Jak się chce, to się da i nawet Francuzi potrafią nagrać album, który zachwyci nawet najbardziej wybrednego fana deathu. Nie jest, i nie może być, zaskoczeniem fakt, że kapela raczej nie święci tryumfów grając ogólnoświatowe tournée, a co za tym idzie – zna ją 25 osób wliczając rodziny muzyków; wytłumaczenie jest proste do bólu – wszak to death metal i to dla wymagających. Ciężej byłoby pewnie tylko eskimoskim progowcom coverujacym przeboje ludowe na kościanych piszczałkach. Na szczęście są takie strony jak nasza, na której — poza mainstreamem — staramy się wygrzebać i zapromować twory eskimoskie i nie tylko, kapele, na których zalega warstwa kurzu grubości przeciętnej Amerykanki, kapele, które wzbudzają wręcz paniczny strach zawiłością swoich utworów (także u wydawców) i wszelkie inne, raczej mało znane cudeńka – słowem: kapele dobre. W najbardziej podstawowym tego słowa znaczeniu. A cóż takiego serwują Francuzi, że podpadają pod jedną z powyższych kategorii? Ni mniej, ni więcej tylko prog death utrzymany w klimacie zaawansowanego Neuraxis, czyli to, co demo lubi jak piraci rum i abordaże. Takiej muzyki nie da się pomylić z niczym innym, nie da się jej źle zinterpretować – Francuzi nakurwiają muzę, pod którą Kanadyjczycy podpisaliby się w ciemno i to jeszcze z wypiekami na twarzy. Tak dobre są Żabojady – serio serio. Od samego początku, od najpierwszych sekund ma się pewność, ze następne minuty będą jednymi z najlepiej spożytkowanych od czasów pierwszego seksiku (oczywiście w wersji dwuosobowej). A to kurwa coś znaczy, czyż nie? Równie szybko pojawiają się refleksje w klimacie „gdzie żeście byli całe moje życie”, po których następują kolejne, w typie „sprzedam nerkę (najlepiej kogoś innego) byle tylko mieć ten album”. Może się nieco rozpędziłem, ale clue pozostaje bez zmian – kapela rządzi. Nagranie longpleja zajęło muzykom 5 lat i każda sekunda krążka jest głośnym dowodem na to, że nagrano coś niesamowitego, niecodziennego, zamykającego usta niedowiarkom, Marsyliankę metal i chuj wie, co jeszcze. Nie ma rzeczy pozostawionych przypadkowi, muzycy dali z siebie stachanowskie 1500% normy, kompozycje zachwycają jak widok dziecka, któremu z patyka spada lód, realizacja zachwyca, skomplikowanie materiału zachwyca – trudno się do czegokolwiek przyczepić. Dawno nie słyszałem tak gęstego, a jednocześnie tak klarownego materiału, który z taką swobodą łączyłby deathowe galopady z jazzowymi interludiami, brutalność z dźwiękami sitaru, podwójne stopy z rockową motoryką i feelingiem – istne mulki-kulti, tyle że działające. Wśród grona faworytów umieściłbym: „Lunatic Factory”, „Impact”, „Strong”, „Monkey’s Masturbation”, „La Norme” oraz, oczywiście „In My Veins” choć prawdę powiedziawszy każdy utwór zasługuje na pochwały i laurkę z wierszykiem. Ochów i achów nie ma końca, kilku mniej wytrawnych słuchaczy mogło już do tego czasu szczytować, ale prawda jest właśnie taka, ze krążek jest fantastyczny. Na Lunatic można znaleźć wszystko, co najlepsze w technicznym prog death metalu. Jeśli wiec ktoś mianuje się fanem Death, Atheist, Neuraxis, Gorguts i całej kanadyjskiej sceny, jazzu i ambitnego grania, to ten album jest dla niego. I to chyba stanowi największy problem wydawnictwa – przy tak kompleksowej muzyce, i zdurnowaciałym społeczeństwie z drugiej strony, takie krążki nie maja prawa bytu. Niestety. Możemy się na to wkurzać ile wlezie, tupać nogami a nawet wstrzymywać oddech, a i tak to się nie zmieni. Możemy jednak, nieco naiwnie, promować takie albumy. I to właśnie czynię.
ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pitbullsinthenursery