2 maja 2011

God Dethroned – Bloody Blasphemy [1999]

God Dethroned - Bloody Blasphemy recenzja okładka review coverOwoce wieloletniej kariery God Dethroned zawsze były co najmniej dobre, parę razy trafiły się i znakomite, zresztą do dziś holenderska ekipa radzi sobie niezwykle sprawnie, nawet pomimo braku znaczącej promocji ze strony wytwórni. Nie zmienia to faktu, że pozycja najmocniejszego punktu ich dyskografii — opisywanego Bloody Blasphemy — wydaje się niezagrożona. Na trzeciej płycie tej kapeli po prostu wszystko się zgadza, a proporcje między najważniejszymi elementami — ostrą młócką i zajebistymi melodiami — są kapitalnie wyważone. Trzon muzyki stanowi świetnie brzmiący, dynamiczny i brutalny death metal z lekkim blackowym sznytem: agresywny wokal, szybkie blasty, porządna motoryka (Slayer!), dobre solówki, cholernie zaczepne riffy, a wszystko to cacy pod względem technicznym. Do tego od czasu do czasu pojawia się jakiś urozmaicający krwawą jatkę miękki patent (co na szczęście nie wpływa znacząco na ogólną brutalność): czyste chórki, babskie zawodzenie, klawisz, pianinko – a wszystko w rozsądnych, czyli niewielkich, dawkach. Słucha się tego lepiej niż wybornie, bo muza jest wyrazista, zwykle pruje w odpowiednim (bo szybkim) tempie, melodie miło łechcą uszy, a prostej konstrukcji teksty są w sam raz, żeby wydzierać ryja razem z Henrim. W takiej atmosferce czas z płytą (39 albo 45 minut – zależnie od wersji, na tej drugiej jest rimejk kawałka tytułowego z debiutu) mija niepostrzeżenie. Bloody Blasphemy zawiera niemal same mocno koncertowe przeboje, które po brzegi wyładowane są energią i chwytliwością. Przypuszczam, że każdy fan Holendrów, wskazując swoje ulubione szlagiery, wybierze przynajmniej jeden spośród „Serpent King”, „Nocturnal”, „The Execution Protocol' (to mój główny typ), „Boiling Blood”, „A View Of Ages”, „Under The Golden Wings Of Death” (ten też), „Firebreath”, „Bloody Blasphemy” (i ten!)… Wyjątek jest tylko jeden – „Soul Capture 1562”, który na hiciora jest po prostu za długi, zbyt epicki i rozbudowany, a którego podniosłość dodatkowo sprytnie zwiększono, wrzucając go w środek albumu między konkretne petardy. Jeśli z jakichś względów nie znacie tej płyty, to radzę migiem nadrobić to niedopatrzenie, bo to, obok dokonań Altar i Sinister, jeden z lepszych wytworów holenderskiej sceny końca XX wieku.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 kwietnia 2011

Gama Bomb – Tales From The Grave In Space [2009]

Gama Bomb - Tales From The Grave In Space recenzja reviewKlasyczny thrash zagrany podług najlepszych wzorców zawartych na starych płytach Metallicy, Exodus czy Forbidden. Praktycznie każdy element Tales From The Grave In Space świadczy o tym, że twórcy tej płyty spędzili duuużo czasu na kombinowaniu, jak najlepiej wstrzelić się w kanony amerykańskiej odnogi gatunku. Jeśli o to chodzi, to nawet osiągnęli sukces, bo w zasadzie wszystko się tu zgadza – tempa, riffowanie, wokale, solówki, brzmienie… Nie zgadza się za to sztywność tej muzyki – album jest niczym innym, a nieruchawym zlepkiem bardziej lub jeszcze bardziej wytartych schematów i klisz. Owszem, chłopaki mają umiejętności, ale wyobraźni, swobody kompozytorskiej czy pazura już za grosz. Mnie to zalatuje sztucznością i graniem na siłę – z linijką i kalkulatorem w ręku. To wrażenie pogłębiają zdjęcia zespołu – ładnie rozczesani, uśmiechnięci, w lśniących nowością katanach i tak poprawnie thrash’owi, że ciągnie na wymioty. Samą muzykę do pewnego stopnia da się zaakceptować, bo choć nie wykracza ponad „ujdzie w tłoku”, to przynajmniej nie przeszkadza i łatwo o niej zapomnieć. Co innego wokale – Philly Byrne skupia w sobie chyba wszelkie możliwe rodzaje irytujących zaśpiewów, z dobijającymi piskami i wyciem włącznie. Zgaduję w ciemno, że za takie popisy podczas koncertów nie raz zebrał w łeb pustą butelką. Już to mi w zupełności wystarcza, by raz na zawsze uczciwie olać zespół Gama Bomb. Gdyby chociaż panowie muzykanci niektóre braki nadrabiali energetycznością, ewentualnie chwytliwością materiału. Nic z tych rzeczy – półgodzinna płyta, a nudzi i męczy.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gamabomb
Udostępnij:

26 kwietnia 2011

Vital Remains – Dechristianize [2003]

Vital Remains - Dechristianize recenzja reviewJak łatwo wywnioskować po ocenie, piąty album Vital Remains uważam za mocarną i absolutnie wyjątkową pozycję. Założę się, że macie podobnie. Nie ma w tym wszakże nic dziwnego, bowiem Dechristianize to wybitny death’owy akt, a zarazem kolejny przykład doskonałych możliwości tego zespołu, czy raczej jego filarów w osobach Tonyego Lazaro i Dave’a Suzuki. Płyta powstała w zmienionym już któryś raz składzie: poprzedniego wokalistę zastąpił sam Diabeł pod nieświętą postacią Glena „śmierć chrześcijanom” Bentona. Przyznaję, że byłem pełen obaw właśnie w związku z wokalnym obliczem Vital Remains, bo to, co lider Deicide odstawił na kiepskich — delikatnie rzecz ujmując — „Insineratehymn” i „In Torment In Hell”, w ogóle do mnie nie przemawia. I tu następuje niezłe zaskoczenie, bo odwalił kawał naprawdę wyśmienitej roboty, wyśpiewując liryki Dave’a (świetne swoją drogą) maksymalnie nienawistnie i z pełnym oddaniem sprawie. Co więcej, są to jedne z lepszych partii w jego bezbożnej karierze! O samej muzyce bardzo ciężko pisać, bowiem nie jest to coś, co puszcza się w tle i słucha jednym uchem podczas przepychania kibla. Muzyka na Dechristianize stanowi dowód prawdziwego rozwoju kapeli, kunsztu technicznego i rozpasania aranżacyjnego. Pod tymi względami przebili nawet sławetny „Forever Underground”. Płytę wchłania się z na oścież otwartą gębą i przy pełnym skupieniu: jest wymagająca (kawałki dochodzą nawet do 10 minut), kurewsko brutalna, zaskakująco melodyjna, niezwykle urozmaicona – arcyciekawa. Pomimo, iż to amerykański, ostro i bez litości napierdalający death metal, słychać tym razem także chociażby wpływy szwedzkiej szkoły, czy nawet — co może być dla wielu nie do przyjęcia/przełknięcia — klasycznego heavy metalu („Savior To None… Failure For All…”)! Pięknie! – Inspiracji należy szukać wszędzie, nie tylko pod kamieniami w norweskich lasach i w czechosłowackich strumykach. Zreeesztą, posłuchajcie fenomenalnych solówek w utworze tytułowym, a zrozumiecie, że był to słuszny zabieg. Już dla nich warto kupić Dechristianize za każde pieniądze. Przy całym bogactwie środków w ogóle nie zatraca się spójność materiału, a o to też chodzi. Świetnie wypadają momenty, w których Glen ryczy/skrzeczy na podkładzie cholernie melodyjnych harmonii i równych, utrzymanych w średnich tempach centrali – efekt jest iście diabelski. W co szybszych blastach („Infidel”, „Rush Of Deliverance” – jak się komuś nudzi, to może spróbować policzyć uderzenia w werbel…) człowiek zaczyna doszukiwać się jakiegoś „podkręconego” automatu, bo to już niemożliwa sieczka. I faktycznie, jest to maszyna marki Suzuki, hehe. Partie solowe jak zwykle masakrują swą różnorodnością, jak i „zawirowaniami” stylistycznymi; po prostu urywają łeb równo z dupą. Akustyczne „rademarkowskie” popisy występują jedynie w ostatnim, a zarazem najdłuższym kawałku, genialnym „Entwined By Vengeance”, ale ich wyjebność w pełni wynagradza oczekiwanie. Fajnie wygląda również prezentacja zespołu wewnątrz wkładki – takie „Once Upon The Cross”, hehe… Słabuje tylko brzmienie, ale jak na tak duży materiał i krótki pobyt w studiu, i tak jest dobrze. I podziemnie. Dechristianize to dla mnie największe dzieło Vital Remains – głębokie, bogate, porywające… Powinno, ba!, musi znaleźć się w kolekcji każdego fana brutalnego death metalu - jest nie do podrobienia i nie do podjebania.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vital.remains.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2011

Aghora – Formless [2006]

Aghora - Formless recenzja okładka review coverDługo kazała na siebie czekać ekipa pod wezwaniem Santiago Dobelsa, ekipa zupełnie odmieniona, zbudowana całkowicie od podstaw. Do wymiany poszli wszyscy poza samym Dobelsem, który — parafrazując Ludwika XIV — powiedział „Aghora to ja”. Tym sposobem z zespołem pożegnała wokalistka Danishta, Cyniczna sekcja rytmiczna z oraz drugi wiosłowy Charlie. Biorąc pod uwagę zajebistość debiutu, takie roszady mogły budzić pewne zdziwienie (w końcu nie zmienia się zwycięskich składów) oraz obawy o poziom nowego albumu. Ubiegając jednak fakty powiem, że po dobrych dziesiątkach przesłuchań i mimo początkowego rozczarowania, udało się zespołowi wyjść z personalnych zawieruch obronną ręką i nagrać album, który, może nie tak wybitny, wciąż jednak dla miłośników progowo-jazzowych nut w orientalnych klimatach powinien być nie lada kąskiem. Ale po kolei. Zabierając się do Formless miałem za sobą przesłuchania debiutu liczone w setkach. Mówiąc ogólnie i możliwie krótko, pasowało mi na nim wszystko: klimat kawałków, wyczyny instrumentalne dwóch Seanów, tajemnicze i aksamitne wokale Danishty, słowem – ewryfing. A tu nagle szast, prast i do uszu dobiegają dźwięki „Atmas Heave”, „Dime”, tudzież innego Formless. Eee? A co się stało z głębią, wielopoziomową strukturą, jazzowością, gdzie się podział bas? Po kilku pierwszych przesłuchaniach miałem ochotę zrobić proste odejmowanie: z 9/10 „Aghory” odjąć jeden za brak Danishty, jeden za brak Seana, jeden za brak drugiego Seana i dać karnego kutasa za karygodne spłaszczenie i uproszczenie muzyki. W najlepszym wypadku, ocena mogłaby więc oscylować w okolicach 6/10, czyli słabo. Były to jednak czasy przed blogiem, więc nie myślałem nawet o czymś takim jak pisanie recek. I tak minęło trochę czasu od tamtych dni, zespół wielokrotnie gościł na moich słuchawkach i moje podejście do Formless zaczęło się zmieniać. To, co wcześniej upatrywałem jako wadę, czyli spłaszczenie i uproszczenie muzyki, ulegało powolnemu morfingowi w zaletę. Oczywiście nie stało się to bezwarunkowo, bo udało mi się to dopiero wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, że Formless to po prostu inna muzyka, w podobnych (z grubsza) klimatach, ale jednak inna. „Aghora” to album zdecydowanie trudniejszy, a tym samym akceptowalny przez znacznie węższe grono słuchaczy, skierowany raczej do melomanów, Formless zaś to odmiana tej muzyki na poziomie beginner. Ma jednak także swoje plusy, które nie wynikają wprost z faktu ułatwienia odbioru. Zmiany personalne sprawiły, że jedynym pełnokrwistym wirtuozem został Santiago. Pewnie musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo sposób, w jaki skomponował, a następnie zagrał partie gitar aż się prosi o Nobla. Formless dzięki temu jest albumem bardziej przestrzennym, otwartym, rześkim i co ciekawe – bardziej młodzieńczym. Solówki, których jest mnóstwo, a które są cudowne, brzmią niekiedy jakby wyszły spod ręki Vaia. Doskonale do zobrazowania nadaje się, nieco kiczowata, ale dokładnie pasująca, migawka gitarzysty stojącego na wysokiej, pomarańczowo-żółtej skale pośrodku pustyni. Stoi tam chłopina na szczycie, wiatr tarmosi jego długie kłaki, na jego twarzy maluje się grymas, jakby jakaś panienka lekkich obyczajów majstrowała mu koło interesu i wywija gitarą na prawo i lewo w nadziei, że ta odklei się od jago rąk (co by mógł w końcu panienkę trochę podgonić przy robocie). Jakby nie było, solówki są fenomenalne i nadrabiają, bardzo słyszalne, braki warsztatowe zarówno u basisty jak i perkmana. Tak silne zaakcentowanie gitarowego charakteru albumu niesie ze sobą także wzrost jego przebojowości, a także sprawia, że fun z płyty czerpie się łatwiej. I tak właśnie należy traktować Formless: jako album łatwiejszy, nie tak wirtuozerski, ale za to lepiej nadający się do codziennego użytku i bardziej przyjazny. Więc mimo początkowego niezadowolenia, ocena jest wysoka. Jedyne, czego potrzeba, to czasu, żeby móc się do muzyki przekonać.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.aghora.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2011

Nomad – Transmigration Of Consciousness [2011]

Nomad - Transmigration Of Consciousness recenzja okładka review coverWolny, posępny, monotonny, odważny – taki właśnie jest nowy krążek Nomad. Poza tym jest w równym stopniu odmienny i zaskakujący, co rozpoznawalny. Głos Bleyzabela, praca gitar i w sumie nietypowa rytmika są już wyróżnikami zespołu z Opoczna, zaś wspomniana inność dotyczy przede wszystkim radykalnego wyhamowania i związanych z nim ciekawych następstw. Nomad zwalniając, spoważniał, zyskał na podniosłości oraz — paradoksalnie — brutalności, nie tracąc nic ze specyficznej chwytliwości obecnej na poprzednich płytach. Na tym 35-minutowym albumie (pozostałe 6 minut to introsy i outro) odrobina typowo death’owego napierdalania ostała się jedynie w „The Demon’s Breath” i „Flames Of Tomorrow”, przy czym nie ma to nic wspólnego z wielką ekstremą, bo i nie o to tu chodzi. Esencją Transmigration Of Consciousness jest niespieszne, mocno transowe mielenie okraszone subtelnymi klawiszami i zróżnicowanymi wokalami. Mielenie, po które bez obaw powinni sięgnąć nie tylko dotychczasowi fani zespołu (zawiedzeni nie będą, zaskoczeni – być może), ale również ci, którym po nocach śni się Gojira. Mnie taka metamorfoza jak najbardziej pasuje, bo przeprowadzono ją iście po mistrzowsku: pewnie i z dużym wyczuciem, dzięki czemu w Transmigration Of Consciousness łatwo zatopić się na długie godziny, zapominając o wszystkim wokół. Powiem więcej – przy takich riffach Nomadzi mogli w ogóle zrezygnować z wszelkich przyspieszeń, solówek, ozdobników, ect., i miażdżyć w jednym smętnym tempie przez całą pojemność krążka sidi, a i tak byłbym niezmiernie zadowolony. Wszystkie numery są po prostu kapitalnie skonstruowane i wymiatają (mniejsza o to, że „wymiatanie” sugeruje większe szybkości) na podobnie zajebichnym poziomie, ale plułbym sobie w brodę (a zamieszkujące ją wiewiórki by się wkurwiały z powodu wilgoci), gdybym nie zwrócił waszej uwagi na największe perełki w tym zestawie – „Dazzling Black”, „Identity With Personification” (te dwa są chyba najlepsze), „Abyss Of Meditation” i wspomniany już „Flames Of Tomorrow”. Ciekawa sprawa, że Nomad, nie wprowadzając właściwie niczego nowego do gatunku (bo zwyczajnie sięga po patenty mniej popularne), ma w sobie dużo takiej namacalnej oryginalności, której brakuje większości nieziemsko kombinującym zespołom. W kraju ekipa z Opoczna jest w zasadzie nie do podrobnienia, na świecie kilka zbliżonych kapel pewnie by się trafiło, gdyby dokładniej poszperać, ale nie sądzę, żeby któraś mogła się poszczycić takim potencjałem i umiejętnościami w dziedzinie budowania klimatu. Płyta wypada bardzo dobrze także od strony produkcyjnej, co nie dziwi biorąc pod uwagę to, jacy fachowcy zajmowali się Transmigration Of Consciousness. Jestem jednak przekonany, że przy zamożniejszym zapleczu efekt mógłby być jeszcze lepszy. Nomadzi nawet bez walizki wypchanej dolarami stworzyli dzieło, które każdy miłośnik niebanalnego death metalu powinien postawić z dumą na półce. Oczywiście chodzi mi o pusty digipack. Krążek najlepiej kisić w odtwarzaczu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichell

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2011

Wolf Spider – Kingdom Of Paranoia [1990]

Wolf Spider - Kingdom Of Paranoia recenzja okładka review coverAż się wierzyć nie chce, że od wydania tego dzieła minęło już dwadzieścia jeden lat. Na wrzesień tego roku przypada zaś dwudziesta rocznica rozwiązania zespołu. Śmiem twierdzić, że w ciągu tych dwóch dekad nie dorobiliśmy się lepszej kapeli thrashowej i tylko kilku kapel metalowych w ogóle, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na tej samej, ociekającej zajebistością, półce. Ale to moja prywatna opinia, więc nie musicie się z nią zgadzać; możecie wręcz twierdzić, że lepszych kapel było w pizdu, np. Vader, Azarath, czy inny Hunter. Mam to jednak głęboko w dupie i wszystkich takich pozdrawiam serdecznie środkowym palcem lewej ręki. Wrócę jednak do muzyki, wszak o nią się rozbija. Wolf Spider, bo tak brzmiała oficjalna nazwa od roku 1988, przeszedł w okresie od selftajtla do Kingdom of Paranoia kilka zmian. Zespół opuścili Mariusz oraz Leszek, więc trzeba było się trochę przetasować. Obowiązki basisty przejął Maciek, zaś nowym wiosłowym został Darek Popowicz. Wraz z pojawieniem się nowego wokalisty – Jacka Piotrowskiego, zespół przerzucił się na angielski (i tak naprawdę tylko po tym można wywnioskować, że ma się do czynienia z płytą z początku lat 90tych). Pewnym zmianom uległa też stylistyka – utwory stały się bardziej skomplikowane i kompleksowe, duży nacisk położono na różnorodność metrum i częste zmiany tempa nie rezygnując przy tym z dziewiczej brutalności thrashu. Poeksperymentowano również z przesterami i brzmieniami osiągając niejednokrotnie zaskakujące efekty – vide początek „Nasty – Ment”, wokale z końcówki „Waiting for Sense”, tudzież intro do „Desert”. Jednak to, co najbardziej zapada w pamięć to solówki, w szczególności, a gitary – generalnie. Niekiedy brakuje słów na opisanie tych cudeniek, ewentualnie są one na tyle dosadne, że nawet na naszym blogu mogą ujść za przesadę. W każdym kawałku zarezerwowano kilka chwil dla gitarzystów, a ci wykorzystują je do najsamuśniejszego końca. Mógłbym w sumie wymienić kilka utworów, ale albo czułbym, że nie wspomniałem wszystkich zasługujących na uwagę, albo wspomniałbym wszystkie. Łatwiej więc będzie sobie spojrzeć na tracklistę. Tak jak odnośniedo wcześniej opisanych przez mnie wydawnictw, tak i w odniesieniu do Kingdom of Paranoia, prawdziwe są słowa o tym jednym kawałku, który przyciąga uwagę tak, jak JarKacz wszelkiej maści pomyleńców. Kawałek ten zwie się „Sickened Nation”, a tym co zabija jest klasyczna melodia solówki. Tego naprawdę można słuchać w kółko. Co właśnie robię i robić przez najbliższy czas będę.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 kwietnia 2011

Death – Leprosy [1988]

Death - Leprosy recenzja reviewSzybko, bo w rok po "Scream Bloody Gore" pojawiła się dwójka wewnętrznie przemeblowanego Death, Leprosy – płyta, która jest jedną z najważniejszych w historii zespołu i metalu w ogóle. Można nawet zaryzykować w tym miejscu stwierdzenie, iż recenzowany album to niczym nie skalany, najczystszy i najbardziej „death metalowy” krążek death metalowy! Brzmi to trochę jak masło maślane, jednak nikomu nie udało się nagrać czegoś równie magicznego, a zapewniam – próbowało wielu. Do rzeczy. Utwory, w porównaniu z debiutem, są zdecydowanie bardziej rozbudowane (tytułowy trwa ponad 6 minut), więcej w nich zmian tempa, riffów, solówek zarówno Chucka jak i Ricka – po prostu więcej trawiącego zmysły metalowego ognia. Teoretycznie nie ma się czemu dziwić, wszak kawałki ze „Scream Bloody Gore” były już dość stare, ale mimo to rozwój (zarówno techniczny, jak i ogólna brutalizacja), jaki dokonał się w Death budzi uznanie. Jest to przy okazji mocny cios w Possessed, których panowanie Leprosy bez litości zakończył. Charakterystyczne staccatta garów i gitar towarzyszą słuchaczowi prawie przez cały czas i co dziwne – w ogóle nie nudzą. Wszystkie numery są dobrze przemyślane, spójne i nie ma w nich momentów, w których coś odbiega od reszty. Pod względem technicznym nie jest to może jeszcze arcydzieło; ciągłe molestacje gryfów i prosta gra basu melomanów nie zachwyci, ale fan agresywnego metalu z pewnością przy tym pomacha włoskami, lub łysiną w przypadku ich braku. Muzyka miała być (i jest) brutalna, a teksty wypowiedziane dość jasno – po prostu ekstrema! Co ważne, ekstrema ubrana w odpowiednie, a zatem ciężkie przybrudzone brzmienie. Płyta została przez Chucka wyrzygana – co za ekspresja, pasja i specyficznie pojmowane piękno! Używania tego osobliwego wokalu Mistrz niestety na późniejszych produkcjach zaniechał. Mój faworyt to ultrazajebisty „Open Casket” – wyziew i kropka. Inne klasyki też są niezłe: „Left To Die”, „Primitive Ways”, czy „Pull The Plug” (toż to maksymalny KULT!). Ponadto w niektórych wałkach — i to jest bardzo interesujące — słychać zagrywki, które pojawią się na „Human”. Schuldiner chciał robić coś świeżego i właśnie za te ciekawe pomysły Leprosy należy się wysoka ocena.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 kwietnia 2011

Sadist – Crust [1997]

Sadist - Crust recenzja reviewPo dwóch genialnych wydawnictwach, Sadist zrobił krok w bok, krok w tył, po czym z lekka się zakręcił. Aż dziw bierze, że przy czymś takim nie pizdnął z hukiem o glebę. Tym właśnie sposobem światło dzienne ujrzał album zatytułowany Crust. Album, który, z jednej strony, pokazał szerokie horyzonty Włochów, a z drugiej – że nie o takie horyzonty wszak chodzi. Bo za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć, czemu taki potencjał marnować na core, w dodatku takich se lotów. „Gdzie się podziały tamte prywatki?” pytał Wojciech Gąsowski, a ja się pytam, gdzie się podziały te wszystkie techniczne cudeńka, kompozycyjne kostki Rubika i ześwirowany, orientalny feeling. No, gdzie? Bo znakomitą większość tego, trwającego niemal 40 minut, albumu zapychają ostro przesterowane gitary i prostawe riffy. I na tym się kończy obecność gitar, a jeśli ktoś szuka solówek, to liczenie skończy jakoś na trzech i finito. Czyli, mówiąc krótko, chuj wielki i bąbelki. Kapeli takiej jak Sadist po prostu tak skąpić nie wypada. Album ma oczywiście swoje momenty, kilka kawałków można pochwalić, nie zmienia to jednak faktu, że wrażenie jest takie jak podczas słuchania core’u. A to nie jest coś, co mi robi, czego oczekuję po takich magikach. Jedynym elementem, do którego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, który jest po prostu bezbłędny, jest bas. Jest on po prostu niewiarygodny i bardzo, ale to bardzo często ratuje takie-se kawałki. Dobrze bywa, podkreślam bywa, z klimatem, bo tu i ówdzie ładnie nawiązuje do wcześniejszych płyt i tamtej stylistyki. Technicznie generalnie jest poprawnie, czego jednak w żadnym przypadku nie należy traktować jako komplement. Kompozycyjnie — jak już wspomniałem — raczej miałko, z lepszymi momentami. „‘Fools’ And Dolts”, „The Path” i „I Rape You” to zdecydowanie najsolidniejsze utwory (i w tej kolejności), pewnie, po części przynajmniej, dlatego, że przypominają „Above the Light” i „Tribe”. Przyjemnie można się wsłuchać w „Holy…”. I to chyba na tyle. Pozostałe da się posłuchać, ale żeby jakoś z utęsknieniem do nich wracać, to nie bardzo. Ocena wypada powyżej przeciętnej tylko dzięki szaleństwom pana basmana.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 kwietnia 2011

Gorguts – The Erosion Of Sanity [1993]

Gorguts - The Erosion Of Sanity recenzja reviewThe Erosion Of Sanity ukazała się w dwa lata po debiucie, w czasie, kiedy scenę death metalową zaczęły dotykać pierwsze objawy poważnego kryzysu (wiecie, brata Ramzesa). O kryzysie — przynajmniej artystycznym — nie można mówić w przypadku stojącego nieco na uboczu Gorguts. Zmiany w stosunku do debiutu są wyraźne i to nie tylko ze względu na bardziej „ostre” brzmienie (zamienili słaaawne Morrisound na — też sławne, ale później — Studio Victor w Kanadzie) bo i w muzyce pojawiło się kilka zaskakujących i jakże mile widzianych nowinek. Najważniejszą sprawą jest z pewnością odejście od czystej klasyczności gatunkowej „Considered Dead” i pójście w formalne eksperymenty. Bez obaw, nadal jest to death metal z wyczuwalnym pierwiastkiem histerii, ale tym razem znacznie bardziej zaawansowany technicznie i pokopany aranżacyjnie. Wyraźny krok do przodu (czy jak kto woli – rozwój) wpłynął na nieco inne odczucia podczas słuchania – mniej mamy dołowania i mielenia kości na pył a znacznie więcej zawijasów, rypniętych solówek (także wymian Marcoux-Lemay), szczypiących uszy flażoletów oraz wiercenia dodatkowych otworów w głowie. A to wszystko przy zachowaniu wcześniejszej brutalności. Owszem, pierwsze przesłuchanie(a) może być mylące i można odebrać The Erosion Of Sanity jako w prostej linii kontynuację wspaniałego debiutu, jednak dopiero bardziej wnikliwe przysłuchanie się materii muzycznej zawartej na krążku daje obraz tego, jak potężną robotę wykonali muzycy Gorguts. Poza tym to słychać, bo uzyskane brzmienie pozwoliło na uwypuklenie tych wszystkich cudeniek, których w muzyce Kanadyjczyków nie brakuje. Pod pewnymi względami (np. w niektórych aranżacjach) płyta jest bliska temu, co słychać na „Obscura” – sprawdźcie chociażby „Orphans Of Sickness” lub „A Path Beyond Premonition”, żeby zrozumieć, co mam na myśli. Nie ma co przedłużać – świetna, a przy tym wymagająca płyta nieprzeciętnego zespołu, warta nie tylko postawienia z dumą na półce, ale i jak najczęstszego katowania.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2011

Abriosis – Tattered And Bound [2011]

Abriosis - Tattered And Bound recenzja reviewNastępna świeża kanadyjska kapela z ambicjami do zamieszania na scenie technicznego (a może i progresywnego) death metalu. Są młodzi i teoretycznie dużo przed nimi, ale nie postawiłbym pięciu zeta na to, że im się powiedzie. Nie zrozumcie mnie źle – chłopaki grać potrafią więcej niż dobrze, brzmią nawet spoko i ogólnie wiochą nie zalatują. Każdy chyba jednak zdaje sobie sprawę, że obecnie to zdecydowanie za mało, bo kapel sprawnych technicznie i z dostępem do przyzwoitego studia mamy zatrzęsienie, także w u nas. Moje mało optymistyczne przewidywania odnośnie do przyszłości Abriosis wynikają przede wszystkim z tego, że ich muzyka nie zawiera żadnego zauważalnego haczyka, jakiegoś charakterystycznego elementu pozwalającego stwierdzić, że kiedyś się wyrobią i wybiją – co było udziałem choćby Neuraxis. Tattered And Bound to 38-minutowy zestaw gęstych gitarowych zawijasów i sztuczek takiej sobie urody, dobrego basowego rzemiosła, zaskakująco oszczędnie bijących garów i dość typowo potraktowanych wokali. Całość utrzymana jest w głównie średnich tempach (na upartego to ich odróżnia od innych młodych gniewnych), toteż muzyka wypada ciężko i selektywnie, co można zaliczyć na plus. Progresywne zapędy wymagają od słuchacza trochę uwagi i skupienia, niestety to tylko z rzadka jest nagradzane naprawdę ciekawym motywem, do którego chciałoby się wrócić. Częściej wychodzi im pozbawione konkretnej myśli przewodniej, niezbyt strawne mieszanie dla samego mieszania. Wiem, że istnieją entuzjaści takiego podejścia do grania, mnie jednak do ich grona zaliczyć nie można, bo czegoś innego oczekuję od death metalu. Z tego wszystkiego najlepiej wypada najbardziej zróżnicowany pod względem szybkości „Between The Bridge And The Water”, którego struktura, części składowe i specyficzny klimat pozwalają w ciemno zgadywać, że chłopaki zasłuchiwali się w dokonania Ulcerate. Ta próba zagrania pod Nowozelandczyków wyszła im naprawdę nieźle, ale świat raczej nie potrzebuje kolejnego Ulcerate. Warto by się również zastanowić, czy potrzebuje choćby jednego Abriosis.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abriosis
Udostępnij: