na ziemię. Album ma również minusy, w moim odczuciu niewielkie, ale dla pełniejszego obrazu warto o nich wspomnieć. Po pierwsze, jest to płyta naprawdę długa (55 minut) i wymagająca skupienia; jeśli nie poświęci się jej dostatecznie dużo uwagi, może stać się bardzo jednostajna i już w połowie zacząć się rozmywać. Wobec powyższego instrumentalny „Kindling” wydaje się zbędny, podobnie jak przydługie (choć ładne) intro do „Withered”. Po drugie, ostatnie dwa utwory poziomem nie dorównują wcześniejszym i są zaledwie dobre. Po trzecie, wydanie w digipaku jest skandalicznie biedne.

Muzycy Hath nagrali świetny, zajmujący i miejscami oryginalny debiut, do którego aż chce się wracać, żeby odkryć coś nowego. W każdym razie ja regularnie odpalam Of Rot And Ruin i nigdy nie kończę na jednym przesłuchaniu. Kompozycje, technika, produkcja, wokale – tu wszystko się zgadza.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HathBand

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 lutego 2022

The Kennedy Veil – Imperium [2017]

The Kennedy Veil - Imperium recenzja okładka review coverAmerykanom wystarczyły zaledwie trzy lata, żeby drastycznie zmienić logo, skład, brzmienie i podejście do komponowania, skutkiem czego Imperium właściwe w niczym nie przypomina poprzedniej płyty. Drugi album The Kennedy Veil zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie bezkompromisowym napieprzaniem przed siebie, gęstymi strukturami i wyborną techniką. To było fajne i dobrze wchodziło, bo chłopaki nie silili się na jakąkolwiek oryginalność. To dlatego po pierwszych przesłuchaniach Imperium okazał się dla mnie dużym rozczarowaniem, które z biegiem czasu ewoluowało w… zwykłe rozczarowanie.

W recenzji „Trinity Of Falsehood” zastanawiałem się, czy w przyszłości zespół utrzyma wysoki poziom i przy okazji zyska na wyrazistości. No i cóż, zawartość Imperium nie przynosi na te pytania jednoznacznych odpowiedzi. The Kennedy Veil zdecydowanie zwolnili obroty, rozbudowali aranżacje, mocniej zaakcentowali melodie oraz — i tego w ogóle nie pojmuję — uparli się, żeby całość uzupełnić o elementy symfoniczne. Nie wiem jak wy, ale ja trochę inaczej rozumiem rozwój w ramach brutalnego death metalu i tak poprowadzone zmiany niezbyt mi leżą. Podobnie jak mnogość wpływów black metalu sprzed dwóch dekad. Przypuszczam, że Amerykanie chcieli stworzyć coś potężnego, wymykającego się schematom i z epickim klimatem, a tymczasem wyszedł im blackujący death metal z przeciętnym wokalem i doklejonymi na ślinę klawiszami. Pozostaje się cieszyć, że przynajmniej ta brutalna strona muzyki The Kennedy Veil trzyma poziom. Co prawda intensywnością nie dorównuje „Trinity Of Falsehood”, ale pod względem czytelności, pomysłów na riffy i technicznych smaczków wszystko jest OK.

Nowy wokalista nie pokazał niczego nadzwyczajnego, chociaż chyba próbował, bo obok niskich growli (do zaakceptowania) dorzucił sporo blackowych wrzasków (takie se) oraz wyjątkowo kiepskiego czegoś, czemu chyba najbliżej do krzyku. Jego poprzednik na tym stanowisku spisał się znacznie lepiej. Spośród zaproszonych wokalistów na uwagę zasługuje tylko Sven de Caluwé, który — jak to ma w zwyczaju — czego się tknie, zamienia w Aborted. Pozostała dwójka — Trevor Strnad z The Black Dahlia Murder i Dickie Allen z Infant Annihilator — jest na tyle niecharakterystyczna, że ich udział można tłumaczyć wyłącznie względami komercyjnymi i chęcią poszerzenia grona potencjalnych odbiorców.

Zmiana stylu pociągnęła za sobą również zmiany w brzmieniu. I o ile jego dużą selektywność mogę zaliczyć na plus, to pozostałe kwestie już nie dają powodów do zachwytu. Imperium pracuje w stosukowo wąskim paśmie, brzmi strasznie sucho, a jego produkcja jest jakaś taka płaska, żeby nie napisać – tania. Zresztą już dźwięk klawiszy daje do myślenia…

Imperium nie zachwyca. Raz, że poważnie rozmija się z moimi oczekiwaniami, a dwa, że jest zrealizowany w nieprzekonujący sposób. Wprawdzie w końcu udało mi się do tego albumu przyzwyczaić (nie mylić z przekonać), ale o wiele chętniej sięgam po poprzedni. Nie tędy droga, The Kennedy Veil, nie tędy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thekennedyveil

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 lutego 2022

Cynic – Ascension Codes [2021]

Cynic - Ascension Codes recenzja okładka review coverMogło by się wydawać, że wyjątkowo chłodne przyjęcie „Kindly Bent To Free Us”, personalne przepychanki oraz śmierć Reinerta i Malone’a powinny dać do myślenia Masvidalowi, czy aby na pewno jest sens kontynuować działalność pod szyldem Cynic. Wszak chyba można założyć nowy projekt i w nim sobie pitolić do kotleta sojowego? Albo rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Jak się okazało, takie rozwiązania nie wchodziły w grę. Paul znalazł sobie nowego perkusistę, skrzyknął kilku znajomych i w takim dość dziwnym sesyjnym (i sugerującym pośpiech) składzie nagrał Ascension Codes – płytę, która być może części fanów przywróci wiarę w ten zespół. Mnie nie przywróciła, jednak potrafię uczciwie stwierdzić, że jest znacznie lepsza od poprzedniej.

Naturalnie duża w tym zasługa moich oczekiwań, bo miałem jeszcze niższe niż w stosunku do „Torn Arteries” Carcass – byłem wręcz gotów na elektropopowe plumkanie a’la Kombii. Miałem już w głowie najczarniejsze scenariusze, a tu zawartość albumu zaskoczyła mnie do tego stopnia pozytywnie, że do kilku fragmentów wracałem z przyjemnością.

Zamiast brnąć w grząskie klimaty „Kindly Bent To Free Us”, Masvidal stylistycznie cofnął się gdzieś do „Traced In Air”, dzięki czemu w muzyce pojawiło się więcej życia, dynamiki, sensownych pomysłów, a także… elementów metalu. Całość składa się z ośmiu pełnowymiarowych utworów oraz dziewięciu krótkich ambientowych interludiów, których jedyną rolą jest przypuszczalnie nawiązywanie do tytułu płyty, bo zamiast spajać, rozbijają spójność materiału i zaburzają jego odbiór. Poza nimi jest jeszcze jeden dłuuugi kawałek-przerywnik, „DNA Activation Template”, który — celowo czy nie — dzieli krążek na połowę lepszą i gorszą.

Najwięcej ciekawych rzeczy dzieje się w pierwszych czterech kawałkach – jest wśród nich bardzo udany instrumental „The Winged Ones” (na początku budują klimat kojarzący się z onirycznym obliczem Fallujah), intrygujący „Elements and Their Inhabitants” oraz zdecydowanie najlepszy w zestawie „Mythical Serpents”, który wraz z „In A Multiverse Where Atoms Sing” z części drugiej gitarowo najmocniej nawiązuje do „Traced In Air” (oba momentami są praaawie agresywne). Czegoś takiego słucha się naprawdę dobrze i z zaskakująco dużym zainteresowaniem, choć dla Cynic to nic rewolucyjnego. Druga połowa Ascension Codes, mimo iż niezła, nie obfituje już w takie atrakcje; wydaje się bardziej stonowana, jednowymiarowa i nudnawa, ale wciąż prezentuje wyższy pozom niż nieszczęsny „Kindly Bent To Free Us”.

Teraz słów kilka o ludziach, którzy maczali palce w Ascension Codes. O dziwno pierwszy na pochwałę zasłużył Paul Masvidal, który wreszcie przypomniał sobie, jakie cuda można robić z gitarą, jak to fajnie, kiedy riffy trzymają się kupy, a przester wykracza poza oazowe standardy. To cieszy. Podobnie jak fakt, że jego wokali — a co za tym idzie także vocodera — jest relatywnie mniej, są przy tym mniej wyeksponowane i nie drażnią nachalnością. Przed Mattem Lynch’em chylę czoła, bo jego imponujące partie są zdecydowanie najjaśniejszym punktem płyty – gęste, urozmaicone i pełne jazzowego rozmachu. Gdzie gitary niedomagają albo są zbyt delikatne, a wokal usypia, tam on nie oszczędza kończyn, pilnując, żeby było na czym ucho zawiesić. Lynch nie próbuje za wszelką cenę naśladować Reinerta, jednak pod względem finezji bardzo się do niego zbliżył. Zamiast prawdziwego basu mamy tu przyzwoicie brzmiący basowy syntezator, za który odpowiada pianista Dave Mackay. Czemu? Według oficjalnej wersji Seana Malone’a nie da się zastąpić i basta. Ostatnim muzykiem mającym realny wpływ na kształt albumu jest gitarzysta Plini Roessler-Holgate, który dorzucił tu swoje solówki. Chłopak wygląda jak młodsza wersja Masvidala, zaś gra, jakby połknął Satrianiego, przegryzając Vaiem. Zastanawiający jest udział Maxa Phelpsa, bo jego skrzeczące wokale zostały wciśnięte głęboko w tło i trzeba naprawdę dobrze się skupić, żeby je wyłapać. Czyżby miał być wabikiem na tych, którzy (naiwnie) oczekują, że jeszcze kiedyś Cynic zagra brutalnie?

Tym 49-minutowym albumem Masvidal pokazał, że przy odrobinie chęci można się odbić od dna i stworzyć trochę wartościowej muzyki. Wartościowej, choć niepotrzebnie utytłanej w ezoteryczno-niuejdżowej estetyce. W tym przypadku lepiej by się obronił czysty progresywny rock-metal. Oczywiście nie bez znaczenia była pomoc paru zdolnych kolegów, którzy wzięli na siebie część odpowiedzialności i wnieśli coś od siebie - Ascension Codes żadnemu z nich wstydu nie przynosi. No, to teraz najwyższy czas zakończyć działalność.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

27 stycznia 2022

Cannibal Corpse – Eaten Back To Life [1990]

Cannibal Corpse - Eaten Back To Life recenzja reviewCannibal Corpse to doskonały przykład tego, co znaczy znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Swoją przygodę z muzykowaniem zaczynali w — jak to sami określali: wsiowym — Buffalo przy samej granicy z Kanadą. Tam nagrali jedyne demo, które dzięki staraniom Barnesa trafiło do zielonego w temacie death metalu Metal Blade. Wytwórnia Briana Slagela zapewniła zespołowi sesję w rosnącym w siłę Morrisound ze Scottem Burnsem za konsoletą, a nagrania swoim udziałem wzbogacili znani już w podziemiu Glen Benton i Francis Howard. To wszystko — wsparte niezaprzeczalnym talentem i samozaparciem — sprawiło, że Kanibale bardzo szybko zdobyli mocną pozycję na amerykańskiej scenie.

Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku kapele grające szybko i brutalnie pojawiały się jak grzyby po deszczu, więc Cannibal Corpse nigdy by się nie wybili, gdyby nie mieli pomysłu na siebie. Chłopaki postawili na krew. Morze krwi. Ból. Bul, bul, bul… Był już Szatan, Cthulhu i jego trzódka, był armagedon we wszelkich postaciach, były żywe trupy i seryjni mordercy, ale jeszcze nikt do tego stopnia nie poszedł w gore i przemoc dla samej przemocy. W tekstach/historyjkach Barnesa posoka leje się strumieniami, flaków trudno się doliczyć, a kości pękają jak zapałki. O taaak, na Eaten Back To Life wokalista Kanibali wyniósł krwawą poezję na zupełnie nowy poziom obrzydliwości, a przy okazji również absurdu i czarnego humoru. Dopełnieniem uroczych rymowanek typu: „Veins exposed, torn from bodies, / the most interesting of hobbies. / To get paid for such a task is / more than any man could ask” jest odpowiednio głupawa okładka autorstwa Vincenta Locke’a. I pomyśleć, że już tyle wystarczyło, żeby zakazać tej płyty w Niemczech.

Na nasze szczęście Eaten Back To Life to nie tylko rzeźnicza otoczka, a przede wszystkim 36 minut całkiem zgrabnie poskładanej rzeźni w muzyce. Nie jest to najbardziej ekstremalna płyta swoich czasów, wyziewnością nie dorównuje Morbid Angel, Deicide czy Napalm Death, bo w utworach wciąż słychać wpływy thrash’u, ale to paradoksalnie zadziałało na jej korzyść – materiał jest dzięki nim dość chwytliwy i łatwo zapada w pamięć, choć melodii sensu stricto jest tu tyle, co perspektyw w Korei Północnej. Chłopaki pocinają na miarę swoich umiejętności, a te już na wczesnym etapie mieli niemałe – najlepiej to słychać w rytmice, bo zarówno gitary, jak i sekcja tworzą bardzo równą, zwartą całość. Za to popisy solowe można spokojnie przemilczeć, bo należą do kategorii „takie se” i wnoszą niewiele.

Co ciekawe, Cannibal Corpse nagrywają debiut, powtórzyli wszystkie kawałki z demówki. Z jednej strony to nawet spoko, bo dopracowano je do maksimum i raczej nie zaniżają średniej albumu, a z drugiej jednak różnią się od nowszego materiału – przede wszystkim są krótsze, prostsze, bardziej bezpośrednie i może trochę jednowymiarowe. Najważniejsze, że jest wśród nich nieśmiertelny hit „A Skull Full Of Maggots”, który wraz z „Mangled”, „Shredded Humans”, „Edible Autopsy” i „Scattered Remains, Splattered Brains” tworzy zajebiście mocną reprezentację albumu – idealnie obliczoną do kręcenia młynków. Całość została zacnie wyprodukowana, a dzięki dominującym średnim tempom brzmi naprawdę ciężko i broni się do dziś.

Eaten Back To Life nie sposób odmówić osobliwego uroku (subiektywnie) i ogromnego wpływu na rozwijający się death metal (obiektywnie), wszak to jedna z najważniejszych płyt gatunku. Dla mnie zdecydowanie nie jest najlepszym albumem, jaki Cannibal Corpse nagrali, ale i od najsłabszego dzieli go sporo – na tyle, że czasem lubię do niego wrócić. W końcu „A Skull Full Of Maggots” jest nie do podjebania!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: