24 października 2020

Desecravity – Anathema [2019]

Desecravity - Anathema recenzja okładka review coverMuzycy Desecravity zrobili sobie całkiem przyzwoitą przerwę po wydaniu „Orphic Signs”, jednak niezależnie od tego, jak długo by siedzieli na dupach, ich pozycja najlepszej japońskiej kapeli death’owej była niezagrożona. Anathema jest potwierdzeniem tego, że oni już nie muszą oglądać się na boki – za bardzo odjechali konkurencji, żeby ją w ogóle dostrzegać. Zastanawia mnie tylko, skąd Yuichi Kudo bierze kolejnych gitarniaków biegłych w rzemiośle chaotycznego śmigania po gryfie – wszak ci zmieniają się co płytę, a w ryżu przecież nie rosną.

Intro do Anathema to… oklepany jak jasna cholera symfoniczny death metal, który jak mniemam ma wprowadzić nieco zamieszania i robić za zmyłkę. Pseudo zmyłkę, bo nikt normalny nie nabierze się na to, że zespół nagle naszło na aż taki zwrot stylistyczny – to poniżej ich godności. Jednakowoż nie mam wątpliwości, że gdyby tylko chcieli, i w tym gatunku pokazaliby prawdziwą klasę. Pierwsze pięć sekund następnego w kolejce „Impure Confrontation” daje jasno do zrozumienia nawet największym sceptykom, że Desecravity nie mają zamiaru odpuszczać, a interesuje ich wyłącznie ekstremalnie szybki i skomplikowany stuff, za którym naprawdę ciężko nadążyć. Japończycy udanie rozwijają popieprzone pomysły z poprzedniej płyty, choć już bez takiego skoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Implicit Obedience” a „Orphic Signs”, a to z tej prostej przyczyny, że na tym poziomie bardzo trudno o kolejne ulepszenia. Stąd też na pierwszy rzut ucha wyraźniejsze zmiany dotyczą przede wszystkim brzmienia – jest trochę bardziej masywne, na ile to oczywiście osiągalne przy takich tempach. Niuanse techniczno-aranżacyjne — a jest ich całe mnóstwo — przebijają się dopiero z kolejnymi przesłuchaniami.

Co takiego siedzi w głowach muzyków Desecravity, że produkują tak posrane dźwięki – trudno zgadnąć; wiadomo natomiast, co chcą za ich pomocą osiągnąć – doprowadzić do stopienia zwojów mózgowych niewinnych słuchaczy. I to najlepiej już na wysokości trzeciego-czwartego kawałka. Zatem jeśli uważacie, że Dying Fetus ostatnio wymiękają, a Misery Index są zbyt monotonni, spokojnie możecie sięgnąć po Anathema.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.desecravity.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 października 2020

Metallica – S&M 2 [2020]

Metallica - S&M 2 recenzja reviewRok 1999: o kurwa, Metallica z orkiestrą! Rok 2020: meh, Metallica z orkiestrą. Ponoć nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, Amerykanie jednakowoż spróbowali, ponownie spiknęli się z San Francisco Symphony, a my, cóż, dostaliśmy powtórkę z rozrywki. Ładnie i z rozmachem zrealizowaną, ale jednak powtórkę. Przez 20 lat świat metalu — niekoniecznie nawet mainstreamowego — poszedł do przodu, z orkiestrami nagrywa każdy, kto tylko ma ochotę, element nowości dawno uleciał, a o jakąkolwiek ekscytację coraz trudniej. Nic więc dziwnego, że i S&M 2 nie ekscytuje, to po prostu solidna koncertówka i w sumie niewiele ponadto.

Od nagrania pierwszej części upłynęło mnóstwo czasu, a mimo to aranżacje powtórzonych utworów (jest ich aż 11!) brzmią niemal identyczne jak za pierwszym razem, z wszystkim ich niedoróbkami i mieliznami. Fragmenty, kiedy orkiestra jest dobrze zespolona z zespołem i autentycznie coś wnosi do kawałków, można policzyć na palcach jednej ręki (w całości broni się jedynie doskonały „No Leaf Clover”). Najczęściej — i dotyczy to również numerów z trzech ostatnich płyt — mamy do czynienia z niedookreślonym i przypadkowym pitoleniem w tle, z którego — oprócz dysonansów — tak naprawdę niewiele wynika. Pół biedy, jeśli muzycy klasyczni tylko nie przeszkadzają, bo są niestety momenty, kiedy zapędzają się ze słodzeniem, jakby chodziło co najmniej o soundtrack do filmu Disneya. Poza tym znowu nikt nie wpadł na to, żeby użyć chóru i w odczuwalny sposób pobawić się dramaturgią. Symfoniczne zaplecze sprawia wrażenie zrobionego po linii najmniejszego oporu, a to że S&M 2 ogląda się (i słucha) całkiem przyjemnie, jest raczej zasługą dobrego materiału źródłowego, bo setlista jest wyjątkowo przekrojowa, choć dość przewidywalna.

Nie znaczy to jednak, że na S&M 2 nie ma eksperymentów… Te pojawiają się w drugiej części koncertu i w większości są… nieudane. Na początek orkiestra serwuje nam utwór dobrze wszystkim znanego Prokofjewa, a później, już z towarzystwem zespołu, zanurza się w sowiecki futuryzm (w wydaniu Aleksandra Mosołowa). Ja wiem, że to raczej zapchajdziura mająca dać muzykom chwilę odpoczynku, ale robienie z Metallicy jakiejś awangardy (bo taka jest narracja) wydaje mi się nie na miejscu. Do niepotrzebnych zaliczyłbym ponadto klasyczną wersję „The Unforgiven III” ze śpiewającym Hetfieldem (bez gitary nie wie, co zrobić z rękami) oraz mocno przerobiony — i warto zaznaczyć, że dużo lepszy niż w oryginale — „All Within My Hands”. Te pół godziny można było wyciąć, a koncert nic by na tym nie stracił, a zyskał na spójności. Ciekawiej robi się dopiero od „(Anesthesia) – Pulling Teeth”, który został zagrany w hołdzie Burtonowi na... kontrabasie elektrycznym. Posunięcie ryzykowne, ale Scott Pingel wyszedł z tej konfrontacji obronną ręką.

Przechodząc do realizacji, koniecznie trzeba pochwalić jakość dźwięku oraz obrazu – niezależnie od ewentualnych poprawek całość wygląda i brzmi zajebiście jak na Metallicę i standardy blureja przystało. Zespół wraz z orkiestrą na małej scenie w otoczeniu (dosłownie) tysięcy ludzi, którzy aktywnie uczestniczą w koncercie („The Memory Remains” się kłania) i podkręcają atmosferę uczestnictwa w czymś wyjątkowym – to robi wrażenie. Wiadomo, że ze względu na warunki i ogólną konwencję musiało się obyć bez spektakularnej scenografii i efektów, ale już sama oprawa świetlna robi dobrą robotę. Ujęcia są ciekawe, montaż dynamiczny i tylko do dzielenia ekranu nie jestem przekonany. Jako że zespół zajmuje miejsce w samym centrum, członków orkiestry ustawiono z lekka niepraktycznie po okręgu, więc siłą rzeczy niektórzy znajdują się poza zasięgiem dyrygenta, ale ten problem rozwiązano małymi ekranami z jego podglądem. Dla Jamesa przewidziano natomiast większe monitory z tekstami utworów – wiek nikogo nie oszczędza… Z ciekawostek mogę jeszcze wymienić scenę (z intra „One”), w której Lars (swoją drogą w tej czapce wygląda jak Justin Bieber) tłumaczy perkusiście gravity blasty…

Podsumowanie będzie krótkie, bo „wyjątkowość” S&M 2 zakwestionowałem już na początku. W tym przypadku bardziej chodzi o jakość, a ta jest niezaprzeczalnie wysoka. Z oczywistych względów ciekawiej wypada krążek video – spędzenie dwóch i pół godziny (nie licząc dodatków) przed telewizorem nie powinno dla nikogo stanowić problemu, nawet jeśli z Metallicą ma styczność tylko od święta. W wersji audio, szczególnie w pierwszej części, pojawia się już pewien problem, bo choć słucha się tego dobrze, to dość łatwo można zapomnieć, że gdzieś tam powinna mieszać orkiestra. Przy odrobinie chęci zespół mógł podejść do tematu z większym rozmachem, a tymczasem to po prostu solidna koncertówka.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 października 2020

Nomad – Transmogrification (Partus) [2020]

Nomad - Transmogrification (Partus) recenzja okładka review coverMam nadzieję, że wraz z wydaniem opisywanej płyty Nomad wyswobodzili się spod rynny o nazwie Witching Hour Productions i w końcu trafią do poważnego wydawcy, który nie będzie rzucał zespołowi kłód pod nogi i z należytą rzetelnością (i finansami) przystąpi do promocji, a przede wszystkim nie dopuści do tak skandalicznych opóźnień. Jeśli jeszcze tego nie wiecie, materiał na Transmogrification (Partus) nagrywano między 2014 a 2016 (z udziałem Inferno i Oriona z Behemoth, którego logo na pudełku jest większe niż logo Nomad…), przez kolejne dwa lata był on dopieszczany studyjnie z pomocą Malty i braci Wiesławskich, natomiast z wydaniem zwlekano aż do marca bieżącego roku. A powinien się ukazać zaraz po „Tetramorph”.

Ze względu na czas powstania Transmogrification (Partus) stylistycznie najwięcej wspólnego ma ze wspomnianą epką, jednak całościowo jest od niej śmielszy, bardziej złożony, urozmaicony i masywny. Od pierwszych taktów „A Wanderer Without A Shadow” słychać, że to Nomad, a jednocześnie nie mamy wrażenia, że muzyka jest kalką poprzednich dokonań. Zespół wyraźnie przyspieszył względem „Transmigration Of Consciousness”, przez co może będzie bardziej strawny dla przeciętnego fana death metalu, ale wciąż to nie jest granie wyjątkowo przystępne czy szybko wpadające w ucho. Owszem, w utworach jest trochę więcej powietrza, ale klimat albumu i tak przytłacza gęstością. Duża w tym zasługa wokali Bleyzabela, z których — nawet bez zaglądania do tekstów — na pewno nie powiewa optymizmem.

Już przy pierwszych przesłuchaniach na Transmogrification (Partus) ujawnia się podział płyty na dwie części charakteryzujące się innym podejściem do dźwięków. Pierwsze trzy utwory są stosunkowo szybkie, bezpośrednie i agresywne („In The Hands Of Progression” wydaje się w tym gronie najbardziej ekstremalny i techniczny), zaś ostatnia trójka to granie nastawione na trans, dobrze pojętą monotonię i dużą dramaturgię (tu szczególnie wybija się doskonały „The Graceful Abyss”). „Nomadeus” jest czymś na zasadzie pomostu, w którym przenikają się wszystkie elementy, choć może na różnych płaszczyznach – zwróćcie uwagę na to, co się dzieje w tle.

Ciekawostką może być fakt, że Transmogrification (Partus) wydaje się płytą dłuższą niż jest w istocie (trwa jedynie 33 minuty), a zawdzięcza to dużej różnorodności i subtelnym zmianom nastroju. Utwory są dalekie od banału i często rozwijają się w niekoniecznie oczywistym kierunku, a poza tym każdy oferuje coś innego. W tym tkwi sekret muzyki Nomad – nie ma w niej miejsca na nudę. Najwyższy czas, żebyście się wreszcie o tym przekonali.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichellY

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 września 2020

Pyrrhon – Abscess Time [2020]

Pyrrhon - Abscess Time recenzja reviewJak skutecznie zryć sobie beret niskim koszem? Należy regularnie oglądać główne wydanie wiadomości. Jeśli jednak nie posiadacie telewizora tudzież nie kręci was Holecka, możecie zainwestować kilka dych w czwarty longplej Pyrrhon – zadziała równie dobrze, a obędzie się bez poczucia wstydu. Z płyty na płytę Amerykanie idą w kierunku… no… w sobie tylko znanym kierunku. A przynajmniej zakładam, że znanym. W każdym razie gdzieś przed siebie, bo na Abscess Time dostaliśmy prawie godzinę charakterystycznego już dla nich zagmatwanego death metalu wymieszanego ze sludge i grindem, przy czym jeszcze więcej w nim hałasu i dźwięków co najmniej schizolskich.

Pyrrhon już nie raz udowodnili, że nie interesują ich utarte schematy, granie od szablonu i bycie Gorguts wannabe, a Abscess Time jest tego kolejnym potwierdzeniem. Najnowszy materiał Bruklińczyków jest pogięty jak widelec w mlecznym barze, nieprzewidywalny jak Korwin przy mównicy i absolutnie daleki od death metalowego banału spod znaku Six Feet Under. O chwytliwych melodiach i jakimkolwiek groove możecie zapomnieć. W muzyce Amerykanów coraz trudniej doszukać się nawet wyraźniejszych struktur czy czegoś, za czym można by podążać, więc ogarnięcie całości wymaga sporo czasu i nie lada czujności/cierpliwości. Miejcie przy tym na uwadze to, że u Pyrrhon granica pomiędzy regularnym graniem a improwizacją zdaje się powoli zacierać, stąd też momentami trudno się połapać, czy oni w ten chaos brną tak na serio czy tylko robią sobie jaja ze słuchaczy. I co najlepsze – ta niepewność towarzyszy odbiorcy do końca płyty.

Słuchając Abscess Time z pewnością nabierzecie przekonania, że Amerykanie robią naprawdę sporo, żeby ich muzyka nie była dla wszystkich — albo nawet, żeby niekoniecznie uznawano te dźwięki za muzykę — i mają w głębokim poważaniu, czy z tego powodu ktoś zapała do zespołu uczuciem. Pyrrhon sprawnie mieszają skrajne elementy różnych stylistyk, ale niczego przy tym nie wygładzają – mnóstwo tu kaleczących uszy dysonansów, odhumanizowanych wrzasków i męczących rozjazdów poszczególnych instrumentów. Inne kapele w tym miejscu podejrzewałbym pewnie o braki warsztatowe i budżetowe, ale skoro Abscess Time zajmował się Marston, to wiadomo, że materiał celowo wyprodukowano w ten właśnie sposób. Colin z własnej woli fuszerki by nie przepuścił, a sam krążek brzmi tak, że mucha nie siada – przynajmniej w swojej niszy to już wyższa półka.

Czwarty album Pyrrhon to z jednej strony ciekawe wyzwanie dla wytrwałych maniaków oryginalnego grania, z drugiej zaś niewykluczone, że ostatnia szansa posłuchania zespołu zanim całkowicie wypnie się na death metal i pogrąży w chaosie. Cieszmy się zatem, że z Abscess Time można cokolwiek zrozumieć.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2020

Defeated Sanity – The Sanguinary Impetus [2020]

Defeated Sanity - The Sanguinary Impetus recenzja okładka review coverAż siedem długich lat kazali nam czekać na pełnoprawnego następcę „Passages Into Deformity” Niemcy z Defeated Sanity, w dodatku do końca nie było wiadomo, czego można się po nich aktualnie spodziewać. Wprawdzie podwójna epka „Disposal Of The Dead // Dharmata” miała być jednorazowym eksperymentem, aaale jako że do nagrań The Sanguinary Impetus zespół przystępował bez nominalnego gitarniaka, to wątpliwości co do kierunku, w jakim podążają, tylko rosły. Coś musiało się zmienić. Potwierdzenie tych obaw dostajemy już w pierwszych sekundach „Phytodigestion' – łoj, nie jest dobrze…

Defeated Sanity stracili swoje miażdżące dołem brzmienie, uprościli muzykę i niedomagają w sferze brutalności! Jak tego słuchać, panie premierze, no jak?! Ano z dużą uwagą, bo im dalej w płytę, tym bardziej w pytę i nowy koncept Niemców nabiera sensu i wyrazistości. I tak jak ze złagodzeniem brzmienia na The Sanguinary Impetus nie można polemizować, bo jest niezaprzeczalnym faktem (co nie znaczy, że jest kiepskie, oj nie!), tak inne elementy charakterystyczne dla death metalu Defeated Sanity wciąż są obecne, choć mocniej przebijają się do świadomości dopiero z kolejnymi przesłuchaniami.

Obowiązki gitarzysty wziął na siebie perkusista Lille Gruber, który o dziwo podołał wyzwaniu i stworzył całkiem solidne i momentami mocno popieprzone partie, jakkolwiek jego mniej radykalne podejście do instrumentu jest nieco odmienne od tego, co zespół prezentował na wcześniejszych materiałach. Wydaje mi się, że podstawowa różnica dotyczy wprowadzenia pewnych subtelnych zagrywek, które z natury nie są brutalne, bo… wcale takie być nie muszą, a jednak jako urozmaicenie sprawdzają się doskonale. Naturalnie Gruber zadbał też, żeby gitary pięknie zazębiały się i uzupełniały z pracą sekcji rytmicznej – struktury utworów są tak pomyślane, aby każdy z muzyków mógł się wykazać umiejętnościami. Brzmi to zacnie i spójnie, bo Colin Marston dopilnował dobrego balansu całości, szczególnie dużo przestrzeni zostawiając dla basu, jak to zresztą często ma w zwyczaju.

Warto dodać — bo nie każdy zwróci na to uwagę — że przy okazji rewolucji w składzie zmienił się także wokalista, ale to… akurat niczego nie zmienia, bo Josh Welshman sprawnie kontynuuje jedynie słuszną tradycję zupełnie niezrozumiałych bulgotów w możliwie najniższych rejestrach. Tak więc o ile sama muzyka może nie jest aż tak brutalna, jak na poprzednich krążkach, to wokalne wyziewy trzymają zadowalający poziom. Wprawdzie Josh debiut w szeregach Defeated Sanity zaliczył w bonusach na reedycji „Chapters Of Repugnance”, ale dopiero na The Sanguinary Impetus pokazał pełnię swoich możliwości.

Reasumując mamy do czynienia z bardzo dobrym materiałem w odrobinę odświeżonym stylu, który mimo wszystko wymaga od słuchacza (a konkretnie – od frakcji zakochanej w ciągłych blastach) trochę otwartości, może nawet cierpliwości Moim zdaniem wytrwałość w kontakcie z The Sanguinary Impetus się opłaca, bo Defeated Sanity po raz kolejny pokazali, że są w ścisłej czołówce takiego grania. Osobną kwestią jest to, że pod nieobecność Niemców konkurencja — a mam tu na myśli zwłaszcza Cenotaph i Disentomb — nie próżnowała i na szczycie zrobił się spory tłok.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 września 2020

Unmerciful – Wrath Encompassed [2020]

Unmerciful - Wrath Encompassed recenzja okładka review coverDo czego to doszło! Unmerciful niesamowicie usprawnili proces powstawania nowej muzyki — albo przeprowadzania kolejnych zmian w składzie — dzięki czemu udało im się poskładać Wrath Encompassed w zaledwie 4 lata od wydania poprzedniego materiału, nie zaś w 10, jak to było z krążkiem numer dwa. Pracowitość i ambicje godne pochwały, bo brutalnego death metalu nigdy za wiele, a zwłaszcza kiedy nie bierze on jeńców i jest zagrany na tak zajebiście wysokim poziomie.

Już na początku warto odnotować, że choć nowa płyta Amerykanów jest najdłuższa w ich skromnej dyskografii i trwa prawie 40 minut, to muzycy jakoś nie zawracają sobie głów dawaniem dłuższej chwili na złapanie oddechu (obojętnie – sobie czy słuchaczom) i napierają przede wszystkim w szybkich i baaardzo szybkich („Blazing Hatred”, „Carnage Unleashed”, „Furious Precision” – ugh!) tempach. Nie przeczę, że tak skomasowany atak w większej dawce może być męczący, jednak u mnie budzi wyłącznie respekt (no, i momentami niedowierzanie), bo osiągnięcie takiej intensywności wymaga niemal nieludzkiej wytrzymałości i precyzji. W tym miejscu szczególne słowa uznania dla Trynta Kelly’ego, który nie ma tak dużego nazwiska jak choćby Longstreth, ale jak dalej będzie napierdalał z takim rozmachem, to na pewno je sobie wyrobi. Na Wrath Encompassed dał z siebie chyba wszystko, żeby nie wypaść blado w porównaniu z utytułowanym poprzednikiem. A że koledzy nie zostali w tyle, to jest na czym ucho zawiesić.

Nie da się ukryć, że z płyty na płytę Unmerciful korygują rozłożenie akcentów w muzyce, większy nacisk kładąc na technikę, złożoność aranżacji i czytelność brzmienia (o soundzie z debiutu można zapomnieć) niż na jednowymiarowe naparzanie na oślep, a przez to bardzo zbliżają się do tego, co za swoich najlepszych czasów robił Origin. Innymi słowy: esencja zagmatwanego (acz nie do przesady) napierdolu bez śladu eksperymentów. Nie każdemu ta ewolucja pewnie spasuje, ale skoro całość wypada w stu procentach naturalnie, to chyba nie ma sensu zrzędzić. Mnie w każdym razie Wrath Encompassed wszedł lepiej niż „Ravenous Impulse”, co jednak może mieć związek z mniejszymi oczekiwaniami w stosunku do tej płyty. Bywa, że czasem trzeba dać się zaskoczyć na plus.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 sierpnia 2020

Brutally Deceased - Satanic Corpse [2016]

Brutally Deceased - Satanic Corpse recenzja reviewCzesi z Brutally Deceased wybrali sobie niezbyt oryginalną drogę do kariery: wzorem tysięcy kapel z całego świata rypią klasyczny death metal rodem ze Sztokholmu. W tak oklepanym stylu łatwo zginąć w tłumie, zwłaszcza tak gęstym tłumie, jednak nasi południowi sąsiedzi z płyty na płytę udowadniają, że przy odpowiednim podejściu można z takiego grania jeszcze sporo wyciągnąć, znaleźć w nim miejsce na rozwój, a przy okazji zabrzmieć świeżo i ekscytująco. Żeby nie było wątpliwości, zespół na Satanic Corpse nie robi absolutnie niczego niezwykłego, po prostu z dużym wyczuciem korzysta ze sprawdzonych wzorców i miesza je w różnych fajnych proporcjach.

Główna inspiracja Brutally Deceased od lat wydaje się niezagrożona, a wraz z kolejnymi krążkami zmieniają się tylko zapożyczenia poboczne, stąd też na Satanic Corpse mamy do czynienia z hołdem dla grania a’la wczesny Dismember (tak do trzeciej płyty), który często i gęsto doprawiono pierdolnięciem znanym z albumów Vomitory i miazgą w typie Bloodbath. Słucha się tego fantastycznie, bo Czesi mają dobre wyczucie konwencji, odpowiednie umiejętności techniczne i dość pomysłów, żeby do muzyki na żadnym etapie nie wkradła się nuda. Death metal w ich wykonaniu jest żwawy, chwytliwy (w „At One With The Dead” sprytnie dorzucili „okołomaidenowskie” patenty, jak to Dismember miał kiedyś w zwyczaju), treściwy (wyrobili się w pół godziny) i ma solidnego kopa (większego, niż kiedykolwiek wcześniej), więc nawet najbardziej wymagający miłośnicy „Indecent And Obscene”, „Nightmares Made Flesh” czy „Blood Rapture” powinni być tym materiałem wielce uchachani. Tak na dobrą sprawę Satanic Corpse poziomem zmiata większość gwiazdorskich superprojektów z Entombed A.D. na czele.

Jeśli już można się do czegoś w kontekście Satanic Corpse przyczepić, to chyba tylko wokalu, który sam w sobie nie jest zły i daje radę, ale tak ogólnie brakuje mu większej wyrazistości. Ot growl jakich wiele. Co innego brzmienie, bo chociaż zalatuje Szwecją na kilometr, to nie słychać w nim rozpaczliwego silenia się na oldskul, jak to bywa u innych kapel. Dźwięk na płycie Brutally Deceased jest naturalny i dobrze pasuje do muzyki, ale jest też w pełni współczesny, co nie znaczy, że całość wypolerowano do przesady.

Brutally Deceased po raz trzeci (i najlepszy) dostarczyli kawał znakomitego, nieskazitelnego szwedzkiego death metalu, z którym mogliby brylować na salonach, gdyby tylko Doomentia nieco bardziej przyłożyła się do promocji zespołu. Ode mnie mają pełną rekomendację!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutallydeceased/

podobne płyty:

Udostępnij:

20 sierpnia 2020

Christ Agony – Darkside [1997]

Christ Agony - Darkside recenzja okładka review coverPasmo sukcesów artystyczno-komercyjnych Christ Agony — czyli innymi słowy pierwsze trzy albumy — zostało brutalnie przerwane w momencie wydania Darkside – płyty eksperymentalnej i kontrowersyjnej, a po fanowsku rzecz ujmując: po prostu nieudanej. Rok wcześniej Samael zelektryzował świat metalu śmiałym użyciem elektroniki i kosmicznym klimatem, co dla zespołu Cezara (czy raczej dla jego studyjnej namiastki) mogło być jakimś impulsem do wprowadzenia zmian w muzyce, jednak bądźmy szczerzy – przejście z bogatego aranżacyjnie black metalu do mariażu techno, poezji śpiewanej i przesterowanych gitar nikomu nie mogło wyjść na dobre.

I nie wyszło. Na Darkside trudno się doszukać jakichś punktów wspólnych z kultową trylogią, bo płyta jako całość jest potwornie niespójna stylistycznie, struktury utworów zostały drastycznie uproszczone, brzmienie jest sztuczne (kłania się automat perkusyjny) i niezbyt dopasowane do muzyki (w dodatku „The Key” pod względem produkcji odstaje od pozostałych), diabelski klimat Christ Agony uleciał całkowicie i nawet wokale Cezara (zwłaszcza te czyste i płaczliwe) momentami są bardzo odległe od tego, co z powodzeniem robił wcześniej przez kilka lat. Ja rozumiem, że poprzednia formuła mogła się ojcu założycielowi znudzić, ale robienie z płyty śmietnika nieprzystających do siebie pomysłów nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Jakby tego było mało, na Darkside jest aż jeden rasowy metalowy numer — „Kingdom Of Abyss” — w szybkim tempie i z agresywnymi riffami, i właściwie tylko on zasługuje na szczere wyróżnienie. Poza nim trochę sensownego grania można wyłuskać jedynie z „Darkside” (część „Eternal” jest dużo ciekawsza niż „Beauteous Death”) i „The Triangle” (ale dopiero jak się rozkręci) oraz — już w mniejszym stopniu — z „Dark Goddes” (udana melodia) i „Heredity” (ze dwa spoko riffy). Nie ma co ściemniać, to niewiele jak na zespół z takimi dokonaniami, tym bardziej, że w pozostałych kawałkach gitary robią wyłącznie za niemrawy wypełniacz tła. „My Spirit Seal” (w obu wersjach) najlepiej przepstrykać zanim w ogóle się zacznie – szkoda waszych nerwów na taką awangardę.

Wydaje mi się, że kiedyś byłem bardziej wyrozumiały dla tej płyty i siłą rzeczy jakiś sentyment do Darkside mi pozostał, jednak nie na tyle silny, żeby sięgnąć po nią częściej niż raz na kilka lat. W katalogu Christ Agony jest kilka lepszych albumów, a precyzując – wszystkie.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 sierpnia 2020

Kat – Somewhere In Poland 2003 [2004]

Kat - Somewhere In Poland 2003 recenzja reviewCzy to się komuś podoba, czy nie, ostatnia płyta Kata w relatywnie oryginalnym (czy też najbardziej „klasycznym”) składzie to koncertówka, w dodatku dość osobliwa. W normalnych warunkach takie wydawnictwo stanowi wypasione ukoronowanie jakiegoś okresu i prezentację dotychczasowego dorobku, w przypadku Somewhere In Poland 2003 można mówić raczej o chęci odkreślenia przeszłości grubą linią. No i nie ma to nic wspólnego z wypasem, bo na płytę wepchnięto ledwie 65 minut materiału zarejestrowanego we Wrocławiu, więc sami przyznacie, że to okrutnie mało, jak na ponad dwudziestoletni dorobek.

Koncert jest zapisem z Mystic Festival, który odbył się 28 listopada 2003 roku, kiedy Kat robił za rozgrzewkę przed Iron Maiden. Nagrane wówczas utwory poddano później solidnej obróbce w studiu (łącznie z dogrywkami), stąd też całość brzmi niemal imponująco – potężnie, ciężko i czysto. A że kryje się w tym drobne oszustwo? „Wszyscy tak robią” – Piotr Luczyk. Ten sam Luczyk Piotr z sobie tylko znanych powodów pokusił się o odegranie koncertu na jedną gitarę (gdzieniegdzie tylko oficjalnie wspomagając się technicznym), co jest o tyle ciekawe, że pod ręką był Valdi Moder, który grał z Katem na trasach poprzedzających ten festiwal. Ja wiem, że Piotr ma wielkie umiejętności, ale z tak utalentowanym kompanem mógłby osiągnąć znacznie lepsze rezultaty, a przede wszystkim sięgnąć po bardziej wymagający repertuar. Niczego w zasadzie nie można zarzucić sekcji rytmicznej (tworzy zwarty i cholernie mocny fundament całości) oraz formie wokalnej Romana, choć jakość jego zapowiedzi bywa dyskusyjna.

Setlista jest… taka sobie — i już abstrahując od tego, że krótka — bo zawiera sporo niezbyt koncertowych utworów i zapychacz w postaci motywu z filmu „Mission Impossible”. Owszem, „Płaszcz Skrytobójcy”, „Purpurowe Gody” i „Niewinność” bronią się w wersjach studyjnych (ten ostatni najmniej), ale na żywo jakoś specjalnie pulsu nie przyspieszają, no i wyraźnie zaburzają dynamikę występu. Dobrze chociaż, że zespół zadbał o kilka największych hiciorów z „Wyrocznią”, „Killerem”, „Wierzę” i „Diabelskim Domem” na czele. Mnie jednak najbardziej brakuje porządnej reprezentacji „Bastarda”, bo „Łza Dla Cieniów Minionych” (swoją drogą – dziwnie tu brzmi gitara rytmiczna) i zajawka „W Bezkształtnej Bryle Uwięziony” to zdecydowanie za mało. I jeszcze coś – w intrze zachowano trzysekundową zapowiedź rodem z PRLu, jakbyśmy, kurwa, nie wiedzieli, czyja płyta trafiła do odtwarzacza.

Jako bonus, do płyty dorzucono nową wersję klasycznego „Ostatniego Taboru” (plus w najlepszym przypadku półprofesjonalny teledysk do tego utworu). Numer zachwyca gitarowymi ornamentami i ślicznym brzmieniem, ale czy jest przez to lepszy od oryginału? Moim zdaniem jednak nie.

I tak właśnie wygląda pożegnanie z Katem. Z jednej strony Somewhere In Poland 2003 robi bardzo dobre wrażenie, z drugiej natomiast pozostawia ogromny niedosyt i zniesmacza całym cyrkiem, który towarzyszył wydaniu tej płyty.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 lipca 2020

Misery Index – Rituals Of Power [2019]

Misery Index - Rituals Of Power recenzja reviewDo dupy z tym Misery Index! Co się zabierałem do pisania o Rituals Of Power, wychodziła mi praktycznie kopia recki „The Killing Gods”. Co poradzić, skoro Amerykanie dopracowali swój styl do perfekcji i w jego ramach nagrywają wyłącznie zajebiste płyty, które po prostu trzeba obsypywać komplementami. Poza tym wydaje mi się, że wymyślanie nowych utworów przychodzi im z taką łatwością, jakby byli jedynymi przedstawicielami grindującego death metalu na świecie i nie musieli się nikim przejmować. A może naprawdę się nie przejmują? Kto ich tam wie; ja w każdym razie jestem przekonany, że żaden miłośnik gwałtownej muzyki nie będzie ich materiałem zawiedziony.

Misery Index, podobnie jak ostatnio, przygotowali zestaw kilku numerów, które są niesamowicie energetyczne, dynamiczne, brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i w sumie… niepodrabialne. Zespół ma doskonały patent na łączenie totalnej żywiołowości, chirurgicznej precyzji i technicznego mistrzostwa, więc, co zrozumiałe, korzysta z niego także na Rituals Of Power. Świetnym przykładem kompozytorskiego wyrobienia Misery Index jest uberhiciorskie „New Salem”, który każdego maniaka złapie za mordę i przeciągnie po podłodze jak mokrą szmatę. Z kolei odrobinę inne wrażenia zapewniają „Decline And Fall” i kawałek tytułowy, bo choć również szybko wpadają w ucho i pierdolnięcia im nie brakuje, to w swoich późniejszych częściach zaskakują pewną dramaturgią i bardzo klimatycznymi partiami, które udanie podnoszą poziom świeżości i tak już świeżej muzyki.

Ponadto zespołowi należą się pochwały za kapitalne soczyste — a przy tym nieco inne niż na „The Killing Gods” — brzmienie i krystaliczną produkcję, która uwypukla wszystkie aranżacyjne cudeńka i podbija dynamikę i tak już dynamicznych utworów. Warto także wspomnieć, że Rituals Of Power jest pozbawiony wszystkiego, co miałoby choćby znamiona zapychacza. Innymi słowy: zero dłużyzn, sam konkret, w dodatku podany z pełnym zaangażowaniem.

Jako że jestem z natury czepliwy i zawsze muszę się do czegoś przypieprzyć, a w przypadku Rituals Of Power nie mam właściwie do czego, na zakończenie napiszę tylko, że trochę martwią mnie coraz dłuższe przerwy między kolejnymi płytami Misery Index. No, ale jeśli taka ma być cena ich wysokiej jakości, jakoś to przeboleję.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij: