20 sierpnia 2020

Christ Agony – Darkside [1997]

Christ Agony - Darkside recenzja okładka review coverPasmo sukcesów artystyczno-komercyjnych Christ Agony — czyli innymi słowy pierwsze trzy albumy — zostało brutalnie przerwane w momencie wydania Darkside – płyty eksperymentalnej i kontrowersyjnej, a po fanowsku rzecz ujmując: po prostu nieudanej. Rok wcześniej Samael zelektryzował świat metalu śmiałym użyciem elektroniki i kosmicznym klimatem, co dla zespołu Cezara (czy raczej dla jego studyjnej namiastki) mogło być jakimś impulsem do wprowadzenia zmian w muzyce, jednak bądźmy szczerzy – przejście z bogatego aranżacyjnie black metalu do mariażu techno, poezji śpiewanej i przesterowanych gitar nikomu nie mogło wyjść na dobre.

I nie wyszło. Na Darkside trudno się doszukać jakichś punktów wspólnych z kultową trylogią, bo płyta jako całość jest potwornie niespójna stylistycznie, struktury utworów zostały drastycznie uproszczone, brzmienie jest sztuczne (kłania się automat perkusyjny) i niezbyt dopasowane do muzyki (w dodatku „The Key” pod względem produkcji odstaje od pozostałych), diabelski klimat Christ Agony uleciał całkowicie i nawet wokale Cezara (zwłaszcza te czyste i płaczliwe) momentami są bardzo odległe od tego, co z powodzeniem robił wcześniej przez kilka lat. Ja rozumiem, że poprzednia formuła mogła się ojcu założycielowi znudzić, ale robienie z płyty śmietnika nieprzystających do siebie pomysłów nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Jakby tego było mało, na Darkside jest aż jeden rasowy metalowy numer — „Kingdom Of Abyss” — w szybkim tempie i z agresywnymi riffami, i właściwie tylko on zasługuje na szczere wyróżnienie. Poza nim trochę sensownego grania można wyłuskać jedynie z „Darkside” (część „Eternal” jest dużo ciekawsza niż „Beauteous Death”) i „The Triangle” (ale dopiero jak się rozkręci) oraz — już w mniejszym stopniu — z „Dark Goddes” (udana melodia) i „Heredity” (ze dwa spoko riffy). Nie ma co ściemniać, to niewiele jak na zespół z takimi dokonaniami, tym bardziej, że w pozostałych kawałkach gitary robią wyłącznie za niemrawy wypełniacz tła. „My Spirit Seal” (w obu wersjach) najlepiej przepstrykać zanim w ogóle się zacznie – szkoda waszych nerwów na taką awangardę.

Wydaje mi się, że kiedyś byłem bardziej wyrozumiały dla tej płyty i siłą rzeczy jakiś sentyment do Darkside mi pozostał, jednak nie na tyle silny, żeby sięgnąć po nią częściej niż raz na kilka lat. W katalogu Christ Agony jest kilka lepszych albumów, a precyzując – wszystkie.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 sierpnia 2020

Kat – Somewhere In Poland 2003 [2004]

Kat - Somewhere In Poland 2003 recenzja reviewCzy to się komuś podoba, czy nie, ostatnia płyta Kata w relatywnie oryginalnym (czy też najbardziej „klasycznym”) składzie to koncertówka, w dodatku dość osobliwa. W normalnych warunkach takie wydawnictwo stanowi wypasione ukoronowanie jakiegoś okresu i prezentację dotychczasowego dorobku, w przypadku Somewhere In Poland 2003 można mówić raczej o chęci odkreślenia przeszłości grubą linią. No i nie ma to nic wspólnego z wypasem, bo na płytę wepchnięto ledwie 65 minut materiału zarejestrowanego we Wrocławiu, więc sami przyznacie, że to okrutnie mało, jak na ponad dwudziestoletni dorobek.

Koncert jest zapisem z Mystic Festival, który odbył się 28 listopada 2003 roku, kiedy Kat robił za rozgrzewkę przed Iron Maiden. Nagrane wówczas utwory poddano później solidnej obróbce w studiu (łącznie z dogrywkami), stąd też całość brzmi niemal imponująco – potężnie, ciężko i czysto. A że kryje się w tym drobne oszustwo? „Wszyscy tak robią” – Piotr Luczyk. Ten sam Luczyk Piotr z sobie tylko znanych powodów pokusił się o odegranie koncertu na jedną gitarę (gdzieniegdzie tylko oficjalnie wspomagając się technicznym), co jest o tyle ciekawe, że pod ręką był Valdi Moder, który grał z Katem na trasach poprzedzających ten festiwal. Ja wiem, że Piotr ma wielkie umiejętności, ale z tak utalentowanym kompanem mógłby osiągnąć znacznie lepsze rezultaty, a przede wszystkim sięgnąć po bardziej wymagający repertuar. Niczego w zasadzie nie można zarzucić sekcji rytmicznej (tworzy zwarty i cholernie mocny fundament całości) oraz formie wokalnej Romana, choć jakość jego zapowiedzi bywa dyskusyjna.

Setlista jest… taka sobie — i już abstrahując od tego, że krótka — bo zawiera sporo niezbyt koncertowych utworów i zapychacz w postaci motywu z filmu „Mission Impossible”. Owszem, „Płaszcz Skrytobójcy”, „Purpurowe Gody” i „Niewinność” bronią się w wersjach studyjnych (ten ostatni najmniej), ale na żywo jakoś specjalnie pulsu nie przyspieszają, no i wyraźnie zaburzają dynamikę występu. Dobrze chociaż, że zespół zadbał o kilka największych hiciorów z „Wyrocznią”, „Killerem”, „Wierzę” i „Diabelskim Domem” na czele. Mnie jednak najbardziej brakuje porządnej reprezentacji „Bastarda”, bo „Łza Dla Cieniów Minionych” (swoją drogą – dziwnie tu brzmi gitara rytmiczna) i zajawka „W Bezkształtnej Bryle Uwięziony” to zdecydowanie za mało. I jeszcze coś – w intrze zachowano trzysekundową zapowiedź rodem z PRLu, jakbyśmy, kurwa, nie wiedzieli, czyja płyta trafiła do odtwarzacza.

Jako bonus, do płyty dorzucono nową wersję klasycznego „Ostatniego Taboru” (plus w najlepszym przypadku półprofesjonalny teledysk do tego utworu). Numer zachwyca gitarowymi ornamentami i ślicznym brzmieniem, ale czy jest przez to lepszy od oryginału? Moim zdaniem jednak nie.

I tak właśnie wygląda pożegnanie z Katem. Z jednej strony Somewhere In Poland 2003 robi bardzo dobre wrażenie, z drugiej natomiast pozostawia ogromny niedosyt i zniesmacza całym cyrkiem, który towarzyszył wydaniu tej płyty.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 lipca 2020

Misery Index – Rituals Of Power [2019]

Misery Index - Rituals Of Power recenzja reviewDo dupy z tym Misery Index! Co się zabierałem do pisania o Rituals Of Power, wychodziła mi praktycznie kopia recki „The Killing Gods”. Co poradzić, skoro Amerykanie dopracowali swój styl do perfekcji i w jego ramach nagrywają wyłącznie zajebiste płyty, które po prostu trzeba obsypywać komplementami. Poza tym wydaje mi się, że wymyślanie nowych utworów przychodzi im z taką łatwością, jakby byli jedynymi przedstawicielami grindującego death metalu na świecie i nie musieli się nikim przejmować. A może naprawdę się nie przejmują? Kto ich tam wie; ja w każdym razie jestem przekonany, że żaden miłośnik gwałtownej muzyki nie będzie ich materiałem zawiedziony.

Misery Index, podobnie jak ostatnio, przygotowali zestaw kilku numerów, które są niesamowicie energetyczne, dynamiczne, brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i w sumie… niepodrabialne. Zespół ma doskonały patent na łączenie totalnej żywiołowości, chirurgicznej precyzji i technicznego mistrzostwa, więc, co zrozumiałe, korzysta z niego także na Rituals Of Power. Świetnym przykładem kompozytorskiego wyrobienia Misery Index jest uberhiciorskie „New Salem”, który każdego maniaka złapie za mordę i przeciągnie po podłodze jak mokrą szmatę. Z kolei odrobinę inne wrażenia zapewniają „Decline And Fall” i kawałek tytułowy, bo choć również szybko wpadają w ucho i pierdolnięcia im nie brakuje, to w swoich późniejszych częściach zaskakują pewną dramaturgią i bardzo klimatycznymi partiami, które udanie podnoszą poziom świeżości i tak już świeżej muzyki.

Ponadto zespołowi należą się pochwały za kapitalne soczyste — a przy tym nieco inne niż na „The Killing Gods” — brzmienie i krystaliczną produkcję, która uwypukla wszystkie aranżacyjne cudeńka i podbija dynamikę i tak już dynamicznych utworów. Warto także wspomnieć, że Rituals Of Power jest pozbawiony wszystkiego, co miałoby choćby znamiona zapychacza. Innymi słowy: zero dłużyzn, sam konkret, w dodatku podany z pełnym zaangażowaniem.

Jako że jestem z natury czepliwy i zawsze muszę się do czegoś przypieprzyć, a w przypadku Rituals Of Power nie mam właściwie do czego, na zakończenie napiszę tylko, że trochę martwią mnie coraz dłuższe przerwy między kolejnymi płytami Misery Index. No, ale jeśli taka ma być cena ich wysokiej jakości, jakoś to przeboleję.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

12 lipca 2020

Mercyless – The Mother Of All Plagues [2020]

Mercyless - The Mother Of All Plagues recenzja okładka review coverThe Mother Of All Plagues to już trzeci album Mercyless od momentu ich powrotu do grania po dziesięcioletniej przerwie i jakby tego było mało, trzeci naprawdę udany. Tym samym Francuzi, przynajmniej ilościowo, przebili swój klasyczny dorobek z pierwszej fazy działalności, zanim znudziło im się brutalne granie. Zespół ponownie raczy nas podanym na surowo pierwotnym death metalem, i choć muzyka na pewno nie jest aż tak obskurna jak na „Pathetic Divinity”, to z pewnością trafi do wielbicieli zagranego z jajami oldskula.

Przy pierwszym zetknięciu The Mother Of All Plagues sprawia wrażenie materiału nieco nowocześniejszego od poprzednika (czy tam bliższego współczesności), co wcale nie znaczy, że Francuzi proponują jakiekolwiek patenty wykraczające poza 1992 rok. Nic podobnego! Momentami brzmi to wszystko tak, jakby nagrania „Abject Offerings” były dopiero przed nimi, stąd też trafiają się riffy ewidentnie zainspirowane Possessed i wczesnym Death. Komuś to przeszkadza? No! Tym bardziej, że całość zgrabnie trzyma się kupy i stanowi przyjemny powrót do przeszłości, do czasów, kiedy z muzyki na każdym kroku przebijała się prawdziwa szczerość i zaangażowanie. Na The Mother Of All Plagues ani jednego ani drugiego nie brakuje, co jest pewnym ewenementem, biorąc pod uwagę metryki panów z Mercyless. Im się po prostu chce grać, bez rozmieniania się na drobne i — sądząc po limitach ich płyt — bez ciśnienia na robienie wielkiej kariery.

W stosunku do „Pathetic Divinity” nowy album jest wyraźnie wolniejszy (blasty pojawiają się znacznie rzadziej), nieco mniej brutalny i może się pochwalić dużo czystszym brzmieniem, ale na szczęście wokal Maxa Otero wciąż jest pięknie wymiotny, solówki (w tym kilka zagranych przez gości) to klasa sama w sobie, a chwytliwość utworów została zachowana na identycznym poziomie, choć osiągnięto ją w inny sposób. W odróżnieniu od poprzednika, na którym dużą rolę odgrywały sprytnie skonstruowane refreny, teraz Mercyless mocniej zaakcentowali same melodie. Tak przygotowanej płyty słucha się z dużą przyjemnością, zwłaszcza że 35 minut to optimum, choć mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby wywalić nic niewnoszące interludium, a całość miała w sobie więcej brudu. To jednak tylko szczegóły, na które można z łatwością przymknąć oko. Ja przymykam i dlatego mogę wystawić The Mother Of All Plagues solidne 8.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 lipca 2020

Uerberos – Stand Over Your Grave [2020]

Uerberos - Stand Over Your Grave recenzja okładka review coverUerberos to taka ciekawostka przyrodnicza z Discovery – rzadki przykład zespołu, który nie zawodzi pokładanych w nim nadziei. Na potwierdzenie tych słów mam Stand Over Your Grave – następcę i tak już udanego „Tormented By Faith", którym młodzieńcy z Żor trzy lata temu zaznaczyli swoją obecność na polskiej scenie. Do drugiego ataku przystąpili w rozbudowanym składzie, lepiej przygotowani i — sądząc po sączącej się zewsząd agresji — zdeterminowani jak nigdy wcześniej. Poprawili się dosłownie w każdym aspekcie, więc jeśli z jakiegoś powodu przeoczyliście ich debiut, to teraz nie będzie dla was żadnych wymówek.

Przede wszystkim Uerberos nie zafundowali swoim — jak dotąd nielicznym (ale to się wkrótce zmieni) — fanom powtórki z rozrywki, a zatem kalki „Tormented By Faith”. Choć ogólne założenia muzyki wydają się takie, jak poprzednio, Stand Over Your Grave jest materiałem zdecydowanie innym – bardziej intensywnym, cięższym, szybciej wpadającym w ucho, a przy tym szybkim jak skurwysyn. Chłopaki nie komplikują specjalnie przekazu, skupiają się raczej na grzaniu w okrutnych tempach, a czynią to na tyle inteligentnie, że nie ma tutaj mowy o monotonnych czy jednowymiarowych kompozycjach. Jeśli lubicie podejście do grania szwajcarskiego Requiem, to wizja death metalu według Uerberos z pewnością przypadnie wam do gustu, bo to napierdol sprawiający podobną radochę.

Mimo iż przez 40 minut zespół praktycznie napiera od blastu do blastu (wyrazy współczucia dla perkusisty), w muzyce jest dość smaczków i skoków dynamiki, żeby utrzymać uwagę słuchacza i zmusić go do kolejnych przesłuchań. Z jednej strony to zasługa zdobytego doświadczenia i rozwinięcia zmysłu kompozytorskiego, a z drugiej naprawdę solidnego podciągnięcia warsztatu technicznego, bez którego wielu z zawartych na Stand Over Your Grave pomysłów Uerberos nie byliby w stanie zrealizować. Na debiucie nie było przecież aż tak gęstych i wyrazistych numerów jak chociażby „Beautiful Crimson Of Your Blood”, „Flaming Darkness” (oba zdradzają duży potencjał koncertowy), „Putrescine” czy „To Make You Suffer!” (z kolei do tej dwójki udanie wprowadzono motoryczne partie).

Jakby tego było mało, Uerberos weszli na wyższy poziom również jeśli chodzi o produkcję. Zespół skorzystał z usług tego samego studia i realizatora co przy okazji debiutu, jednak uzyskał zupełnie inne rezultaty. Stand Over Your Grave brzmi znacznie nowocześniej, masywnie, z zajebistym mięskiem w gitarach i dostatecznie czytelnie, żeby nie zatracić aranżacyjnych niuansów w jednolitej ścianie dźwięku. Mały problem mam tylko z wokalami, bo czasami wydaje mi się, że nie są odpowiednio zespolone z muzyką, że nie do końca dobrze je zbalansowano w miksie.

Nie licząc tego szczegółu — urojonego bądź nie — muszę przyznać, że Uerberos odwalili kawał dobrej roboty, za którą należą im się szczere pochwały. Zespół otrząsnął się z wcześniejszych wpływów (tym razem nawet z lupą nie doszukałbym się zbieżności z Sinister), nabrał pewności siebie i pokazał prawdziwy potencjał ekstremalnego nakurwiacza. Fani bezlitosnej młócki z pewną dozą chwytliwości w typie Hour Of Penance, Mass Infection czy Antropofagus powinni być Stand Over Your Grave usatysfakcjonowani.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/uerberosband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

21 czerwca 2020

Ad Nauseam – Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est [2015]

Ad Nauseam - Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est recenzja okładka review coverFani najbardziej szalonego oblicza Gorguts wystąp! Ad Nauseam to zdecydowanie zespół dla was! Włosi za główną inspirację obrali sobie przede wszystkim „Obscura” i „Colored Sands”, a więc muzykę zajebiście ambitną, wymagającą (tak od nich samych, jak i od słuchaczy), brutalną i utrzymaną w specyficznym nastroju. Żeby nie było zbyt nudno i jednowymiarowo, całość uzupełnili rozwiązaniami charakterystycznymi dla nieco niedocenianego Gigan oraz, już skromniej, Ulcerate (zerknijcie na tytuł drugiego kawałka na ich debiucie…) czy Altars. Na papierze wygląda to na mieszankę wybuchową, a w rzeczywistości – jest jeszcze lepiej.

Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est to najwyższej próby techniczny death metal, który dla większego doprecyzowania stylu można by uzupełnić określeniem awangardowy, gdyby nie to, że Ad Nauseam pojawili się przynajmniej o kilka lat za późno. Nie zmienia to faktu, że jako jedni z naprawdę nielicznych doskonale poradzili sobie z pogiętym jak widelec w mlecznym barze materiałem. Tu nie ma żadnych kompromisów czy chodzenia na skróty ani tym bardziej liczenia się z możliwościami przeciętnych odbiorców – czyli coś, co lubię. Przez 55 minut Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est zespół praktycznie nie zostawia chwili na wytchnienie, a jeśli już – to jest to wytchnienie pozorne, bo wiadomo, że zaraz nastąpi jakieś jebnięcie, a poza tym nawet w tych spokojnych partiach (w tym w opartych na instrumentach smyczkowych) Ad Nauseam również potrafią nieźle zamieszać.

Warto odnotować — bo to prawdziwa rzadkość — że gitarzyści sprawnie opanowali techniki duetu Lemay-Hurdle, niezbędne do wydawania dziwnych-popieprzonych dźwięków i skrzętnie z nich korzystają, nawet wtedy, gdy tempo utworu jest ekstremalnie szybkie i takie wygibasy wymagają nadludzkiej precyzji, a kto wie, czy i nie dodatkowych kończyn. W ogóle bardzo mi się podoba, że im szybciej Ad Nauseam grają — a rozpędzają się bardziej niż Gorguts kiedykolwiek — tym bardziej jest to skomplikowane i przytłaczające, czego przykład mamy chociażby w „Into The Void Eye”. Co ciekawe, pomimo absurdalnie pokręconych struktur i wielu gwałtownych zmian klimatu, na Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est zawarto także odrobinę chwytliwości (takiej w stylu znanym z „Nostalgia”), dzięki której album wchodzi dość gładko jak na takiego potwora.

Dużą rolę w przystępności Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est odgrywa świetnie dobrane, naturalne brzmienie, które jest zasługą wysiłków całego zespołu. Ponoć Włosi korzystali przy nagraniach z jakiegoś archaicznego sprzętu i dużo kombinowali z jego ustawieniami – cokolwiek by tam nie wyczyniali, zdało egzamin, bo selektywność instrumentów (żaden nie został potraktowany po macoszemu) przy takim zagęszczeniu dźwięków robi ogromne wrażenie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Ad Nauseam od początku wiedzieli, jaki chcą uzyskać efekt.

Zatem jeśli nie boicie się muzyki, która ryje beret i nikogo nie pozostawia obojętnym, debiut Ad Nauseam powinien być dla was ciekawym doznaniem. Albo wyzwaniem.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.adnauseam.it

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 czerwca 2020

Construct Of Lethe – Exiler [2018]

Construct Of Lethe - Exiler recenzja okładka review coverGeneza tego zespołu/projektu jest z lekka dziwna, bo powstał tylko po to, żeby Tony Petrocelly mógł jakoś spożytkować materiał, jaki w ciągu ostatnich lat przygotował pierwotnie dla paru swoich, w tej chwili w większości już nieistniejących, kapel. Ot, takie death metalowe wysypisko nieużywanych pomysłów. Debiutem Construct Of Lethe udowodnił jednak, że nie robi niczego na odpierdol i koniec końców taki „patchworkowy” twór ma sens. Dwójka wyszła mu jeszcze lepiej, więc tym bardziej zachęcam, żeby dać zespołowi szansę. Wszak od ostatniej porządnej płyty Morbid Angel upłynęło tak dużo czasu…

Nie da się ukryć, że muzyka Construct Of Lethe jest w ogromnym stopniu zainspirowana dokonaniami Morbidów, a wpływy ekipy Azagthotha słychać ba Exiler niemal w każdej frazie, ale Amerykanie nie ograniczają się tylko do nich, inkorporując do utworów choćby schizolskie patenty Immolation czy dysonanse charakterystyczne dla Gorguts. To wszystko okrasili garścią swoich — należy nadmienić, że ciekawych i udanie wplecionych — pomysłów i podali w dobrze dopasowanym brzmieniu. Bardzo istotne jest to, że Construct Of Lethe nie boją się eksperymentów, nie wydają się być ograniczeni wcześniej wypracowanymi schematami, ani też nie próbują być nowocześni na siłę – jeśli coś im pasuje do utworów, po prostu korzystają z tego. Słuchając Exiler nie czuję zgrzytów, tu każdy element gładko i naturalnie zazębia się z innymi. Construct Of Lethe pokazują, w jakiem kierunku Morbidzi powinni się rozwijać, żeby zachować łączność z przeszłością, a przy okazji robić coś świeżego.

Od strony wykonawczej Exiler nie może budzić najmniejszych zastrzeżeń, bo gitarzyści doskonale opanowali swój fach (Patrick Bonvin pewnie ze dwa razy dziennie modli się do Azagthotha…), a nagrany przez Tony’ego Petrocelly bas nie sprowadza się do plumkania w tle i naprawdę wnosi jakąś wartość do kawałków. Perkusję na Exiler nagrał sesyjnie Kévin Paradis, obecnie jeden z bardziej rozchwytywanych bębniarzy w death metalu, więc jakości jego partii można się domyślać. Całość trwa 40 minut, co przy tym poziomie intensywności i ilości urozmaiceń wydaje się optymalną długością – w ten sposób muzyka ani nie nudzi ani nie doprowadza do przegrzania obwodów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/constructoflethe/

podobne płyty:

Udostępnij:

7 czerwca 2020

Altarage – Nihl [2016]

Altarage - Nihl recenzja reviewAltarage to zyskujący coraz większą rozpoznawalność przedstawiciel zyskującego coraz większą popularność nurtu chaotycznego i nieprzystępnego death metalu, w którym wszystko, co tylko możliwe jest nieczytelne lub spowite mgłą tajemnicy. Stąd też nie wiadomo, kto dokładnie stoi za zespołem (bo obowiązkowo twarze pozasłaniali czarnymi woalkami) i za co w nim odpowiada ani gdzie, kiedy i z kim tenże zespół nagrał swój debiutancki materiał. Znany jest jedynie autor okładki. A, i jeszcze główne inspiracje, bo Hiszpanie w mało subtelny sposób ściągają mnóstwo patentów ze środkowego etapu australijskiego Portal.

Styl, poziom i wizerunek Altarage w pierwszej chwili sugerują, że zespół najpierw wymyślił sobie (podpatrzył) i zaczął (d)opracowywać całą otoczkę, zaś kwestię muzyki zostawił na później – bo cusik się w końcu do tego dopasuje i będzie git. I dopasowali – Nihl sprowadza się praktycznie ściany przytłaczającego hałasu, z którego trudno cokolwiek wyodrębnić, zwłaszcza kiedy kapela wrzuca wyższy bieg. Popieram ogólną ideę i jestem nawet skłonny Hiszpanów za nią pochwalić, ale odrobina wyrazistości też by w tym chaosie nie zaszkodziła, bo momentami słychać, że jeszcze nie nad wszystkim potrafią zapanować, więc obok naprawdę niezłych numerów („Womborous”, „Altars”, „Graehence” – w tym ostatnim mamy najbardziej melodyjny riff) trafiają się i takie, w których zwyczajnie przesadzają z monotonią i banalnością struktur (wskazałbym szczególnie „Baptism Nihl” i „Batherex”).

Nihl trudno uznać za ucztę dla estetów, bo Altarage korzystają z dość prostych rozwiązań, nie pozwalają sobie na zbyt wiele aranżacyjnych urozmaiceń (to akurat byłoby wskazane – jak u Abyssal lub późnego Portal), a brzmienie płyty jest smoliste i mocno przybrudzone. Dla niektórych nie do przejścia będą ponadto osobliwe wokale – cuś jak jęki i pomruki przepuszczone przez kilkumetrową rurę pcv. Mnie taka forma ekspresji w ogóle nie przeszkadza, nie licząc tego, że w żaden sposób nie idzie zweryfikować tekstów.

Mimo całej zamierzonej czy przypadkowej nieprzystępności Nihl ma w sobie coś, dzięki czemu nie można zespołu tak po prostu skreślić. Może to przebijający się z tych dźwięków potencjał, a może znajomość ich kolejnych płyt i świadomość, jak duże zrobili postępy. Jakbym nie miał zakrzywionego obrazu rzeczywistości, potrafię czasem wrócić do tego debiutu.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 czerwca 2020

Ara – Jurisprudence [2020]

Ara - Jurisprudence recenzja okładka review coverLudzie to są świnie. Ot na przykład: ktoś wymyślił sobie, żeby opisać twórczość Ara jako techniczny i eksperymentalny death metal w stylu Gorguts i Anata. W ten sposób jedynie zrobił zespołowi krzywdę, bo później jakiś napaleniec, dajmy na to ja, rzuci się na ich płytę, wysłucha jej z ogromnymi oczekiwaniami, by w końcu skierować pełne pretensji pytanie do wszechświata: no co jest, do kurwy nędzy? Nie dość, że muzyka tego amerykańskiego kwartetu nie ma właściwie nic wspólnego z wyżej wymienionymi kapelami i można ją sprowadzić do „po prostu death metal”, to jeszcze w zasadzie w ogóle nie robi wrażenia.

Instrumentaliści stojący za Ara potrafią wprawdzie dość sprawnie przebierać kończynami, nie gubią się w tych dźwiękach (osobną kwestią jest to, że nie za bardzo jest się tu w czym zgubić), jednak Jurisprudence nie ma w sobie niczego, dzięki czemu ten materiał mógłby wyrastać ponad gatunkową przeciętność. Przypuszczam, że gdyby nie te ciągnące się za zespołem porównania, sam pewnie zakończyłbym kontakt z albumem już po pierwszym kawałku albo nawet w jego trakcie (posłuchacie – zrozumiecie). Magia dużych nazw robi swoje, więc dzielnie wytrwałem kilkanaście przesłuchań, z każdym kolejnym coraz bardziej tracąc nadzieję na wyłapanie czegoś powalającego. Jeśli starczy wam skupienia i mocno się wsłuchacie, to może wyłuskacie kilka riffów zainspirowanych Anata czy partii wokalnych ocierających się o wrzaski Lemay’a (tylko bez tej jego ekspresji), ale to naprawdę wszystko, co łączy Ara z tymi mistrzami.

O krzywdzie, jaka spotkała zespół z zewnątrz, już wspomniałem, teraz muszę wskazać drugą, którą zafundowali (i to dosłownie) sobie sami. Jurisprudence brzmi z lekka dziwnie, żeby nie napisać – do dupy. Serio, krążek oferuje jakość dźwięku na poziomie potraktowanej po macoszemu demówki, nie zaś już kolejnej w dorobku kapeli płyty, która ma pourywać łby. Szczególnie cienko i sztucznie brzmi perkusja — jak z automatu produkcji północnokoreańskiej — czego najgorszy przykład mamy w końcówce „Etymologicide”. Co ciekawe, podobno Amerykanie mieli do wyboru inną wersję masteringu (czy lepszą – tego nie wiadomo), ale w głosowaniu została odrzucona.

W sensownej oprawie muzyka Ara mogłaby się jakoś obronić, bo nie jest to robota amatorów, jednak w obecnej formie spodoba się naprawdę nielicznym. Ja polecałbym odroczyć kontakt z zespołem do następnego materiału, a nuż będzie lepiej.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ara.Music.WI
Udostępnij:

31 maja 2020

Pestifer – Expanding Oblivion [2020]

Pestifer - Expanding Oblivion recenzja okładka review coverPestifer to zespół, któremu zaraz po wydaniu debiutu przepowiadano karierę równie spektakularną jak ta, która stała się udziałem Obscura. Lata mijały i nic takiego nie nastąpiło, zaś zespół stopniowo schodził do coraz głębszego podziemia, kojarzony jedynie przez garstkę fanów. W tym roku Belgowie dobili wreszcie do mitycznej trzeciej płyty, jednak nie należy mieć jakichkolwiek złudzeń, że za jej sprawą dokona się przełom i świat padnie do ich stóp – i nie ma to nic wspólnego z muzyką. Przy absurdalnym limicie na poziomie 500 sztuk nie zawojują nawet średniej wielkości popegeerowskiej wsi.

Na Expanding Oblivion zespół sprawnie kontynuuje styl i formułę brzmieniową zapoczątkowane na „Age Of Disgrace”, co jest o tyle ciekawe, że na długo przed nagraniami obu długoletnich gitarzystów wymieniono na zupełnego świeżaka, choć z pewnym doświadczeniem m.in. w Emeth. Znaczy to tyle, że muzyka Pestifer nie jest dziełem przypadku, a jako kapela są dość pewni swojego stylu i chcą się go konsekwentnie trzymać. Warto temu przyklasnąć, bo techniczny death metal w wykonaniu Belgów znacznie różni się od tego, co zazwyczaj jest kojarzone z takim graniem i przez to może być bardziej atrakcyjny dla wybrednych słuchaczy. Pestifer nie wypadli Necrophagist spod ogona i nie starają się na siłę kopiować patentów Suiçmeza; bliżej im natomiast do mniej ekstremalnych, ale też istotnych aktów typu Martyr, Atheist, Sadist czy średnio zaawansowany Gorguts.

W przypadku Pestifer techniczne zaplecze służy do budowania ciekawych, wielowątkowych i zrównoważonych kompozycji, a wszelkie solówki — choć jest ich dużo — stanowią ich uzupełnienie, nie odwrotnie. Podobnie jest z tempami i poziomem brutalności. Owszem, słychać, że to death metal, perkusista nie ma problemu z blastami, wokale są agresywne, jednak na pewno to nie jest napierdalanie dla samej idei napierdalania. Trzy kwadranse Expanding Oblivion nie przytłaczają, w dodatku całość jeszcze nieco rozładowują trzy krótkie instrumentale. W inność Pestifer wpisuje się również dalekie od sterylności brzmienie albumu. Belgowie pozwolili sobie na odrobinę przybrudzony dźwięk, co wcale nie zaszkodziło czytelności instrumentów – choćby bezprogowy bas cały czas przebija się na powierzchnię i robi tam odpowiednie zamieszanie.

Paradoksalnie to, co dla większości nowych odbiorców powinno być interesującego na Expanding Oblivion, dla fanów poprzednich dokonań Pestifer może stanowić pewien problem, bo oni już dobrze znają podejście zespołu do technicznego death metalu. Nie chodzi o to, że zawartość płyty doprowadzi ich do wyrzygu, bo to wątpliwe zważywszy na jej wysoki poziom. Już raczej mogą być zawiedzeni brakiem jakichś rewolucyjnych zmian w stylu czy ogólnie – elementu zaskoczenia.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestifer.be

Udostępnij: