31 maja 2018

Rapture – Paroxysm Of Hatred [2018]

Rapture - Paroxysm Of Hatred recenzja okładka review coverJakie to fajne! Nie znałem wcześniej tego zespołu, natomiast po wysłuchaniu Paroxysm Of Hatred już wiem, że na przyszłość warto mieć ich na oku. Grecy napieprzają klasyczny death-thrash, którego źródeł należy szukać w końcówce lat 80. ubiegłego wieku. Trzeba przy tym jednak zaznaczyć, że poziom brutalności, jaki utrzymują przez te 41 minut, jest już jak najbardziej współczesny, bo mocno podparty gęstymi blastami.

Muzyka, jaką serwuje nam Rapture, to świetnie brzmiąca wypadkowa rozkręcających się powoli Death, Morbid Angel i Massacra z będącymi w szczytowej formie Kreator, Morbid Saint czy Sadus. Zatem nikogo nie powinno dziwić, że cały materiał można spiąć i podsumować zaledwie dwoma słowami: szybkość i agresja. I chociaż Rapture mają do zaoferowania także niezłą technikę, dobrą produkcję i sporą dawkę chwytliwości (nie należy jej mylić z przesadną melodyjnością, bo chodzi raczej o czepliwe refreny), nie da się ukryć, że interesuje ich przede wszystkim zintensyfikowany i co ważne przemyślany atak na narządy słuchu niewinnych odbiorców – tak charakterystyczny dla kapel sprzed 30 lat. Na Paroxysm Of Hatred furiackie partie gitar i bębnów niemal rozsadzają każdy kawałek, jednak ten pozorny instrumentalny amok jest cały czas pod kontrolą zespołu – Grecy nie pozostawiają niczego przypadkowi; tu każda zmiana tempa czy solówka ma swoje miejsce i zgrabnie trzyma się kupy, dzięki czemu album tworzy monolit i przelatuje bez najmniejszych zgrzytów.

Mimo iż cały zespół prezentuje tutaj naprawdę bardzo równy poziom, na szczególną pochwałę zasługują dwaj kolesie, których wysiłek nadał muzyce Rapture odrobiny oryginalności i indywidualnego charakteru. Pierwszym jest drący ryja z dużym zaangażowaniem wokalista (najlepiej wypadają te jego wściekle rozpaczliwe wrzaski w „Vanishing Innocence” i „Paroxysm of Hatred: Revelation”), drugim zaś wyjątkowo sprawy basman, którego grę wyraźnie słychać nawet w najszybszych momentach. Z takimi ludźmi Rapture ma szansę całkiem sensownie się rozwinąć i uczynić swój przekaz jeszcze mocniejszym. A Memento Mori zapewne ucieszy zarobiona na chłopakach kasiora.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ThrashRapture

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

25 maja 2018

Behemoth – Messe Noire [2018]

Behemoth - Messe Noire recenzja okładka review coverZa sprawą Messe Noire Behemoth zamyka rozdział pod tytułem „The Satanist”, bo nie ulega wątpliwości, że opisywane wydawnictwo stanowi właśnie suplement do ostatniego krążka. Płytę audio można pominąć, ewentualnie odpalić raz dla przyzwoitości – zawiera bowiem wyłącznie numery z „The Satanist" zagrane w oryginalnej kolejności. To samo, plus wiele więcej, mamy na drugim krążku, w zależności od preferencji – diwidi albo blurej.

Pierwsza, zasadnicza część programu to kameralny, około 80-minutowy szoł z 2016 z warszawskiej Progresji, który obejmuje cały materiał z „The Satanist” oraz zestaw kilku sprawdzonych hitów. Tu pierwsze spostrzeżenie – publika znacznie lepiej i żywiej reaguje na starsze, dobrze już znane numery. Trochę mnie to dziwi, bo jak Behemoth udowodnił – wszystkie nowe utwory znakomicie sprawdzają się na żywo. I to niezależnie od tego, czy to mamy do czynienia z brutalnym wygarem, oldskulowym popylaniem czy partią bardziej klimatyczną. A tak na dobrą sprawę, ludziska wykazali się zaangażowaniem dopiero przy okazji komunii (w połowie „In The Absence Ov Light”), na którą rzucili się jak chytra baba z Radomia.

Od strony wykonawczej zespołowi nie można niczego zarzucić, bo doświadczenie i kilkanaście lat docierania się ze sobą robią swoje. Behemoth to dobrze naoliwiona machina, w której nic nie ma prawa zgrzytać. Co do wizerunku, to tu też widać upływające lata, ale w innym sensie – panowie się wyraźnie oszczędzają i nie pozwalają już sobie na tyle machania bańkami, co kiedyś. Czas na spostrzeżenie numer dwa – niech Orion zainwestuje w bas w kształcie topora, bo z daleka zaczyna wyglądać jak Gene Simmons…

Techniczna realizacja tego nagrania nie powoduje opadu kopary, choć powinna. Dźwięku się nie czepiam, ale obrazu już muszę, bo jego jakość stoi na dość przeciętnym poziomie. Sytuacji nie poprawiają pojawiające się w paru miejscach przebitki z teledysków – ani to ładne ani potrzebne. Chwała Cthulhu, że przynajmniej montaż jest na tyle sensowny, że całość można przetrwać bez epilepsji (teraz to się nazywa napadami fotogennymi), co nie było takie łatwe w przypadku „Evangelia Heretika”.

Druga część Messe Noire to koncert z Brutal Assault, który miał miejsce dwa miesiące wcześniej niż ten w Progresji. Setlista, zgodnie z wymogami festiwalu, została okrojona, jednak zespół miał dość czasu, żeby zaprezentować w całości „The Satanist”, a na koniec dorzucić trzy obowiązkowe hity. W każdym razie dramaturgia występu została zachowana, więc wszyscy pod sceną powinni być zadowoleni. Wszyscy przed telewizorami także, bo mimo iż brzmienie jest trochę słabsze niż w Warszawie, strona wizualna wypada atrakcyjniej – oprawa świetlna jest bogatsza, a ujęcia ciekawsze i bardziej urozmaicone. A propos oprawy — i dotyczy to obu koncertów — mam spostrzeżenie numer trzy: konfetti wystrzelone przy „O Father O Satan O Sun!” wygląda jak spadająca na ludzi szarańcza, czyli zajebiście!

Ostatnia sekcja płyty to zbiór wszystkich sześciu teledysków, jakie Behemoth nakręcił do „The Satanist”, więc każdy leń będzie miał je już pod ręką. Wydawnictwo uzupełnia bogata książeczka z porządnymi zdjęciami i ledwie czytelnymi informacjami – to ostatnie, bo ktoś postanowił zaszaleć z kalką. Na koniec trzeba przyznać zespołowi, że całkiem nieźle się wstrzelił z Messe Noire w sezon komunijny…


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 maja 2018

Carnal Decay – You Owe You Pay [2017]

Carnal Decay - You Owe You Pay recenzja okładka review coverYou Owe You Pay to mój pierwszy kontakt z muzyką Carnal Decay i coś czuję, że nie ostatni. Szwajcarzy nie należą do najbardziej finezyjnych kapel pod słońcem, ale z brutalnym death metalem radzą sobie na tyle dobrze, że od czasu do czasu warto zarzucić ich materiał na słuchawki. Oryginalności w tym graniu tyle co nic, jednak ogólny poziom wykonawczy, produkcja i w końcu całkiem przyzwoite pod względem chwytliwości numery sprawiają, że zespołu nie można od tak olać. Dotyczy to zwłaszcza miłośników wybuchowego death metalu uprawianego w krajach Beneluxu. Wpływy Severe Torture, Emeth, Prostitute Disfigurement i przede wszystkim Aborted przewijają się przez cały czas trwania You Owe You Pay i właściwie nie dają o sobie zapomnieć. Podobieństwa riffów, rozwiązań rytmicznych czy wokali są zbyt oczywiste, żeby dały się zignorować, choć to oczywiście jeszcze nie ten poziom techniczny, co wymienione kapele. Mimo tych skojarzeń coś mi się wydaje, że Carnal Decay baaardzo by chcieli, by stawiano ich w jednym rzędzie z Dying Fetus. No cóż, w sejmie mamy takich, którzy w podręcznikach historii widzą siebie obok Piłsudskiego… Uczciwie trzeba przyznać, że Szwajcarzy są w ciut lepszej sytuacji, bo przynajmniej mają minimalny cień minimalnej szansy na osiągnięcie swego celu. Wracając do You Owe You Pay, płytki słucha się całkiem miło – jest brutalna, bezpośrednia i stosunkowo urozmaicona. Ponadto materiał sprawia wrażenie zmajstrowanego pod kątem koncertów – w paru miejscach pojawiają się chórki, riffy są bardzo czytelne (może to zasługa kobiecej ręki?), a zmiany tempa rozłożono tak, żeby każdy znalazł coś dla siebie. Najlepiej to słychać w „Not Worth A Bullet”, „No Sequel”, „Decimating The Living” i „Your Guts My Glory”, przy czym ten ostatni wybija się najlepszymi wokalami, bo właśnie w nim Julien Truchan z Benighted dorzucił trochę swoich bulgotów. Jedynym poważniejszym zgrzytem na You Owe You Pay są dla mnie teksty, a dokładnie nagromadzenie w nich faków, co zalatuje mi rebelianctwem na siłę, wiochą i gangsta rapem. Jeśli przymknąć oko na tą nie najwyższych lotów poezję, to mamy do czynienia z naprawdę przyzwoitym łomotem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnaldecayband/

podobne płyty:

Udostępnij:

13 maja 2018

Napalm Death – Fear, Emptiness, Despair [1994]

Napalm Death - Fear, Emptiness, Despair recenzja okładka review coverBirmingham, mamy problem… Po kilu latach naparzania grind core’a i czterech szalenie ważnych dla gatunku płytach, z których każda była lepsza od poprzedniej, Napalm Death wzięło na odświeżenie stylu. A konkretnie na zwrot w kierunku death metalu w lekko industrialnym (czyżby znak czasów?) sosie. Nigdy nie mogłem pojąć, po co im były tak drastyczne zmiany, bo ani wyczerpanie wcześniejszej formuły ani chęć poeksperymentowania z modniejszymi rozwiązaniami do mnie nie przemawiają. Muzyka na Fear, Emptiness, Despair brzmi czyściej i potężniej niż kiedykolwiek wcześniej, jest też precyzyjniej zagrana, a poza tym zawiera sporo nowoczesnych elementów (co słychać zarówno w podejściu do riffów jak i rytmów), ale bardzo, naprawdę bardzo brakuje jej ducha starych (czyli choćby sprzed dwóch lat, heh) Napalmów. Album rozpoczyna „Twist The Knife (Slowly)”, który jest bezbarwny, anemiczny i całkowicie pozbawiony kopa. Na wielbiciela „Utopia Banished” coś takiego działa jak zimny prysznic – aż strach słuchać dalej. A dalej — o dziwo! — jest już lepiej, choć szalenie nierówno, jakby Brytole sami nie mogli się zdecydować, co, jak i dla kogo grać. Stąd też utworom dobrym i bardzo dobrym (będącym niestety w mniejszości) towarzyszą zupełnie nijakie, nieprzemyślane, przekombinowane i ewidentnie wymuszone. Co ciekawe, trudno jednoznacznie zrzucić na kogoś odpowiedzialność za ten misz-masz, bo poszczególni kompozytorzy podpisali się zarówno pod lepszymi jak i gorszymi numerami. Nawet Barney raz wydziera się z charakterystyczną dla siebie furią, a już po chwili pokrzykuje bez przekonania. Wobec powyższego należy uznać, że w kwestii spójności ciała dał cały zespół. Nie zmienia to jednak faktu, że na Fear, Emptiness, Despair jest dość materiału na wypasioną epkę: „More Than Meets The Eye” (najdłuższy i zdecydowanie najlepszy w zestawie), „Plague Rages”, „Throwaway”, „Remain Nameless”. Te numery do perełki, które jakoś ratują ten album; są intensywne, brutalne, pojawiają się w nich zabójcze riffy i nieszablonowe zagrania. Takiego Napalm Death można słuchać z dużym zainteresowaniem i gdyby całość trzymała ten poziom, ani bym myślał narzekać. Tak dobrze nie ma, bo niemrawych i drażniących fragmentów uzbierało się tu stanowczo za dużo, więc Fear, Emptiness, Despair potrafi męczyć.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 maja 2018

Skeletal Remains – Devouring Mortality [2018]

Skeletal Remains - Devouring Mortality recenzja reviewWystarczyły dwie bardzo dobre i entuzjastycznie przyjęte w podziemiu płyty, żeby włodarze Century Media uznali Skeletal Remains za zespół godny ich zainteresowania. Czuć piniondz? A jak! Nie mam jednak wątpliwości, że na dłuższą metę chłopaki nie spełnią wymagań wytwórni i po dwóch krążkach (to wersja optymistyczna) zostaną wywaleni na bruk. Zatem póki mają okazję, niech promują się na wszystkich frontach i wyciskają z Niemców ile się tylko da. Już przy okazji Devouring Mortality dostali dość kasy, żeby starczyło na mix i mastering od Dana Swanö oraz okładkę od Dana Seagrave’a, co jeszcze bardziej przybliżyło zespół do oldskulowego ideału. Kto wie, może następnym razem wskrzeszą dla death metalu Scotta Burnsa i nagrają album w Morrisound? Marzenia… Tyle o oprawie. Co do muzyki, to dla mnie sprawa jest prosta, oczywista i nie podlegająca dyskusji – za sprawą Devouring Mortality Skeletal Remains potwierdzili, że w tej chwili są najbardziej przekonywającą kapelą łojącą klasyczny death metal z Florydy. Chłopaki z każdym kolejnym materiałem doskonalą i nieznacznie rozwijają ten styl, ale ani przez moment nie robią niczego nienaturalnego czy wymuszonego. Death metal w ich wykonaniu charakteryzuje wierność tradycji, a jednocześnie polot i duża świeżość. Może to tylko moje uwielbienie dla takiej muzyki, ale po analizie wszystkich elementów składowych tej płyty, wychodzi mi, że nie ma się tu absolutnie do czego przypieprzyć – wszystko trybi jak należy i Devouring Mortality brzmi po prostu przezajebiście. Sami zresztą popatrzcie: jest tu cudny wokal (van Drunen nie nagrał takiego wymiotu od czasów „Last One On Earth”), tnące ostrym tremolem gitary, większa niż ostatnio dawka brutalności (Johnny Valles na stanowisku perkmana nieco sobie poblastował), no i cała masa doskonałych technicznie solówek, w których pobrzmiewają echa geniuszu Jamesa Murphy. Ponadto materiał Skeletal Remains może się pochwalić czymś, czego trochę brakowało mi u Rude – dużą chwytliwością. Większej zachęty już mi nie potrzeba. Ocena wygenerowała się automatycznie.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SkeletalRemainsDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

30 kwietnia 2018

Hate – Cain’s Way [2001]

Hate - Cain’s Way recenzja okładka review coverNa przestrzeni ponad 25 lat działalności Hate dorobili się pokaźnej dyskografii, w której wskazanie tej obiektywnie najlepszej/najważniejszej płyty może być pewnym problemem. Sam pewnie musiałbym się poważnie zastanowić, jakimi kryteriami się tu kierować, na co zwrócić szczególną uwagę, bla bla bla… Co innego płyta ulubiona – tu bez chwili namysłu wskazuję na Cain’s Way. I chociaż czas, który upłyną od premiery, brutalnie obnażył i uwypuklił wszystkie realizatorskie braki krążka, to w ogóle nie naruszył naturalnej fajności tego materiału. Po prostu, ekipa Hate miała wówczas bardzo dobre pomysły na utwory, a przy okazji potrafiła je całkiem sprawnie wcielić w życie, więc materiał broni się do dziś. W porównaniu z wcześniejszymi albumami Cain’s Way jest na pewno nowocześniej zaaranżowany – żadna to awangarda, ale nawet taki powiew świeżości zrobił muzyce dobrze. W odstawkę poszła część starych i zbyt często wykorzystywanych schematów, a co za tym idzie także wpływów Deicide (co nie znaczy, że zredukowano je do zera), toteż całość zabrzmiała nieco ambitniej i nabrała większej dynamiki, a bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zróżnicowane (i złożone) utwory zyskały sporo indywidualnych wyróżników, dzięki którym łatwo je zapamiętać. Ponadto — co też oceniam na plus — na Cain’s Way mocniej zaakcentowano te „koncertowe” — motoryczne i zarazem chwytliwe — partie występujące chociażby w „Sectarian Murder”, „Cain’s Way” czy „Shame Of The Creator”. Poza tym styl Hate przeszedł normalną w death metalu ewolucję, która wyniosła zespół na wyższy poziom: ku większej szybkości, brutalności i lepszej technice. Wprawdzie te najszybsze tempa to ponoć bardziej zasługa studyjnych sztuczek niż kończyn Mittloffa, ale liczy się rezultat – a ten jest jak najbardziej zadowalający. A propos umiejętności, warto również zwrócić uwagę na riffy i solówki Ralph’a, który swoimi odjechanymi zagrywkami tchnął w muzykę Hate trochę progresywnych rozwiązań i uczynił ją mniej przewidywalną. Szkoda, że odszedł z kapeli jeszcze przed premierą płyty a co za tym idzie – jego niebagatelny wkład w muzykę nie został należycie doceniony. Adam ze swojej roli wywiązał się bez zarzutu, więc wokal jest mocny i wyraźny, choć jak dla mnie wrzasków jest odrobinę za mało, ale to szczegół. Prawdziwym problem Cain’s Way jest natomiast brzmienie: płaskie, suche i „buczące”. Wydaje mi się, że chciano je podciągnąć pod produkcję Hate Eternal z debiutu, ale realizatorom zabrakło wiedzy, jak uzyskać mięso w gitarach i odpowiednią głębię sekcji rytmicznej. Jednak nawet mimo tych niedoróbek album ma w sobie coś, co potrafi przykuć mnie do głośników na wiele zapętlonych przesłuchań. I to nie żadne niezidentyfikowane „coś”, a porządny zestaw brutalnych szlagierów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 kwietnia 2018

Asphyx – Last One On Earth [1992]

Asphyx - Last One On Earth recenzja reviewZdarzyło mi się już kiedyś wskazać paluchem najlepszy album w historii Asphyx, teraz słów kilka na temat płyty, którą wielu — jak zaraz udowodnię – niesłusznie — uważa za tą naj. Ale po kolei. Do nagrania Last One On Earth Holendrzy mieli przystąpić w skorygowanym składzie – nie udało się; później, już w trakcie sesji, kopa miał dostać van Drunen – nie dostał, bo spisał się na tyle dobrze, że postanowiono wykorzystać nagrane przez niego partie. To była słuszna decyzja, bo jego rozpaczliwe wokale są niewątpliwie ozdobą tego krążka. Wprawdzie wyziewnością ani dzikością nie dorównują tym z debiutu, jednak są na tyle mocne i patologiczne, że muszą się podobać. Równie dobrze prezentuje się brzmienie – stało potężniejsze, a także wyraźnie bliższe szwedzkiej szkole (choćby Grave), choć jak dla mnie brakuje mu wspaniałej syfiastości „The Rack”, mimo iż zespół ponownie skorzystał ze studia Harrow. Co do muzyki – na pierwszy rzut ucha wydaje się, że doszło tu do wielu zmian, a tak naprawdę jej rdzeń pozostał nienaruszony. Last One On Earth jest z całą pewnością lepiej przemyślany od poprzednika, bardziej dopracowany w szczegółach (o czym świadczą chociażby dość ambitne niuanse w drugich riffach „M.S. Bismarck” i „The Incarnation Of Lust”) i pewniej wykonany. Słychać, że zespół sprawniej opanował instrumenty, więc częściej pozwala sobie na szybkie partie, nie stroni także od komplikowania riffów ponad wcześniejsze standardy. Za chęć rozwoju należy Asphyx oczywiście gorąco pochwalić, problem w tym, że właściwie cały progres sprowadza się do kwestii technicznych, nie kompozycyjnych. Na Last One On Earth zespół nie proponuje niczego nowego i w głównej mierze skupia się na powielaniu wykorzystanych już wcześniej patentów i to w sposób ocierający się nieraz o autoplagiat. W konsekwencji tej zachowawczości Asphyx stworzyli materiał dość wtórny i niezaprzeczalnie schematyczny, choć całkiem przyjemny w odbiorze. Oprócz świeżości brakuje mi tu jeszcze przytłaczającego klimatu debiutu i jego nie do końca kontrolowanego szaleństwa w szybkich fragmentach, czyli rzeczy które już od „Vermin” mocno chwytały za serce i jaja. Last One On Earth, nie przeczę, może się podobać, ale ani przez moment nie zachwiał moim uwielbieniem dla „The Rack”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2018

Dismember – Like An Everflowing Stream [1991]

Dismember - Like An Everflowing Stream recenzja reviewPłyt lepszych od „Left Hand Path” i zespołów bardziej konsekwentnych od Entombed w szwedzkim death metalu nie brakuje… Za najbardziej jaskrawy przykład uważam Like An Everflowing Stream autorstwa wiecznie drugiego Dismember. Niestety, nawet pomimo świetnej muzyki, nienagannej postawy i przyzwoitego kontraktu ekipa Mattiego Kärki nigdy nie zdobyła takiego uznania, co ich koledzy od kielicha. Ba – często byli określani ordynarną kopią rodaków!

Wiadomo, punktów wspólnych między tymi zespołami nie brakuje i nie można ich w żaden sposób zanegować: te same wzorce, ten sam sprzęt, totalnie charakterystyczne brzmienie Sunlight, okładka autorstwa Dana Seagrave’a, nawet osoba Nicke Anderssona, który nagrał na Like An Everflowing Stream lwią część solówek… Jednak, kiedy przychodzi do konfrontacji z muzyką, to naprawdę znaczące różnice są dostrzegalne już od kapitalnego „Override Of The Overture” (ten riff pod solówką!).

Dismember postawili na granie wyraźnie prostsze, przyjemnie bezpośrednie i przede wszystkim bardziej chwytliwe. Ponadto wydaje mi się, że debiut Dismember ogólnie odznacza się większą świeżością niż „Left Hand Path”, co chyba ma związek z ogromną ilością szybko zapadających w pamięć melodii. I chociaż na Like An Everflowing Stream trafiają się również utwory stosunkowo rozbudowane (jak wspaniałe „Dismembered” i „In Death’s Sleep” – jedne z najlepszych na płycie), to zespół nigdy nie zapuszcza się w nich w rejony obce dla agresywnego death metalu. Dzięki temu krążek jest bardzo zwarty i niczym nie rozprasza uwagi słuchacza; potrafi natomiast całkiem skutecznie ją skupić z pomocą ponadczasowych szlagierów, do których należy zaliczyć, poza już wymienionymi, „Soon To Be Dead” czy kultowy wręcz „Skin Her Alive”.

Przy okazji tych wyliczanek warto zauważyć, że żaden z kawałków na Like An Everflowing Stream nie sprowadza się do wyjątkowo ekstremalnej i jednostajnej sieczki – wprawdzie nie brakuje w nich szybkich riffów, ale już blasty pojawiają się tylko sporadycznie. Mimo to debiut Dismember jest albumem cholernie mocnym, który nie traci nic z ciężaru nawet w super chwytliwych momentach. Jeśli melodyjny szwedzki death metal ma jakoś wyglądać, to właśnie tak!

Pewnie już do końca życia się nie zdecyduję, którą z dwóch pierwszych płyt Sztokholmczyków lubię bardziej, ale wiem na pewno, że obie stawiam wyżej niż największe osiągnięcia Entombed.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dismemberswedenofficial/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

11 kwietnia 2018

Morgue – Eroded Thoughts [1993]

Morgue - Eroded Thoughts recenzja okładka review coverDeath metalowe kapele z Chicago i okolic nigdy nie miały wielkiego szczęścia do popularności i Morgue nie jest tu żadnym wyjątkiem. W ciągu pięciu lat jako takiej aktywności Amerykanie wydali tylko dwie (obiecujące) demówki oraz debiutanckiego longa, po czym praktycznie zapadli się pod ziemię. Nie bez winy jest oczywiście wytwórnia — Grind Core — która zasłynęła w świecie z utrudniania życia wielu zespołom. Morgue nie mieli nawet tyle farta (albo zwykłej determinacji) co Broken Hope czy Cianide, żeby przebić się do innej stajni, więc ich skromny dorobek zamyka "Eroded Thoughts" z 1993 roku. Krążek sam w sobie też jest dość skromny, bo to tylko siedem utworów zamkniętych w niespełna 32 minutach. Jak na brutalne granie, taki czas wydaje się być optymalny, jednak po wysłuchaniu "Eroded Thoughts" pozostaje duży niedosyt. Ten nie do końca doceniony — lub też po prostu niedostatecznie poznany — krążek zaskakująco gładko łączy w sobie ambitne zagrania spod znaku Gorguts czy Demilich z ociężałym prymitywnym syfem tak charakterystycznym dla Autopsy. W rezultacie Morgue stworzyli muzykę dość unikalną, nieprzesadnie schematyczną i daleką od prostoty, ale — co w teorii powinno zapewnić im branie — wciąż mocno osadzoną w brutalnym graniu. Wszelkich kombinacji (zwłaszcza gitarowych) jest dostatecznie dużo, żeby materiał był interesujący, ale nie na tyle, by ktoś mógł się poczuć nimi przytłoczony. Tym bardziej, że przejścia między tymi bardziej technicznymi fragmentami a obleśnymi zwolnieniami są naprawdę płynnie zaaranżowane (jak w świetnym 'Severe Psychopathology'), więc nie ma tu drastycznych/nienaturalnych przeskoków ze skrajności w skrajność. Nie oznacza to jednak, że te składniki występują na "Eroded Thoughts" w proporcji jeden do jednego. Jak na moje ucho Morgue chętniej i częściej sięgają po riffy z inspirowaną Autopsy chorobliwą wibracją, choć dla niepoznaki serwują je w urozmaiconych tempach. To się sprawdza, a cały krążek jest dzięki temu przyjemnie dynamiczny, a momentami — jak w 'Plagued Birth' — nawet odrobinę melodyjny. Na plus debiutu Morgue można także zaliczyć naturalnie ciężkie brzmienie z przebijającym się od czasu do czasu basem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy znakomity kawałek klasycznego amerykańskiego death metalu. Cholernie jestem ciekaw, w jakim kierunku powędrowałaby ich muzyka na kolejnych wydawnictwach, ale reaktywacji im nie życzę.


ocena: 8,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2018

Martyr – Hopeless Hopes [1997]

Martyr - Hopeless Hopes recenzja okładka review coverW przyrodzie występują tysiące zespołów, którym dojście do jako takiego poziomu wykonawczego (co czasem sprowadza się do utrzymania gitar) zajmuje długie lata, zaś po jego osiągnięciu nie są w stanie zrobić choćby kroku naprzód. Ich przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie zasługują na aż tyle uwagi. Są też i takie, niestety w mniejszości, które promienieją zajebistością już od chwili narodzin. Do tej drugiej grupy należy zaliczyć Martyr pod wodzą braci Mongrain.

Oczywiście można się czepiać i wytykać palcami, że oni mieli w życiu łatwiej, bo to w końcu Kanadyjczycy, a u nich: inna woda, inna gleba, inne powietrze – taka sytuacja. No ale bez przesady, trochę pracy nad sobą wspomniana zajebistość jednak wymagała. W każdym razie już w trzy lata po sformowaniu zespołu panowie Męczennicy mieli dość materiału, żeby nagrać debiutancki Hopeless Hopes – powodujący ślinotok krążek, pod którym z radością podpisałoby się niezliczone rzesze bardziej doświadczonych i utytułowanych, a już na pewno mniej utalentowanych kapel.

Na album składa się dziewięć utworów umiarkowanie brutalnego i nieumiarkowanie technicznego death metalu z progresywnym zacięciem i mnóstwem melodii. Muzycy Martyr umiejętnie wykorzystali wpływy Death („Individual Thought Patterns”) i Atheist („Unquestionable Presence”) do stworzenia czegoś świeżego, nowoczesnego (jak na swoje czasy), a przy tym jeszcze bardziej pokręconego. Urozmaicone rytmy, makabrycznie zawiłe riffy, szalejący bas, wielowarstwowe solówki – z tym wszystkim — i to w dużych ilościach — mamy do czynienia na Hopeless Hopes. Czego jak czego, ale pomysłowości Kanadyjczykom nie można odmówić, a że technikę mają taką, która pozwala w praktyce na wszystko, to nie ograniczają się ani przez chwilę, mieszając patenty z kosmosu.

Wbrew pozorom absurdalny stopień skomplikowania materiału nie odstrasza od płyty, w czym główna zasługa wspomnianych już melodii. To dzięki nim Hopeless Hopes jest albumem stosunkowo przystępnym, wpadającym w ucho i zmuszającym do kolejnych przesłuchań. Drugim czynnikiem przybliżającym muzykę Martyr słuchaczowi jest niezwykle przejrzyste (choć niezbyt ciężkie) brzmienie, które pozwala na wychwycenie wszystkich zawartych w niej niuansów. W ten sposób łatwiej docenić niebanalną konstrukcję utworów takich jak „Prototype”, „Non Conformis” czy — żeby nie wymienić wszystkich — „The Blind’s Reflection” oraz klasę ich kompozytorów.

Niestety Hopeless Hopes to nie tylko zajebistość i trzeba też w końcu zwrócić uwagę na łyżkę dziegciu w tej beczce death metalowego miodu. Problemem, który w moich uszach drastycznie obniża ocenę krążka (do poniższej), są wokale. I nie mam wcale na myśli wyłącznie tych czystych! Wprawdzie bracia Mongrain podzielili się obowiązkami, ale żaden z nich nie dysponował na tamtym etapie choćby przyzwoitym głosem, stąd też agresywne partie w ich wykonaniu są pozbawione należytej mocy, zaś te czyste brzmią po prostu dziwnie i nie na miejscu. Wystarczyłoby zatrudnić kogoś z odpowiednim gardłem, a nie miałbym się w ogóle do czego przyczepić. Aaale – nawet mimo tak potężnego zonka, Martyr zaliczył imponujący start.


ocena: 8,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij: