7 czerwca 2015

Disfigured – Blistering Of The Mouth [2008]

Disfigured - Blistering Of The Mouth recenzja reviewDla wymagającego słuchacza nie ma nic gorszego niż setki kapel klepiących to samo bez choćby najmniejszego śladu własnego pomysłu. W tak hermetycznym gatunku jakim jest brutal death doskwiera to szczególnie, bo prawdziwych mistrzów, pionierów, z których hurtem zrzynają inni, można policzyć na palcach jednej ręki, a działalność zastępów bezmyślnych epigonów sprowadza się do schematu kopiuj-wklej-nie-wybijaj-się. Pułapki totalnej wtórności całkiem umiejętnie uniknęli na swoim debiucie Amerykanie z Disfigured. I choć nawet przez sekundę nie ma wątpliwości, że to normalny brutal death, wprawne ucho wychwyci na Blistering Of The Mouth sporo mniej powszechnych/oczywistych wpływów i rozwiązań, które nadają płytce lekki powiew oryginalności, a już na pewno świeżości. Po pierwsze kolesie nie kopiują na oślep dokonań Disgorge i Devourment. Ba, praktycznie w ogóle ich tu nie słychać! Zamiast tego na Blistering Of The Mouth często pojawiają się nawiązania do klasycznej death’owej młócki na czele z Cannibal Corpse, Deicide, Suffocation, Broken Hope czy nawet Immolation (z debiutu), co przejawia się chociażby w skocznych rytmach, chwytliwych riffach i dość czytelnych konstrukcjach kawałków. Forma tych wtrąceń jest oczywiście odpowiednio zbrutalizowana i dostosowana do wymogów współczesnych odbiorców, ale ich fajność, o dziwo, trzyma poziom tamtej wspaniałej epoki. Nie ma w tym żadnej filozofii ani niczego skomplikowanego, a jednak efekt uzyskany przez Disfigured jest co najmniej zadowalający, bo tak urozmaicony materiał, nawet pomimo pewnych brzmieniowych niedoskonałości, z łatwością lokuje się między uszami, a przy tym starcza na dłużej niż typowy brutal death. Jeśli zatem ktoś szuka solidnej podziemnej młócki, o której nie zapomina się w pięć minut po odłożeniu krążka na półkę, Blistering Of The Mouth powinien mu spasować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2015

Obituary – Dead [1998]

Obituary - Dead recenzja reviewPrzewrotnie i niezwykle humorystycznie zatytułowana koncertówka Obitków przynosi nam trochę ponad godzinę świetnie odegranego, rytmicznego łomotu. Szesnaście kawałków zawartych na płycie stanowi w jakimś stopniu przekrój przez dyskografię grupy, choć nacisk na „Back From The Dead” jest aż nadto widoczny. Odbyło się to kosztem numerów z pozostałych albumów, co może nieco rozczarowywać wielbicieli staroci. No, ale nagrań dokonano podczas trasy promującej właśnie tamten krążek (dokładnie w Bostonie), więc w sumie nie ma się czemu dziwić. Rozczarowywać może także fakt, iż zagrali tylko początek z cudownego „Chopped In Half”, pozbawiając słuchaczy niezłego rozpierdolu. Jest za to zajebiste — i „nieco” dłuższe niż w oryginale — solo Donalda w „I’m In Pain”. Inne plusy to kapitalna, utrzymana w stylistyce horror-kiczu oprawa graficzna oraz naprawdę niezłe (bo mocne i czytelne) brzmienie. Sam koncert jest dynamiczny, brak w nim niepotrzebnych dłużyzn, a „dramaturgia” występu zbudowana jest jak należy („Slowly We Rot” na sam koniec!). Sympatyczne są wycharkiwane przez Johna zapowiedzi, nie jest ich może dużo, ale zawsze to przyjemny akcent. Po krótkiej recenzji będzie krótkie podsumowanko. Jeśli ktoś oczekuje cudów, to niech szuka gdzie indziej, bo tu ich nie ma. Jest za to mocny death metal bez większych ozdobników. Dead na tle koncertówek innych klasycznych załóg z Florydy niczym się nie wyróżnia, ani zbytnio od nich nie odstaje (obojętne, czy na plus, czy minus), jednak fan Obituary spokojnie może w ten kawałek plastiku zainwestować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2015

Morbid Angel – Entangled In Chaos [1996]

Morbid Angel - Entangled In Chaos recenzja okładka review coverWiadomo, jak to jest z największymi – zawsze muszą być w czymś pierwsi, muszą przecierać szlaki, dawać niezbite świadectwo swojej zajebistości i robić za punkt odniesienia tym gorszym/biedniejszym. Nawet w tak, zdawać by się mogło, błahych sprawach jak płyta koncertowa. U Morbid Angel pretekstem do potwierdzenia statusu liderów gatunku było podsumowanie ogromnej trasy promującej „Domination”. Z tej to okazji wydali sobie koncertówkę. Równie dobrze mogli zrobić barbekiu w ogródku Trey’a, nawalić się do nieprzytomności jakimiś amerykańskimi sikami i zapolować na świstaki – wkład w rozwój death metalu byłby ten sam. Płyta w takim kształcie, w jakim pchnięto ją do ludzi, po prostu mija się z celem, choć trudno mi jednoznacznie osądzić, czy dlatego, że zespół się do niej nie przyłożył, czy też przyłożył się aż za bardzo. Ta koncertowość Entangled In Chaos, o którą się rozchodzi, jest jakaś nienamacalna, krążek nie ma za grosz klimatu prawdziwego występu, zupełnie nie porywa, wokale Vincenta to bieda, a skromność setlisty (11 kawałków w niecałe 40 minut!) tylko wkurwia niepoważnym traktowaniem odbiorcy. Takie to wszystko sztuczne, plastikowe, ładnie wyczyszczone, sprytnie wyedytowane… album brzmi jak nagrane na setkę demo, do którego ktoś dla zachowania pozorów (i w dodatku na siłę) dokleił kilkanaście sekund odgłosów niezbyt entuzjastycznie reagującej publiki. Nie ma tu żadnego haczyka, który sprawiałby, że do Entangled In Chaos chciałoby się wracać częściej niż raz na kilka lat, a co gorsze – w ogóle zobaczyć Morbid Angel na żywo. Dobrze chociaż, że to wrażenie można wyprostować sobie bootlegami.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2015

Unborn Suffer – Unborn Suffer [2012]

Unborn Suffer - Unborn Suffer recenzja okładka review coverDyskretnie przyglądam się działalności Unborn Suffer, słucham generowanego przez chłopaków hałasu i dochodzę do wniosku, że — świadomie czy nie — zespół drepta ścieżką bardzo typową dla polskich grindersów. Chodzi mi o to, że kapela istnieje gdzieś na uboczu polskiej sceny, żaden wydawniczy potentat (lokalny) dupy sobie nimi nie zawraca, a maniacy ekstremy kieszonkowego raczej by za nich nie oddali. Co innego poza granicami naszego grajdołka – wytwórnie wykazują mniejsze lub większe zainteresowanie, fanów nie brakuje, a nazwa zespołu jest wymieniana wśród naszych najlepszych rzeźników. Jakby głupio to nie zabrzmiało, polskość wyziera także z muzyki Unborn Suffer. Po prostu słychać, że chłopaki wychowali się na aktach typu Parricide, Squash Bowels czy Dead Infection, przy czym najwięcej wspólnego mają z mordercami z Chełma. Wiadomo, że pod względem doświadczenia i brzmienia nie mogą się równać z wyżej wymienionymi, ale ambicji im nie brakuje, o czym najlepiej świadczy duże urozmaicenie tego ledwie 25-minutowego materiału, a już szczególnie niestandardowa praca sekcji rytmicznej. Swego death-grindowego gluta Unborn Suffer zapodają zatem z głową i zaangażowaniem, stroniąc przy tym od najbardziej tandetnych i nudnych rozwiązań. Co więcej, chłopaki potrafią nawet odrobinę zaskoczyć, czego jaskrawym przykładem jest bardzo klimatyczny tytułowiec (jego pierwsza część, nie „ukryty numer”) oraz fakt, że cover Kataklysm przelatuje tak, jakby to był ich własny kawałek! O umiejętności zespołu i jego dalszy rozwój czysto techniczny się nie martwię, ale nad wokalami mogą jeszcze popracować, by uczynić je bardziej wyrazistymi, żeby porządnie szarpały jelita na równi z muzyką. Gdy tylko Unborn Suffer poprawią się w tym elemencie i nieco rozwiną brzmienie, to całkiem zasadnie będą mogli dobijać się do czołówki; na razie jeszcze grzeją dupska w poczekalni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/UnbornSuffer
Udostępnij:

3 maja 2015

Defaced – Forging The Sanctuary [2015]

Defaced - Forging The Sanctuary recenzja okładka review coverJak już pewnie zdążyliście (nie)zauważyć, Szwajcarzy nie narobili wielkiego szumu za sprawą debiutanckiego „On The Frontline”. Takie życie. Powiedzmy sobie jednak szczerze – niczego nadzwyczajnego tam nie było, ot w miarę solidna, choć nieco nieskładna, płyta bez specjalnych przebłysków. Z wydanym niedawno Forging The Sanctuary Defaced również nie zawojują podziemnego świata, ale akurat tego krążka żaden maniak tradycyjnie potraktowanego, bezlitosnego death metalu nie powinien przegapić. Z jednej strony jest to granie boleśnie wtórne, fanatycznie nieoryginalne i pozbawione jakichkolwiek innowacyjnych elementów, a z drugiej trudno odmówić mu autentyczności, a zespołowi sprawności w lepieniu cudzych patentów, odczuwalnego zaangażowania i radochy płynącej z dokonywania takiej masakry. Za Forging The Sanctuary przemawia wiele czynników, a najbardziej istotnym może okazać się fakt, że takiego konserwatywnego, radykalnego wręcz death metalowego napieprzania w ostatnich latach dostajemy w swe łapska coraz mniej. Nie chodzi tutaj o jakieś sentymentalne wycieczki — bo do klasycznych „Leprosy” czy „From Beyond” im daleko — co po prostu o ekstremalny wygrzew bez najmniejszego ciśnienia na choćby pozorowaną nowoczesność. Z racji pochodzenia kapeli i pierwszego wrażenia, jakie robi Forging The Sanctuary, Defaced najłatwiej porównać do Requiem, bo i brzmienie i podejście do notorycznego blastowania są u obu grup niemal identyczne. To główne skojarzenie można uzupełnić o nazwy takie jak Exmortem, Azarath, Purgatory czy nawet Vader – żaden fan tych zespołów nie powinien być rozczarowany zawartością opisywanego albumu. Ale to nie wszystko, z czym mamy tu do czynienia, bo koniecznie trzeba jeszcze zwrócić uwagę na pakiet najwyraźniejszych zapożyczeń: rozbudowane solówki w stylu Deicide (ze „The Stench Of Redemption”), blackowe wrzaski i pewne rytmiczne zagrywki żywcem zaciągnięte od Belphegora (w takim „Rapture Through Bondage” przysiągłbym, że słyszę Helmutha) oraz ociężałą miazgę znaną z płyt Bloodbath. Ta wyliczanka wpływów naturalnie nie wyczerpuje tematu, ale pozwala się dość dobrze zorientować w tym, co muzykom Defaced chodzi po głowach. Ponadto trzeba nadmienić, że w porównaniu z debiutem Forging The Sanctuary jest materiałem nie tylko szybszym i brutalniejszym, ale przede wszystkim znacznie dojrzalszym, lepiej przemyślanym, bardziej spójnym i mocniej trzymającym się kupy. Zresztą, już za samą rezygnację z irytujących szwedzko brzmiących melodyjek chłopaki zasłużyli na pochwałę. Jedynym poważniejszym mankamentem materiału, przynajmniej dla części odbiorców, może być jego objętość – prawie 50 minut, a to już sporo jak na taką intensywność. No, ale to nie problem, w końcu płytka jest skierowana raczej do zaprawionych słuchaczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.defaced.ch
Udostępnij:

26 kwietnia 2015

Aborted Fetus – Private Judgement Day [2014]

Aborted Fetus - Private Judgement Day recenzja okładka review coverAborted Fetus, choć nie należą do najbardziej płodnych (co przy takiej nazwie nie powinno nikogo dziwić…) kapel na świecie, już zdążyli sobie wypracować całkiem przyzwoitą renomę na brutalnej scenie, także poza granicami Rosji. Za sprawą czwartego w dyskografii albumu Private Judgement Day nic wielkiego w ich karierze raczej nie nastąpi, globalny układ sił też nie stanie na głowie, ale bez wątpienia umocnią swoją pozycję i podbiją serca kilku kolejnych miłośników krwawej miazgi. Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, wiadomo – taka specyfika gatunku, ale zupełnie niezłe aranżacje – już tak. Panowie robią, co tylko mogą, żeby nie sprowadzić kawałków do jednostajnego blastu i bulgotu, a czynią to na tyle skutecznie, że płytka po prostu wpada w ucho. Wrzucając na ruszt Private Judgement Day trzeba się liczyć przynajmniej z dwoma-trzema niewymuszonymi powtórzeniami – a to bardzo dużo jak na brutal death. Największy udział w budowaniu nośnej dynamiki materiału ma chyba perkman (bo nawala w sposób żwawy i o dziwo urozmaicony, choć akurat brzmienie garów jest dalekie od ideału), ale i gitarzysta potrafi się przyjemnie rozkręcić (nawet do solówki!) i wyjść poza najbardziej oczywiste schematy. Kolejne istotne dla mnie plusy kreacji Aborted Fetus to umiar w doklejaniu wszelakich introsów oraz sensowne ograniczenie partii wokalnych – dzięki temu z kawałków można wyciągnąć więcej muzyki niż pospolitego hałasu, a z ogólnego kontaktu z Private Judgement Day więcej przyjemności niż udręki. Przyjemnie napieprzają, ot co.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 kwietnia 2015

Anasarca – Dying [2004]

Anasarca - Dying recenzja okładka review coverJa tam się na zagrywkach biznesowych nie znam, ale to, co zrobili kolesie z Anasarca przy okazji trzeciej płyty, to się chyba redukcją kosztów zowie. Michael Dormann i Herb Grimm doszli najwyraźniej do wniosku, że skoro we dwóch potrafią nagrać to samo, co wcześniej w czterech, to nadprogramowi koledzy są im, przynajmniej w studiu, niepotrzebni. No i nagrali Dying, która od strony muzycznej i brzmieniowej praktycznie nie różni się od poprzedzającego ją krążka „Moribund”. Przy ustawionej na maxa wnikliwości — o jaką jednak trudno w przypadku dość jednowymiarowego death metalu — można się tu doszukać nieznacznego zwolnienia obrotów oraz garści odrobinę bardziej melodyjnych riffów, ale to naprawdę wszystko, na co dwaj kolesie sobie pozwolili. Mało? Trochę tak, bo — niezależnie od uszczupleń składu — czasu na przygotowanie tych 33 minut materiału Niemcy mieli sporo, a ograniczyli się do konsekwentnego naparzania wcześniejszych patentów. Zatem, jeśli wziąć pod uwagę, że na „Moribund” kawałki były do siebie bardzo podobne, a Dying jest bardzo podobny do „Moribund”, to… trzeba się przed zakupem takiego albumu poważnie zastanowić, choć — żeby nie było wątpliwości — obiektywnie jest całkiem niezły. Ja fanatykiem Anasarca nie jestem i tych płyt mogę słuchać zamiennie, bo — pomijając krańcowo różny koncept liryczny — gwarantują identyczne wrażenia obcowania z dobrze zmajstrowaną — także pod względem realizacji — death metalową sieczką, do której raz na jakiś czas można bez bólu (i bez specjalnie głębokiej refleksji, niestety) wrócić.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.anasarca.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 kwietnia 2015

Gorgasm – Destined To Violate [2014]

Gorgasm - Destined To Violate recenzja reviewPo tym jak Damian Leski wstąpił w szeregi rozchwytywanego Broken Hope, dalsze istnienie — niewiele przecież wcześniej wskrzeszonego — Gorgasm stanęło pod dużym znakiem zapytania. W końcu zawsze to lepiej/łatwiej przyciąć trochę kasy na urojonych sentymentach naiwnych sezonowców, niźli szlajać się po zapadłych dziurach z własnym zespołem. Mimo wszystko lider Gorgasm postanowił jeszcze zawalczyć i w tym celu sięgną po materiał, który — jak wieść gminna niesie — szlifował z kolegami chwilę przed rozpadem. Stąd też Destined To Violate jest bliższy „Masticate To Dominate” niż wydawniczo młodszy od niego „Orgy Of Murder”, choć kolosalnych różnic naturalnie między nimi nie ma. Jedyną większą ciekawostką jest przytłaczająca objętość albumu — aż 39 minut — która może odrobinę zaskakiwać obeznanych w standardach Gorgasm. Fani powinni być zatem takim ochłapem nasyceni (przesyceni?), zaś przeciwnicy zespołu – jeszcze szybciej stracą siły od tego obleśnego hałasu. Przy okazji, trudno pozbyć się wrażenia, że ilość (minut i utworów) ma tu w jakimś stopniu zrekompensować jakość materiału. Nie chcę przez to powiedzieć, że Amerykanie odwalili fuszerkę – tak na pewno nie jest, bo nadal nawalają w swoim typowym i w mig rozpoznawalnym stylu. Po prostu, przy takich rozmiarach Destined To Violate brakuje trochę urozmaicenia, zauważalnych nowości, a poza tym nie może pochwalić się aż taką chwytliwością, jak klasyczne produkcje tej kapeli. Słucha się tego fajnie, sieczka jest bez zarzutu, choć po pewnym czasie kawałki niestety zaczynają się ze sobą zlewać, więc wyłapanie spośród nich prawdziwego hiciora jest zadaniem dość trudnym. Nie przesądzam, że niemożliwym, ale mnie się ta sztuka na razie nie udała. Tak więc, gdyby okroić album do 8-9 najlepszych numerów, to na pewno siła jego oddziaływania byłaby większa, tym bardziej, że brzmienie całości ma takie typowo koncertowe jebnięcie – jest szorstkie i surowe, ale nie prymitywne. Mimo iż Destined To Violate nie dorównuje starszym płytom, jest materiałem co najmniej dobrym, udowadniającym, że Gorgasm to zespół z charakterem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnalSkewer

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 kwietnia 2015

Irate Architect – Visitors [2008]

Irate Architect - Visitors recenzja reviewNowoczesny i inteligentny grind, podobnie jak obozy zagłady, nie jest czymś powszechnie kojarzonym z Niemcami. A przecież tak być nie musi, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę. Wprawdzie jedna większa jaskółka w postaci opisywanego Irate Architect wiosny nie czyni, ale w nieśmiały sposób sugeruje, że u naszych zachodnich sąsiadów nie wszyscy brutaliści łupią topornie i na jedno kopyto. Stąd też Visitors powinni się zainteresować przede wszystkim fani ambitnych i połamanych (ale bez śladu lajtowizny) dźwięków udanie rozpowszechnianych niegdyś przez Relapse – od Brutal Truth po Cephalic Carnage. W precyzowaniu targetu Niemców posunąłbym się nawet dalej – po płytę koniecznie muszą sięgnąć miłośnicy „Resonance” i „Warning” (czyli nomen omen wydawnictw relapsowych) naszej Antigamy. Nie jest to naturalnie jakaś bezmyślna zrzynka, może nawet nie bezpośrednia inspiracja, ale obie kapele łączy perfekcyjnie opanowane instrumentarium i — przynajmniej w wielu fragmentach — zbliżona interpretacja muzycznego chaosu. Upraszczając i spłycając sprawę, mamy tu do czynienia z wymagającym, ciężkostrawnym (i ciężkim per se), technicznym i nieszablonowym napieprzaniem, w którym grind, choć dominuje, jest tylko jednym z wielu ekstremalnych składników. Ponadto spomiędzy mielących kolejne zawijasy gitar (warto zwrócić uwagę na ich fajne szorstkie brzmienie) i precyzyjnie nabijającej perkusji (w tempach najwyżej średnio-szybkich) tu i ówdzie wyłania się coś na kształt zawiesistego klimatu, co najlepiej słychać w zamykającym album „Feeling The Void”. Dzięki licznym stylistycznym skokom na boki oraz temu, że muzycy Irate Architect dają sobie sporo (a przynajmniej więcej niż średnia gatunkowa) miejsca na przebieranie paluchami, Visitors jest materiałem mającym słuchaczowi sporo do zaoferowania. Kolejnym atutem albumu jest jego swoista uniwersalność – to, że można się nim katować, czerpiąc wyłącznie z łatwo dostępnej brutalności, bez wnikania w techniczne niuanse. O pełni doznań należy wówczas zapomnieć, bo te wymagają czasu i odrobiny skupienia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/irate.architect
Udostępnij:

30 marca 2015

Eternal Solstice – The Wish Is Father To The Thought [1994]

Eternal Solstice - The Wish Is Father To The Thought recenzja okładka review coverWielokrotnie już rozpisywaliśmy się o zespołach niedocenionych i zapomnianych, choć nietuzinkowych. Teraz, dla równowagi, będzie o kapeli z drugiego bieguna. Wprawdzie nie jest to przykład krańcowy, ale jednak. Odnoszę bowiem wrażenie, że legendarny status Eternal Solstice, z jakim mamy obecnie do czynienia, jest zdecydowanie przesadnie napompowany, a po chłopsku i uczciwie mówiąc – z dupy wzięty. Tak na dobrą sprawę, to nawet na upartego nie znajduję niczego, co kultowość Holendrów mogłoby w wiarygodny sposób uzasadnić. Wiekowość? Owszem, zaczynali dość wcześnie, ale nie na tyle, żeby załapać się do forpoczty gatunku. Zawirowania personalne? Owszem, mieli pewne problemy ze skompletowaniem sensownego składu, ale kto ich wtedy nie miał. Fakt, że nie zawojowali świata? Owszem, sukcesy dla Eternal Solstice to coś całkowicie obcego, ale głównej przyczyny tego stanu rzeczy upatrywałbym w… muzyce, nie zaś w braku koniunktury, kiepskim zaangażowaniu wytwórni czy nieprzychylności mediów. Taka prawda. Wydany w 1994 roku debiut Eternal Solstice to proste granie na naprawdę dobrym poziomie i tak też brzmiące (przy okazji – bardzo typowo dla Excess), jednak nie prezentujące sobą niczego niezwykłego, zaskakującego czy wybijającego zespół ponad średnią gatunkową. Naonczas tak podany death metal, zwłaszcza na tle holenderskiej sceny, był już nieco nie na czasie, a z upływem lat wcale nie nabrał uroku ani dodatkowej świeżości. Próżno na The Wish Is Father To The Thought szukać wizjonerstwa Pestilence, eklektyzmu Phlebotomized, topowej produkcji Gorefest, brutalności Sinister czy komercyjnego rysu The Gathering. Nie oznacza to jednak, że z tą płytką nie można spędzić kilku miłych acz niezobowiązujących chwil. Można, chociaż materiał zauważalnej podniety nie wywołuje – jak to zwykle bywa w przypadku rzemieślniczych wyrobów. Wykonawczo wszystko jest OK, kompozycyjnie co najwyżej średnio. Patenty zapożyczane od Massacre i starego Death oraz wyraźniejsza praca basu tego obrazu zbytnio nie zmieniają – The Wish Is Father To The Thought tylko z rzadka zwraca uwagę słuchacza.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Eternal-Solstice/384594534885754
Udostępnij: