Pokazywanie postów oznaczonych etykietą progressive metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą progressive metal. Pokaż wszystkie posty

29 sierpnia 2024

Chapel Of Disease – Echoes Of Light [2024]

Chapel Of Disease - Echoes Of Light recenzja reviewDłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.

Sprawa jest prosta – Echoes Of Light trzeba traktować jako ostateczne pożegnanie Chapel Of Disease z death metalem — czy ogólnie z ekstremą — na rzecz hmm… lekko progresywnego rocka/metalu z okazjonalnym hardrockowym przytupem, czyli muzyki melodyjnej, rozbudowanej i stonowanej, a miejscami również niezwykle nastrojowej. O korzeniach zespołu przypominają — a to i tak dość luźno — nieliczne przyspieszenia (w tym chwilka blastów w znakomitym „A Death Though No Loss”) oraz występujące w kilku kawałkach wrzaskliwe wokale. Stylistyczny przeskok w stosunku do poprzedniej płyty jest zatem dość wyraźny, jednak na pewno został dobrze przemyślany, bo materiał odznacza się większą wewnętrzną spójnością i lepszą płynnością niż „…And As We Have Seen The Storm, We Have Embraced The Eye”. Ja to kupuję, nawet więcej – w tym stylu Chapel Of Disease bardziej do mnie przemawiają, niż tym z dwóch pierwszych płyt. Nie oznacza to, że Niemcy dokonali cudu i wszystko jest cacy.

Do muzyki w zasadzie nie da się przyczepić – jest bardzo urozmaicona, ale nie przeładowana, pomysłowo zaaranżowana i świetnie zagrana; udanie skupia uwagę i zostaje w głowie, a do wielu jej fragmentów z przyjemnością się wraca. Z wokalami jest niestety gorzej – agresywne są zbyt agresywne i niekoniecznie pasują do takiego grania, zaś czyste są słabe, niepewnie wykonane i… też niekoniecznie pasują do takiego grania. Z dwojga złego lepiej wypadają wrzaski, bo w tym temacie Laurent Teubl przez lata nabrał doświadczenia, jednak na przyszłość musi poszukać kogoś z konkretnym głosem, kto nie mędzi i nie smęci. Swoją drogą zmiany w Chapel Of Disease są nieuniknione, bo po nagraniach Echoes Of Light skład zespołu kompletnie się posypał – nie zdziwiłbym się, gdyby poszło o „różnice artystyczne” i łagodzenie przekazu.

Jak nietrudno wywnioskować z powyższych akapitów, zagorzali miłośnicy wczesnego oblicza Chapel Of Disease mogą sobie Echoes Of Light bez żalu darować – szkoda nerwów. Ja natomiast z zainteresowaniem będę wypatrywał kolejnego materiału – już z wokalistą z prawdziwego zdarzenia. Laurent Teubl udowodnił, że najlepiej potrafi w utwory, więc niech się tego trzyma.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChapelOfDisease
Udostępnij:

12 maja 2024

The Zenith Passage – Datalysium [2023]

The Zenith Passage - Datalysium recenzja reviewThe Zenith Passage to całkiem niezły przykład tego, jak kapryśne są „opiniotwórcze” media na zepsutym kapitalistycznym Zachodzie. Debiut zespołu był przez nie bardzo wyczekiwany, a później wychwalany pod niebiosa niemal jako objawienie i sensacja dekady. Minęła ledwie chwila, The Faceless niespodziewanie wrócili z „In Becoming A Ghost”, krytycy zapieli z zachwytu, a The Zenith Passage zostali odsunięci na boczny tor i słuch o nich zaginął. Do tego stopnia, że nagrany w kompletnie nowym składzie i wydany dla Metal Blade Datalysium przeszedł właściwe bez echa.

Drugi album The Zenith Passage powstał na bazie praktycznie tych samych inspiracji co „Solipsist” (żeby się nie powtarzać, odsyłam do wyliczanki w recce debiutu, a dodam tylko Fleshgod Apocalypse i Odious Mortem) i są one równie mocno wyczuwalne, a jednak rezultat, jaki zespół osiągnął, jest zdecydowanie inny. Oczywiście wciąż mamy do czynienia z graniem na maksa eklektycznym, urozmaiconym, pokombinowanym i w pewnym stopniu — choć nie do przesady — wymagającym, ale nastąpiło tu coś, co niekoniecznie mi siedzi – przesunięcie akcentów w stronę klimatu i progresywnych dźwięków, a to oznacza więcej ambientów, elektroniki, wyciszeń oraz czystych wokali. Datalysium niczym w soczewce skupia wszystko, z czego korzysta się we współczesnym progresywnym death metalu.

Korekta stylu odbiła się rykoszetem na ogólnej wyrazistości The Zenith Passage, bo przy okazji łagodzenia muzyki i czynienia jej bardziej przystępną zespół stracił nieco ze swojej mini oryginalności. Chociaż może to tylko kwestia interpretacji, bo gdyby charakterystycznych bzycząco-świszczących riffów (kto raz je usłyszał, ten wie, o co chodzi) było więcej, to pewnie bym narzekał, że stali się kapelą jednego patentu i go desperacko nadużywają, a tak jojczę, że jest ich za mało. Z dwojga złego chyba ten niedosyt jest lepszy, zwłaszcza że Amerykanie sprytnie kompensują go pięknymi melodiami i wyjątkowo barwnymi solówkami. Ba, nawet czyste (nie przepuszczone przez vocoder) wokale udanie odwracają uwagę od niedoboru „firmowych” riffów.

Pod względem realizacji Datalysium wypada okazalej i znacznie mniej szablonowo niż zrobiony hurtem przez Ohrena „Solipsist”. Brzmienie jest cieplejsze i sprawia wrażenie dość naturalnego (to o tyle zabawne, że perkusja poleciała z komputera), natomiast w produkcji zostawiono więcej przestrzeni, dzięki czemu każdy instrument pracuje w szerszym paśmie, a te najbardziej rozbudowane i klimatyczne formy zyskały na podniosłości, zaś wchodzą łatwiej, niż to wynika z konfiguracji samych nut.

The Zenith Passage ulegli tendencji, która mi się nie podoba i napakowali materiał elementami, których z zasady nie trawię, ale mimo pewnych oporów w końcu przekonałem się do ich koncepcji. Ba, w tej chwili Datalysium przemawia do mnie nawet bardziej niż debiut.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheZenithPassage

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

21 kwietnia 2024

Afterbirth – In But Not Of [2023]

Afterbirth - In But Not Of recenzja reviewKu memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…

Czego jak czego, ale nie można zarzucić Afterbirth, że nagrywają takie same płyty. Albo że brakuje im pomysłów, bo tych zdają się mieć aż za dużo. Poza tym zespół nie jest przesadnie przewidywalny ani wierny tylko jednej sprawdzonej (?) formule, no i nie stara się przypodobać każdemu. Na In But Not Of Amerykanie z dużą swobodą przeskakują od death-grindowych, mocno pogmatwanych wyziewów do spokojnych i naprawdę klimatycznych zagrywek, w dodatku robią to w najmniej oczywistych momentach, za nic mając gatunkową poprawność oraz możliwości percepcyjne odbiorców. Nie powiem, w tym podejściu jest coś imponującego, bo Afterbirth nie cofają się przed wprowadzeniem do swojej muzyki niczego, co w jakiś, niekoniecznie pojęty dla nas, sposób pasuje im do ogólnej wizji – czy to będzie heavymetalowy galop, czy rozbudowane plamy klawiszy.

Oczywiście w sytuacji tak wielkiego zróżnicowania ciężko wskazać choć jeden kawałek, który mógłby być wizytówką całej płyty, bo każdy wyrwany z kontekstu w jakimś stopniu zakłamuje jej obraz – albo będzie za dużo sieczki, albo za dużo progresji, albo te proporcje będą podejrzanie wyrównane… Płyt słucham w całości, od A do Z, więc nie mam z tym problemu, bo ten widzę gdzie indziej – w konstrukcji materiału. Na „Four Dimensional Flesh” działo się bardzo dużo i niekiedy bardzo dziwnych rzeczy, ale sposób ich rozłożenia i wyważenia pomniejszych akcentów bardziej do mnie przemawiał; muzyka wciągała i trzymała w napięciu. Na In But Not Of, zwłaszcza w drugiej połowie, trafiają się momenty (choćby w „In But Not Of”, „Angels Feast On Flies” czy „Time Enough Tomorrow”), kiedy moja uwaga gdzieś ulatuje, mimo iż w teorii lecą całkiem ciekawe dźwięki. Z tego powodu album miejscami się rozmywa, a przez to wydaje się znacznie dłuższy, niż jest w rzeczywistości.

Pomimo tego, że bardziej narzekam, niż chwalę In But Not Of, to zdecydowanie warto zapoznać się z tym materiałem – jest złożony, wymagający i potrafi zaskoczyć, a przy tym został świetnie zrealizowany. Choć na pewno nie jest najlepszą pozycją w dorobku Afterbirth — bo brzmi jak etap przejściowy między „The Time Traveler’s Dilemma” a „Four Dimensional Flesh” — to spokojnie deklasuje wiele podobnych stylistycznie wydawnictw.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2023

Horrendous – Ontological Mysterium [2023]

Horrendous - Ontological Mysterium recenzja reviewBardzo długą i poniekąd krętą drogę, pod względem stylistycznym, przebyli Amerykanie od swojego „szwedzkiego” debiutu z 2012 roku do chwili obecnej. Co ciekawe, każdy kolejny etap był dla nich jakimś przełomem w karierze i każdy skutkował przetasowaniami wśród fanów – część starych odpuszczała zdegustowana, a w ich miejsce pojawiali się oczarowani nowi. W rezultacie Horrendous tyleż samo razy dokonywali czegoś genialnego, co ordynarnie dawali dupy. Co by nie mówić, abstrahując od poziomu muzyki, sama sława zespołu wywołującego skrajne emocje to już spore osiągnięcie.

Wartość rynkowa Horrendous nie sprowadza się jednak do wydumanych „kontrowersji”, czego najlepszym przykładem jest Ontological Mysterium – najkrótszy i bodaj najbardziej różnorodny album w dyskografii Amerykanów. Piąta płyta zespołu wydaje się być logicznym krokiem naprzód względem „Idol”, więc z grubsza wiadomo, czego można się spodziewać, choć znalazło się tu także trochę szokujących, przynajmniej do jakiegoś stopnia, niespodzianek. Mnie najmocniej trzasnęły czyste wokale w typie Edge Of Sanity czy Opeth, które pojawiły się już w trzeciej minucie szalenie rozbudowanego „Chrysopoeia (The Archaeology Of Dawn)” i natychmiast wzbudziły we mnie mnóstwo obaw o ciąg dalszy materiału. Jak się okazało, niepotrzebnie. Na całym krążku takich partii uzbierałoby się może pół minuty, poza tym są lepiej wykonane i sprytniej rozmieszczone niż na „Idol”, więc na pewno nie przytłaczają ani nie odwracają uwagi od tego, co istotne. To po prostu kolejne urozmaicenie z bogatego wachlarza dostępnych zespołowi środków, choć z mojej perspektywy akurat najmniej potrzebne.

To że „Ontological Mysterium znacząco różni się od „The Chills”, nie jest niczym niezwykłym — co nie zmienia faktu, że niektóre charakterystyczne dla Horrendous elementy, choćby podejście do konstrukcji riffów, wciąż są z powodzeniem wykorzystywane przez zespół — jednak już stopień zmian w stosunku do poprzednika budzi uznanie. Nowy album grupy imponuje rozmachem, mnogością kontrastujących ze sobą fragmentów, lekkością, z jaką muzycy Horrendous poruszają się między kolejnymi motywami oraz wyjątkowo przemyślaną i przystępną konstrukcją, dzięki której materiał wydaje się znacznie krótszy, niż jest w rzeczywistości. Ponadto całość jest dość żwawa (jeszcze do końca nie zrezygnowali z blastów), z wieloma partiami wręcz thrash’owej proweniencji, które w połączeniu z dominującym progresywnym graniem udanie wpływają na dynamikę. Bas, który tak mocno zyskał na znaczeniu na Idol”, na Ontological Mysterium został nieco cofnięty w miksie, a mimo to w paru fragmentach odgrywa wiodącą rolę i to wokół niego zbudowana jest kompozycja.

Na specjalną uwagę zasługuje klimat płyty, który nie ulatnia się nawet wtedy, gdy Horrendous zwiększają tempo i dokładają do pieca. W jego utrzymaniu bardzo pomagają naprawdę piękne i kreatywne solówki, wspomniany już bas oraz przejrzyste, przestrzenne i organiczne brzmienie całości. Choć uzyskany przy użyciu innych środków, rezultat trochę kojarzy mi się z onirycznymi odlotami, do których przyzwyczaiła mnie Fallujah, tylko może w nieco cieplejszej i przyziemnej formie. To wszystko sprawia, że Ontological Mysterium słucha się z wielką łatwością.

Oprócz wspomnianych już wyżej (oraz przy okazji Idol”) czystych wokali, na Ontological Mysterium właściwe nie ma się do czego przyczepić. Przez chwilę miałem zamiar zrzędzić na przesadną oszczędność Horrendous w korzystaniu z pewnych motywów (dwa powtórzenia w skali utworu, a chciałoby się ze trzydzieści), ale rozumiem ich zamysł – ta muzyka ma wywoływać m.in. także niedosyt – i to im się akurat doskonale udało.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HorrendousDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 sierpnia 2023

Xenosis – Paralleled Existence [2021]

Xenosis - Paralleled Existence recenzja reviewZupełnie przypadkowo i w sumie wbrew sobie jestem zaznajomiony z praktycznie całym dorobkiem Xenosis, więc na wstępie mogę się odnieść do tego, co zespół (ewentualnie wynajęci przez niego spece od marketingu) ma do powiedzenia na swój temat. Lepiej się czegoś złapcie… Według oficjalnego przekazu kapela w innowacyjny sposób łączy wszelkie muzyczne skrajności, jej druga płyta „Sowing The Seeds Of Destruction” wywołała na scenie technicznego death metalu niemałe poruszenie, zaś trzecia stała się obiektem powszechnego uwielbienia. Tego… Ja od paru lat kojarzę Xenosis jako zespół wybitnie przekombinowany, który po prosu męczy nieskładnością swoich poczynań. Swoją drogą, skoro od dawna byli tacy zajebiści, to czemu ciągle nie potrafią załapać się na przyzwoity kontrakt?

Paralleled Existence to kolejna odsłona zmagań Amerykanów z materią progresywnego death metalu typowego dla Kalifornii i okolic. Dla bohaterów tej recenzji niedoścignionymi mistrzami takiego grania są m.in. Arkaik, Inanimate Existence, The Zenith Passage czy Oblivion; niedoścignionymi, bo dla zespołu nawet średnia gatunkowa jest czymś, do czego dopiero aspirują. I chociaż nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie Xenosis mieli się przebić choćby do drugiej ligi, to przez wzgląd na dokonane ostatnio postępy jestem skłonny uczciwie uznać ten krążek za najlepszy w ich dotychczasowej „karierze”. Poprzednie trzy mają nad nim tylko jedyną przewagę – są krótsze.

Do produkcji czy techniki właściwie nie można się przyczepić i to nie w nich należy szukać głównego problemuParalleled Existence, bo jest nim kompozytorskie niezdecydowanie. Zespół nie potrafi się jednoznacznie określić, więc na siłę wciska do utworów wszystko, co się nawinie: groove, napieprzanie, techniczne zawijasy, toporną łupankę, melodyjki… czyli te skrajności, których łączenie rzekomo tak dobrze im wychodzi. Xenosis przeskakują z jednego motywu w drugi, a rzadko kiedy próbują robić między nimi jakiekolwiek sensowne przejścia, stąd też obok siebie występują patenty całkiem niezłe i zupełnie nietrafione. Jak to często bywa w przypadku takich kapel, ich brutalne oblicze daje radę i może się podobać (z wyjątkiem wrzaskliwych wokali), natomiast progresywne nudzi, irytuje i męczy. W rezultacie utwory są umiarkowanie spójne, rozwlekłe i trudno w nich wskazać jakieś wybijające się elementy, które mogłyby na dłużej zostać w pamięci. Może i jestem surowy w ocenie, ale wydaje mi się, że na bardziej finezyjne granie zwyczajnie nie starcza im talentu.

Jako że Paralleled Existence miał być popisem możliwości nowego składu, muzycy przygotowali aż 50 minut materiału. Nie ukrywam, że trzeba trochę samozaparcia, żeby przebrnąć przez całość utrzymując przy tym uwagę na jako takim poziomie i nie uciekając do innych zajęć. Sama muzyka Xenosis nie jest wcale zła i naprawdę można z niej wyciągnąć kilka wartościowych fragmentów, jednak w jej konstrukcji wciąż jest zbyt dużo niestrawnych baboli.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/xenosisband
Udostępnij:

7 lipca 2023

Fallujah – Empyrean [2022]

Fallujah - Empyrean recenzja reviewJa to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na „Undying Light”, ale byli i tacy, którzy na zespole nie zostawili suchej nitki, gnojąc tamten materiał i jego twórców (gwoli sprawiedliwości – jednemu się szczególnie należało) z góry na dół i po bokach. Co ciekawe i w sumie niespotykane, zmasowana krytyka i nieco rozpaczliwe wołania o opamiętanie dotarły tam, gdzie trzeba — czyli do Scotta Carstairsa — i dlatego Empyrean jest chwalebnym powrotem do stylu, z jakiego Amerykanie zasłynęli na swych najlepszych produkcjach.

Taki komunikat zapewne nigdy nie pojawi się oficjalnie, ale Empyrean należy potraktować jako przyznanie się założyciela Fallujah do błędu, jakim była poprzednia płyta. Stąd też Empyrean nie ma z nią nic wspólnego, jest natomiast bezpośrednią kontynuacją „Dreamless” – jej jedynym logicznym rozwinięciem, a pod pewnymi względami udoskonaleniem – jakby „Undying Light” w ogóle nie istniał. Ten zwrot można traktować jako koniunkturalizm i zagranie pod publikę, ale… Raz, że Fallujah są twórcami tego stylu, a dwa, że właśnie w nim mogą w pełni uwolnić swój potencjał – nie ma więc sensu się czepiać, że niczego nie udają i grają to, w czym są najlepsi.

Zespół nie tylko powrócił do tego, co przyniosło mu rozgłos i uznanie, ale i udoskonalił kilka mniej lub bardziej istotnych detali, dzięki czemu Empyrean wchodzi jeszcze lepiej niż „Dreamless” – przynajmniej komuś, kto ma słabość do technicznego death metalu. Amerykanie zawarli w muzyce zaskakująco dużo naprawdę brutalnych i zakręconych fragmentów (niektóre podchodzą pod Necrophagist, tylko są podane w nowocześniejszej formie, zaś ich tempa są wyraźnie szybsze), co stanowi fajny i pożądany kontrast dla spokojnych partii o progresywnej proweniencji (tak mógłby grać Cynic, gdyby Masvidalowi chciało się żwawiej przebierać palcami). Odnoszę nawet wrażenie, że na tej płycie Fallujah lepiej niż kiedykolwiek zbalansowali proporcje między deathmetalową jazdą a onirycznymi klimatami, więc przy takiej ilości urozmaiceń, jaką zaserwowali, całość nie ma prawa nudzić, choć do najkrótszych nie należy.

Wraz z muzyką delikatnej ewolucji uległo również brzmienie zespołu. Za produkcję Empyrean odpowiada Mark Lewis, który mimo iż wcześniej współpracował z Amerykanami, to dopiero tym razem zajmował się wszystkim – od nagrań po mastering. Spisał się co naprawdę dobrze, bo dźwięk instrumentów jest dość naturalny (Ohren miał z tym problemy), selektywność nie budzi najmniejszych zastrzeżeń (bardzo zyskał bas – jest cały czas wyraźny) i nie ma żadnych zgrzytów przy przejściach między sieczką a klimatami. Mam tylko jedną uwagę – mógł to wyprodukować zdecydowanie głośniej. Poza tym nic złego by się nie stało, gdyby przekonał chłopaków, choćby groźbą, gwałtem i przemocą, do rezygnacji z przydługich „niców” między utworami.

Empyrean jestem skłonny uznać za najdojrzalszy i najbardziej udany album w dyskografii Fallujah i to niezależnie od tego, czy powstał pod presją fanów, czy nie. To wyjątkowo złożona, urozmaicona i wciągająca, a przy tym świetnie wykonana muzyka, która z każdym kolejnym przesłuchaniem skutecznie wwierca się w mózg. Jeśli o mnie chodzi, Amerykanie mogą czuć się rozgrzeszeni.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 grudnia 2022

Tenebris – Only Fearless Dreams [1996]

Tenebris - Only Fearless Dreams recenzja reviewSłuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.

Spośród ciekawszych zmian w stosunku do surowego „The Odious Progress”, wymieniłbym większą różnorodność wokali (m.in. zwykły, blackowy, growling), jazzowy bas, oraz sporą przestrzenność dźwięku. Ponadto, klawisze mają zdecydowanie dużo więcej do powiedzenia (dla niektórych może nawet będzie to za dużo). Całość jest bardzo poukładana i mniej chaotyczna niż poprzednio. I o ile jedynka starała się być grobowa i czeluściowa, to dwójka choć wciąż mroczna, stawia bardziej na kosmiczny/metafizyczny klimat. Jeśli wcześniej bliżej było do My Dying Bride/Paradise Lost, to tutaj mam skojarzenia z Emperor.

Co prawda, płyta zaczyna się jeszcze standardowo, ale już przy trzecim utworze o wymownym tytule „Atmosphere” robi się pełna jazda bez trzymanki. Każdy utwór zachwyca czymś innym. Mnie bardzo urzekł popis w „Space Dancer”, piosence bez wokalu, przywodzącą na myśl stare jam sessions, albo gitara prowadząca w „Immortal”, czy choćby klimaty Prog Rocka z lat ’70 w „Give Me the Gods”. Jest w czym wybierać i cały czas coś się dzieje.

Na zakończenie dostajemy też odświeżoną wersję „Mesmerized”, w ramach kontrastu między „wtedy” a „teraz” i choć nie jest to „słaby” numer, to faktycznie, rozwój stylistyczny na przestrzeni tamtego okresu jest co najmniej zauważalny, żeby nie powiedzieć, rażący.

Jak już było to wspomniane na początku, grupa rozwijała dalej pomysły rozpoczęte na Only Fearless Dreams ale ze zdecydowanie mniejszą ilością Death Metalu w muzyce, co czyni ten album de facto ostatnim 100% ekstremalnym wygarem. Osobiście, z klasycznego okresu osobiście preferuję pierwszy album, ale jednocześnie nie mam żadnych zarzutów do powyższego klasyka. Ocena ma znaczenie tylko symboliczne, każdy i tak powinien się sam zetknąć z twórczością Tenebris.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 października 2022

Supuration – CU3E [2013]

Supuration - CU3E recenzja reviewDzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.

Jeśli popatrzeć trzeźwo na dyskografię Francuzów, to nazwa Supuration była używana w praktyce tylko i wyłącznie wokół trylogii „The Cube”, oraz płycie „Reveries”, która jest de facto kompilacją zawierającą ponownie nagrane utwory z taśm demo. Kolejna (już ostatnia) rzecz, to fakt, że trzy płyty grupy wychodziły równo co 10 lat. I o ile „Incubation” (2003) służył za prequel, to część trzecia jest traktowana jako pół-sequel do debiutu (1993).

Przyznaję też bez bicia, że nie chciało mi się wgłębiać w koncept, może kiedyś to zrobię z nudów, ale tak na chłopski rozum, to patrząc choćby na grafikę i tytuły utworów, tematyka zdaje się poruszać wokół poczęcia, ciąży, oraz narodzin bliżej nieokreślonego, metahumanoidalnego „tworu”. Zachęcam do zostawiania komentarzy, jeśli ktoś wie, co autorzy mieli na myśli.

Zastanawiałem się długo, czy określenie „awangarda” pasuje do tego zespołu, ponieważ zazwyczaj jest ono potocznie używane w przypadku muzyki, która łączy różne odległe gatunki, tudzież korzysta z niestandardowych instrumentów, a CU3E prezentuje sobą jak najbardziej zwyczajne, tyle że spokojniejsze granie Metalowe, oparte na progresji, które w moim odczuciu jest klezmerskie w naturze. Ale oczywiście, mogę się mylić.

Kompozycje sobie kiełkują, dojrzewają, a czasem ewoluują w różnych kierunkach i chciało by się rzec, że jest to granie dla przyjemności grania. Zespół sobie dżemuje wokół motywów aż miło i nie stara się zaskakiwać słuchacza technicznymi zagrywkami, czy dziwacznymi strukturami. Wręcz przeciwnie, muzyka wydaje mi się łatwa, prosta i przyjemna, a jednocześnie nie jest to granie prostackie, a bardziej chcące zagościć w głowie słuchacza na dłużej, poprzez swoje bogactwo melodii, solówek i głównych motywów, które każdy utwór posiada i które prowadzą słuchacza delikatnie za rękę od początku, aż po samiutki koniec, po którym następuje nieuchronne wciśnięcie przycisku replay, w celu ponownego zbadania materiału.

Warto wspomnieć, że grupa lubuje się w futuryzmie i zamiłowaniu do sci-fi, co również jest miłą odskocznią w gatunku preferującym cmentarze, horrory oraz okultyzm. Nie byłbym też sobą, gdybym zwyczajowo czegoś nie polecił. W tym przypadku postawiłbym na „Introversion”, „The Climax” oraz „The Delegation” jako zajawkę w pierwszej kolejności do przesłuchania. Pozostaje ostatnie pytanie na koniec - czy powstanie część czwarta w 2023? Mam nadzieję, że tak.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sup.supuration
Udostępnij:

23 sierpnia 2022

Sadist – Firescorched [2022]

Sadist - Firescorched recenzja reviewAgonia zebrała pod swoimi skrzydłami grupę klasyków spod znaku technicznego/progresywnego death metalu, która na papierze wygląda całkiem klawo. Trzeba mieć jednak na uwadze, że chodzi o kapele po przejściach, które lata świetności mają dawno za sobą i które obecnie stać jedynie na mniej lub bardziej udane nawiązania do chlubnej przeszłości. Do tego grona zaliczam niestety Sadist, bo choć ten włoski zespół przez lata dostarczał mi sporo radości, kilka razy również mocno mnie rozczarował, w tym nudnym krążkiem sprzed czterech lat.

Sadist za sprawą Firescorched poprawił u mnie nieco swoje notowania, jednak nie na tyle, bym mógł znowu do nich wzdychać. Album całościowo jest trochę żwawszy i bardziej urozmaicony od „Spellbound”, a w stylu, podejściu do grania jednoznacznie odwołuje się do świetnego „Sadist”. Włosko-niderlandzko-francuskiej ekipie nawet nieźle wyszło przywołanie podobnego klimatu, ale z poziomem kompozycji nie poszło już tak dobrze. Raz, że muzyka nie jest aż tak absorbująca, a dwa, że prawie każdy jej element znamy już na wylot. Firescorched to płyta dość bezpieczna, może nawet esencjonalna, a to dlatego, że bazuje na sprawdzonych schematach i sentymencie do starych nagrań (w tym do debiutu Cynic).

Album powstał w odmienionym składzie, z nową, niemal gwiazdorską, sekcją rytmiczną (Jeroen Paul Thesseling i Romain Goulon), po której spodziewałem się przede wszystkim nieziemskiej finezji i ogromnego rozmachu oraz, trochę naiwnie, zaostrzenia stylistyki. Ku mojemu zaskoczeniu skończyło się tylko na tym drugim, bo w paru utworach wprowadzono ekstremalne (jak na Sadist) partie z blastami na pierwszym planie i niższymi niż zwykle wokalami Trevora. Pod każdym innym względem nowi muzycy nie grają na Firescorched nic ponad to, do czego przyzwyczaili nas przez lata Andy Marchini i Alessio Spallarossa. Niby wciąż oznacza to wysoki poziom, ale o wykorzystaniu olbrzymiego potencjału tkwiącego w składzie nie może być mowy.

Poziom muzyki, wykonanie – to w większym lub mniejszym stopniu się broni i powinno przekonać do siebie fanów Sadist. Ale produkcja?! Firescorched brakuje ciężaru poprzednich płyt – tego tłustego, nasyconego dźwięku. Z niewiadomych dla mnie względów Tommy postawił na może i czytelne, ale przeraźliwie suche, płaskie i po prostu mocno przeciętne brzmienie, które odziera muzykę z mocy, a do zwiększonych obrotów i blastowania pasuje jak rodzina Sasina do spółek skarbu państwa. Jak człowiek zarabiający na życie pracą w studiu nagraniowym mógł do czegoś takiego dopuścić?! Zamiast marnować kasę na teledysk i promocyjne barachło, rozsądniej było przeznaczyć ją na produkcję dorównującą choćby „Spellbound”.

I tak właśnie w moich oczach i uszach wygląda Firescorched – udaje album lepszy niż jest w rzeczywistości. Nie przeczę, że jest tu kilka kawałków, którym warto poświęcić czas (choćby „Burial Of A Clown”, „Accabadora”, „Trauma (Impaired Mind Functionality)”, „Fleshbound”), ale jako całość to materiał, który bardziej imponuje składem niż kompozycjami.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 czerwca 2022

Dark Millennium – Acid River [2022]

Dark Millennium - Acid River recenzja okładka review coverDawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.

Zarówno „Midnight in the Void” z 2016 r. (wydany własnym nakładem i nie wiedzieć czemu nie wznowiony oficjalnie), jak i „Where Oceans Collide” z 2018 r. przeszły bez większego echa. Ja sam nie byłem jakoś specjalnie zauroczony tamtymi dokonaniami – wszak kontynuowały raz obraną ścieżkę, ale też nie miały większego polotu.

To i gdy w 2022 r. wyszło najnowsze dziecko formacji, zdziwiłem się lawiną pozytywnych recenzji w internecie. Początkowo myślałem, że może zwiększono budżet na marketing i promocję, ale kiedy tylko doszło do pierwszego odsłuchu, to od razu poczułem, że będę musiał o tym coś skrobnąć.

Gwoli ścisłości, Dark Millennium gra szeroko rozumiany Progresywny Metal, ale bardzo silnie osadzony w charakterystycznym, europejskim Doom/Death i to do tego stopnia, że błędnie myślę o nich jako o Holendrach, zamiast Niemcach. Nie jest to jednak Prog oparty o Jazz i technikalia, a bardziej o europejską muzykę klasyczną typu Beethoven, Mozart.

Acid River z miejsca intryguje formatem – 7 utworów po 7 minut każdy. Okładka ma tytuł płyty napisany do góry nogami, jakby autorzy chcieli, aby słuchacz odwrócił obrazek i odkrywał ukryty symbolizm. I przyznam, że nie wiem o co im chodziło, ale sama muzyka należy do kategorii z tych, które przyjemnie się rozkłada na czynniki pierwsze.

Jako, że recenzja jest już wystarczająco za długa, nie będę się specjalnie rozpisywał nad samymi trackami (mam nadzieję, że to docenicie). Zadowolcie się zamiast tego informacją, że poza szeroką gamą, różnorodnością i głębią utworów, tym co wywyższa ten album nad poprzednikami, jest jego kompaktowość – z płyty na płytę zespół skraca czas trwania swoich krążków, chętniej wyciągając potencjał ze swoich kompozycji, zamiast na siłę upychać jak najwięcej pomysłów. W połączeniu z autentycznym klimatem retro lat ’90 całość bardzo zgrabnie sobie płynie w odtwarzaczu.

Każdemu więc polecam podróż w samodzielne odkrywanie zawartości na własną rękę i jak najbardziej warto poświęcić trochę czasu nad studiowaniem tej muzyki. Inteligentne granie nie tylko dla koneserów.


ocena: 8/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:



Udostępnij:

28 lutego 2022

Virvum – Illuminance [2016]

Virvum - Illuminance recenzja okładka review coverSzwajcarzy już na początku działalności jasno określili swoją grupę docelową: adresują muzykę przede wszystkim do fanów Fallujah, Necrophagist oraz Obscura. Ja ze swojej strony dorzuciłbym do tej wyliczanki jeszcze Arkaik, Beyond Creation i Augury. Te nazwy powinny w zupełności wystarczyć, żeby zorientować się, co i na jakim poziomie grają Virvum. Niewiadomą mogą pozostać co najwyżej proporcje składowych, a te są naprawdę ciekawe. Illuminance to oczywiście progresywny death metal, ale nie taki typowy, do jakiego jesteśmy od lat przyzwyczajeni, bo łączący kosmiczny klimat z dość mechaniczną pracą instrumentów.

Początek Illuminance jest bardzo obiecujący i daje nadzieje na w pytkę płytkę, bo „The Cypher Supreme” to prawdziwa petarda – szybka, dynamiczna, melodyjna i odpowiednio zakręcona; w dodatku każdy z muzyków Virvum dostaje tu okazję, żeby wykazać się niemałymi umiejętnościami. Kawałek trwa ledwie dwie i pół minuty, a mimo to daje niezłego kopa i udanie podnosi ciśnienie – po czymś takim chce się już tylko więcej. Kolejny utwór, „Earthwork”, również trzyma wysoki poziom, ale brakuje mu trochę świeżości i pierdolnięcia poprzednika. Także dlatego, że do głosu dochodzą w nim — i później przewijają się przez resztę materiału — wyraźne inspiracje autorami „The Flesh Prevails”, co najbardziej słychać w aranżacjach perkusji i w mocno (zbyt mocno) wyeksponowanej pracy gitary solowej, która nawet charakterystyczne brzmienie zawdzięcza Amerykanom. Ja rozumiem, że Nic Gruhn, główny kompozytor zespołu, grał przez chwilę w Fallujah i pewne patenty mógł podpatrzeć bezpośrednio u źródeł, ale mimo wszystko powinien te wpływy przemycić nieco dyskretniej. Tym bardziej, że praca nad debiutem zajęła mu podobno około pięciu lat.

Czy wobec powyższego Illuminance to płyta-hołd albo zlepek rozmaitych zrzynek? Ano nie. Tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w przygotowanie tych ośmiu utworów i spore ambicje, żeby wyróżniały się na poletku progresywnego death metalu. I wyróżniają się. Choćby tym, że (prawie) wszechobecny klimat nie przesłania brutalnego oblicza zespołu, a kawałki same w sobie oraz globalnie są porządnie wyważone (całość trwa optymalne 40 minut) i zawierają mnóstwo urozmaiceń, które szybko przykuwają uwagę (to kapitalne basowe solo w „Tentacles Of The Sun”!). Virvum nie boją się sięgać po klawisze, czyste wokale (z umiarem!) czy… instrumenty dęte. Nie da się ukryć, że zespół ciągnie zwłaszcza do rozbudowanych struktur, kiedy mogą bez spiny pobawić się dynamiką i mają dużo miejsca na indywidualne popisy. Najlepszym tego przykładem jest mój faworyt na Illuminance, ponad dziesięciominutowy (!) „II: A Final Warming Shine: Ascension And Trespassing”, który poskładano niemal wyłącznie ze znakomitych pomysłów i który trzyma w napięciu do samego końca. Wokale, choć całkiem dobre, mają dla Virvum raczej drugorzędne znaczenie.

Illuminance to bardzo udany debiut, który powinien spasować szczególnie miłośnikom nowoczesnego oblicza progresywnego/technicznego death metalu – tego ze sterylną produkcją, instrumentami pracującymi z mechaniczną precyzją i, co trzeba odnotować, pewnymi brakami w sferze feelingu. Szwajcarzy pokazali się z dobrej strony, choć na przyszłość na pewno muszą popracować nad oryginalnością i jeszcze mocniej doszlifować utwory, żeby lepiej i na dłużej osiadały w pamięci.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/virvum

podobne płyty:

Udostępnij:

3 lutego 2022

Cynic – Ascension Codes [2021]

Cynic - Ascension Codes recenzja okładka review coverMogło by się wydawać, że wyjątkowo chłodne przyjęcie „Kindly Bent To Free Us”, personalne przepychanki oraz śmierć Reinerta i Malone’a powinny dać do myślenia Masvidalowi, czy aby na pewno jest sens kontynuować działalność pod szyldem Cynic. Wszak chyba można założyć nowy projekt i w nim sobie pitolić do kotleta sojowego? Albo rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Jak się okazało, takie rozwiązania nie wchodziły w grę. Paul znalazł sobie nowego perkusistę, skrzyknął kilku znajomych i w takim dość dziwnym sesyjnym (i sugerującym pośpiech) składzie nagrał Ascension Codes – płytę, która być może części fanów przywróci wiarę w ten zespół. Mnie nie przywróciła, jednak potrafię uczciwie stwierdzić, że jest znacznie lepsza od poprzedniej.

Naturalnie duża w tym zasługa moich oczekiwań, bo miałem jeszcze niższe niż w stosunku do „Torn Arteries” Carcass – byłem wręcz gotów na elektropopowe plumkanie a’la Kombii. Miałem już w głowie najczarniejsze scenariusze, a tu zawartość albumu zaskoczyła mnie do tego stopnia pozytywnie, że do kilku fragmentów wracałem z przyjemnością.

Zamiast brnąć w grząskie klimaty „Kindly Bent To Free Us”, Masvidal stylistycznie cofnął się gdzieś do „Traced In Air”, dzięki czemu w muzyce pojawiło się więcej życia, dynamiki, sensownych pomysłów, a także… elementów metalu. Całość składa się z ośmiu pełnowymiarowych utworów oraz dziewięciu krótkich ambientowych interludiów, których jedyną rolą jest przypuszczalnie nawiązywanie do tytułu płyty, bo zamiast spajać, rozbijają spójność materiału i zaburzają jego odbiór. Poza nimi jest jeszcze jeden dłuuugi kawałek-przerywnik, „DNA Activation Template”, który — celowo czy nie — dzieli krążek na połowę lepszą i gorszą.

Najwięcej ciekawych rzeczy dzieje się w pierwszych czterech kawałkach – jest wśród nich bardzo udany instrumental „The Winged Ones” (na początku budują klimat kojarzący się z onirycznym obliczem Fallujah), intrygujący „Elements and Their Inhabitants” oraz zdecydowanie najlepszy w zestawie „Mythical Serpents”, który wraz z „In A Multiverse Where Atoms Sing” z części drugiej gitarowo najmocniej nawiązuje do „Traced In Air” (oba momentami są praaawie agresywne). Czegoś takiego słucha się naprawdę dobrze i z zaskakująco dużym zainteresowaniem, choć dla Cynic to nic rewolucyjnego. Druga połowa Ascension Codes, mimo iż niezła, nie obfituje już w takie atrakcje; wydaje się bardziej stonowana, jednowymiarowa i nudnawa, ale wciąż prezentuje wyższy pozom niż nieszczęsny „Kindly Bent To Free Us”.

Teraz słów kilka o ludziach, którzy maczali palce w Ascension Codes. O dziwno pierwszy na pochwałę zasłużył Paul Masvidal, który wreszcie przypomniał sobie, jakie cuda można robić z gitarą, jak to fajnie, kiedy riffy trzymają się kupy, a przester wykracza poza oazowe standardy. To cieszy. Podobnie jak fakt, że jego wokali — a co za tym idzie także vocodera — jest relatywnie mniej, są przy tym mniej wyeksponowane i nie drażnią nachalnością. Przed Mattem Lynch’em chylę czoła, bo jego imponujące partie są zdecydowanie najjaśniejszym punktem płyty – gęste, urozmaicone i pełne jazzowego rozmachu. Gdzie gitary niedomagają albo są zbyt delikatne, a wokal usypia, tam on nie oszczędza kończyn, pilnując, żeby było na czym ucho zawiesić. Lynch nie próbuje za wszelką cenę naśladować Reinerta, jednak pod względem finezji bardzo się do niego zbliżył. Zamiast prawdziwego basu mamy tu przyzwoicie brzmiący basowy syntezator, za który odpowiada pianista Dave Mackay. Czemu? Według oficjalnej wersji Seana Malone’a nie da się zastąpić i basta. Ostatnim muzykiem mającym realny wpływ na kształt albumu jest gitarzysta Plini Roessler-Holgate, który dorzucił tu swoje solówki. Chłopak wygląda jak młodsza wersja Masvidala, zaś gra, jakby połknął Satrianiego, przegryzając Vaiem. Zastanawiający jest udział Maxa Phelpsa, bo jego skrzeczące wokale zostały wciśnięte głęboko w tło i trzeba naprawdę dobrze się skupić, żeby je wyłapać. Czyżby miał być wabikiem na tych, którzy (naiwnie) oczekują, że jeszcze kiedyś Cynic zagra brutalnie?

Tym 49-minutowym albumem Masvidal pokazał, że przy odrobinie chęci można się odbić od dna i stworzyć trochę wartościowej muzyki. Wartościowej, choć niepotrzebnie utytłanej w ezoteryczno-niuejdżowej estetyce. W tym przypadku lepiej by się obronił czysty progresywny rock-metal. Oczywiście nie bez znaczenia była pomoc paru zdolnych kolegów, którzy wzięli na siebie część odpowiedzialności i wnieśli coś od siebie - Ascension Codes żadnemu z nich wstydu nie przynosi. No, to teraz najwyższy czas zakończyć działalność.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 grudnia 2021

Rivers Of Nihil – The Work [2021]

Rivers Of Nihil - The Work recenzja okładka review coverRivers Of Nihil na „Where Owls Know My Name” poszli ostro do przodu względem pierwszych wydawnictw: rozwinęli swój styl i wzbogacili go o wiele nieoczywistych rozwiązań, dzięki czemu zaprezentowali się jako zespół zaskakujący i dość oryginalny – taki, którego nagrań wypatruje się z niecierpliwością. Minęły trzy lata i… Po kilkudziesięciu przesłuchaniach The Work zastanawiam się, czy tamten materiał aby nie był dziełem przypadku i splotu sprzyjających okoliczności. Niestety, dla mnie czwarta płyta Amerykanów to duże rozczarowanie – jawi się jako zlepek w większości niedorobionych utworów poskładanych bez jakiejkolwiek myśli przewodniej i dbałości o detale.

The Work nie sposób traktować jako rozwinięcia czy kontynuacji „Where Owls Know My Name” (ani tym bardziej powrotu do grania a’la „Monarchy”), bo chociaż zespół korzysta z wachlarza podobnych patentów, to całości brakuje finezji, płynności, klimatu, wyróżniających się motywów (kompletnie zaniedbano melodie), przemyślanych struktur i nade wszystko wewnętrznej spójności. Utwory, a nawet ich poszczególne części, istnieją niezależnie od siebie, nic ich w logiczny sposób nie spaja, przez co materiał rozchodzi się w szwach. Rivers Of Nihil na siłę zlepiają odmienne stylistycznie fragmenty, więc często mamy do czynienia z topornym schematem na zasadzie: ciężko i agresywnie – ciach! – progresywnie i lajtowo – ciach! – ciężko i agresywnie – ciach! – progresywnie i lajtowo… i tak do wyrzygu. Czy to irytuje? A owszem, jednak to wcale nie jest najgorsze. Mnie szczególnie wkurwiają ogromne ilości „nica” wewnątrz kawałków jak i pomiędzy nimi. Przez dłuuugie minuty zupełnie nic się nie dzieje – i nie jest to żadne budowanie nastroju, po prostu, kurwa, cisza albo jakieś ledwo słyszalne ambienty bez wartości muzycznej.

Początek The Work — czyli lekko licząc trzy numery — jest na tyle drętwy, nieciekawy i rozwodniony, że gdy wreszcie pojawiają się jakieś atrakcje (a tych, jak na 65 minut, jest ich niewiele), trudno się na nich skoncentrować; tym bardziej, że po chwili znów dostajemy dawkę przynudzania. Niestety, duża część utworów bardzo wolno się rozkręca, inne nie rozkręcają się w ogóle – nabijają licznik i usypiają. Rivers Of Nihil z niewiadomych dla mnie względów zabałaganili kompozycje i cofnęli się w rozwoju; ponownie mocno dają o sobie znać fascynacje Fallujah (m.in. w solówkach), choć myślałem, że już z tego wyrośli i będą dłubać nad własnym stylem. A tu dupa. Do tego stopnia, że na The Work jako „w porządku” mogę określić zaledwie trzy utwory: „Focus” (daje nadzieje, że jednak nie będzie dramatu), „The Void from Which No Sound Escapes” (nieprzypadkowo wybrano go na singla) i „Maybe One Day” (spokojny, ale za to bez dziwactw i urozmaicania na siłę) oraz brutalniejsze fragmenty „More?” i „Clean”.

Największe zaskoczenie z „Where Owls Know My Name”, saksofon, na The Work również się pojawił, ale chyba wyłącznie dlatego, że fani go oczekiwali. Według książeczki Zach Strouse (z Burial In The Sky) udziela się aż w pięciu kawałkach, jednak jego partie można wychwycić (nie bez kłopotu) w czterech, zaś jakiekolwiek znaczenie ma tylko w jednym, wspomnianym już „The Void from Which No Sound Escapes”. Pozostałe wystąpienia nie robią żadnego wrażenia, o ile w ogóle się ich nie przegapi. Zespołowi ewidentnie zabrakło pomysłów, jak wykorzystać potencjał tego instrumentu. Swoją drogą bas również stracił na znaczeniu i na pierwszym planie pojawia się niezmiernie rzadko.

Nie ukrywam, że po wysłuchaniu The Work czuję się przez Rivers Of Nihil oszukany, bo po cichu liczyłem na materiał pretendujący do miana płyty roku. Zespół jednakowoż odbębnił minimum tego, co musiał, nie zważając, czy ma to jakiś sens i trzyma się kupy. Czyżby w ten sposób chcieli wymiksować się z kontraktu? A może na tyle ich naprawdę stać?


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

3 września 2021

Burial In The Sky – The Consumed Self [2021]

Burial In The Sky - The Consumed Self recenzja okładka review coverLudzka pamięć bywa zawodna, zwłaszcza moja, ale akurat w przypadku Burial In The Sky dość szybko skojarzyłem, że już kiedyś miałem styczność z tym zespołem i że zupełnie nie trafił w mój gust. W związku z tym przezornie odkładałem przesłuchanie The Consumed Self ile się tylko dało, bo — proszę o zrozumienie — nie ciągnie mnie do nieskładnego pitolenia. Pierwszy kawałek, rozbudowane intro z pseudoklimatycznym brandzlowaniem i mizernym czystym wokalem, potwierdził moją opinię o muzyce kapeli – to jest odpychające. Drugi numer już nieco mi zamieszał, a trzeci sprawił, że zacząłem się temu wnikliwie przysłuchiwać… Czyżby nagle wyszli na ludzi?

Nawet jeśli na The Consumed Self nie do końca wszystko im wyszło, to trzeba przyznać, że w ciągu trzech lat Amerykanie zrobili naprawdę duże postępy i poprawili się właściwie na każdej płaszczyźnie, a przy okazji dość wyraźnie określili kierunek rozwoju. Mamy zatem do czynienia z nowoczesnym progresywnym death metalem z rozbudowanymi (niekiedy aż za bardzo – o czym później) aranżacjami, mnóstwem zmian tempa i nastroju, wieloma technicznymi urozmaiceniami i zróżnicowanymi wokalami. Całość jest znacznie bardziej spójna i dopracowana niż poprzedni materiał, który również był ambitny (przynajmniej w założeniach), ale kompletnie niedorobiony od strony kompozytorskiej i do tego topornie wykonany. Poza tym poprawę można odnotować w kwestii brzmienia i produkcji, które tym razem znacząco lepiej dopasowano do stylu zespołu.

Wszystkie wspomniane zmiany oraz, co ważne, zagęszczenie i uwypuklenie partii saksofonu jednoznacznie świadczą o ogromnym wpływie „Where Owls Know My Name” na podejście Burial In The Sky do pisania własnej muzyki. Amerykanie to i owo mogli podpatrzeć bezpośrednio u źródeł — wszak to Zach Strouse nagrywał saksofon dla Rivers Of Nihil — więc starali się zaadaptować niektóre patenty na potrzeby The Consumed Self; z różnym skutkiem. Czyste wokale? A owszem, są, tylko strasznie nierówne, niestety z przewagą tych słabych. Aranżacyjny rozmach? No tak, tylko nie zawsze użyte elementy pasują do siebie tak, jak powinny; niektóre służą chyba tylko temu, żeby nabijać licznik minut. I właśnie, długości The Consumed Self – album trwa niemal godzinę i to już jest lekka przesada. Dobrym rozwiązaniem byłoby wycięcie około kwadransa progresywnych smętów i przesadnego kombinowania (czyli przede wszystkim „Anatomy Of Us”) – całość stałaby się bardziej zwarta i komunikatywna.

Wraz z kolejnymi przesłuchaniami The Consumed Self utwierdza w przekonaniu, że Burial In The Sky bardzo by chcieli być jak Rivers Of Nihil i trochę jak Fallujah. I robią sporo, żeby ich w ten sposób postrzegano, jednak na razie brzmią jak uboższa wersja swoich znanych kolegów. Amerykanie wygrzebali się z poziomu bagna poprzednich płyt i awansowali do kategorii zespołów słuchalnych, ale czy wybiją się wyżej – to zależy, czy starczy im talentu i pieniędzy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/burialinthesky

podobne płyty:


Udostępnij:

14 lipca 2021

Gojira – Fortitude [2021]

Gojira - Fortitude recenzja okładka review coverPięć lat oczekiwania na nowy album Gojira wypełniały mi rozmaite zapowiedzi, spośród których szczególny nacisk położono na te — a przynajmniej ja to właśnie na nich najbardziej się skupiłem — o powrocie do stylistyki znanej z „The Way Of All Flesh”, więc jako wielbiciel tamtego krążka byłem podjarany, że znowu będzie ciężko, technicznie i stosunkowo brutalnie. Tymczasem pierwsze upublicznione single, abstrahując od ich poziomu, nie miały z takim graniem nic wspólnego. A zatem kłamali, oszusty jedne? Nooo nie. Nie do końca, bo w paru (dosłownie) ostatnich utworach takie nawiązania istotnie się pojawiają, ale wydaje mi się, że ich głównym zadaniem jest zainteresowanie/utrzymanie zainteresowania fanów tego bardziej ekstremalnego oblicza kapeli.

Czy się to komuś podoba czy nie, Fortitude to w ogromnej części bezpośrednia i dość bezpieczna kontynuacja poprzedniej płyty wraz z niemal wszystkimi jej zaletami i niektórymi wadami, lecz pozbawiona eksperymentów, zauważalnych nowinek i świeżości tamtego materiału. Trochę to mało jak na pięcioletnią przerwę, czyż nie? Tym bardziej, że „Magma” była dla Gojira pewnym przełomem – zespół pokazał się światu z zaskakująco przystępnej/łagodnej strony i to chwyciło, bo trafił do wielu odbiorców spoza metalowych kręgów. Teraz Francuzi przede wszystkim starają się wykorzystać komercyjny potencjał i często-gęsto powielają znane i sprawdzone patenty, ale na szczęście dla siebie czynią to na tyle rozsądnie i z umiarem, że Fortitude jako całość broni się całkiem nieźle i — jak to piszą w anonsach — zyskuje przy bliższym poznaniu.

Album charakteryzuje się bardziej wyrównanym poziomem utworów niż „Magma” i słucha się go nieco łatwiej (czyli bez totalnych zgrzytów), co jednak nie oznacza, że wszystkie kawałki są równie udane. Jak na moje ucho niektóre fragmenty są zbyt rozwlekłe (w „Hold On”, „New Found”, „The Trails”), inne niepotrzebne (jak tytułowy, będący „mruczankowym” wstępem do mruczanki w „The Chant”) i w rezultacie w muzykę wkrada się za dużo monotonii. Ponadto odnoszę wrażenie, że w paru miejscach ideologia staje się dla Gojira ważniejsza niż same dźwięki, na czym traci wyrazistość utworów. Przeciwwagą dla pojawiających się zmiękczeń i przynudzania jest zestaw numerów zajebiście chwytliwych („Born For One Thing” i „Another World”) oraz mocnych i dynamicznych (jak „Into The Storm”, „Grind” czy „Sphinx”) – to właśnie dzięki nim przez 52 minuty Fortitude brnie się z dużą przyjemnością i naprawdę szkoda, że takich kompozycji nie znalazło się tu więcej. Po stronie plusów warto również wymienić zróżnicowane wokale. Mimo iż Joe coraz częściej stosuje czyste zaśpiewy, to są one na tyle urozmaicone i pewnie wykonane, że zupełnie nie przeszkadzają.

Chociaż pod pewnymi względami Fortitude jest płytą lepszą i bardziej spójną od poprzedniej, wydaje mi się, że to jednak „Magma” będzie częściej wspominana po latach jako materiał, który wniósł do dorobku Gojira coś nowego i niespodziewanego. Opisywany album to po prostu kolejna pozycja w ich dyskografii. Solidna, to fakt, ale bez szału.


ocena: 8/10
demoe
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

26 maja 2021

The Beast Of Nod – Multiversal [2021]

The Beast Of Nod - Multiversal recenzja okładka review coverAmerykanie z The Beast Of Nod swoim debiutem sprzed trzech lat narobili w pewnych kręgach sporego zamieszania, choć tak naprawdę nie wybiegali zbytnio ponad to, co z powodzeniem robią kapele z The Artisan Era, a wyróżniać ich mógł co najwyżej rozbudowany koncept sci-fi w tekstach. Minęło trochę czasu, zespół baaardzo wyraźnie rozwinął się technicznie i kompozytorsko i dlatego Multiversal początkowo może… odpychać. Jestem w stanie to zrozumieć i myślę, że wcale nie jest to powód do wstydu, więc jeśli dla kogoś synonimem „na bogato” jest zestaw powiększony w maku, to może sobie bez żalu odpuścić ten krążek.

Na „Vampira: Disciple Of Chaos” The Beast Of Nod zaproponowali muzykę na wysokim poziomie, ale w stosunkowo powszechnej stylistyce – coś, co podłapywało się raczej z marszu, bo wyglądało i brzmiało znajomo; natomiast w przypadku Multiversal nie ma już tak lekko – na tej płycie wykonali krok ku oryginalności. Zespół zagęścił i rozbudował struktury utworów znacznie ponad średnią gatunkową (szczególnie pilnując się, żeby nie powracać do już raz wykorzystanych motywów), ponadto wprowadził do nich masę nowych elementów, podkręcił tempo (co nie było specjalnie trudne – za perkusją usiadł Marco Pitruzzella) i dopakował całość szalonymi popisami solowymi.

Wszystko śmiga, pizga i robi masę zamętu. Innymi słowy na Multiversal dzieje się dużo, bardzo dużo, a momentami chyba nawet za dużo, więc materiał może niekiedy przytłaczać. Muzyka The Beast Of Nod jest zajebiście urozmaicona, wręcz przeładowana rozmaitymi frazami, które przenikają się na kilku płaszczyznach, a co za tym idzie – bywa mało komunikatywna. Czegoś takiego nie słucha się w celach rekreacyjnych. Przedarcie się przez kolejne warstwy i wyrobienie sobie lepszego oglądu całości wymaga trochę czasu, a nie każdy będzie w stanie poświęcić płycie aż tyle uwagi i cierpliwości (zwłaszcza, że trwa 50 minut), więc haczyki w postaci solówek Joe Satrianiego czy Michaela Angelo Batio (postarali się, trzeba im to przyznać) mogą być za małą zachętą nawet dla wielbicieli trzepanki.

Muzycy The Beast Of Nod stworzyli kawał ambitnej i dość nieprzystępnej (świadomie lub nie – trudno zgadnąć) jazdy, która powinna zapewnić co bardziej wytrwałym odbiorcom sporo okazji do rozkminy, a później – do estetycznych uniesień. Mniej wkręceni fani pewnie po pierwszej minucie „Flight Of The Quetzalcoatlus” zatęsknią za wolniejszym i mniej pojebanym graniem z debiutu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: thebeastofnod.com
Udostępnij:

19 maja 2021

Thoren – Gwarth II [2020]

Thoren - Gwarth II recenzja okładka review coverTrzecia płyta w dorobku Thoren to materiał, któremu nie poświęcę zbyt dużo miejsca i to wcale nie dlatego, że trwa zaledwie 26 minut. Problemem nie jest również jego jakaś wyjątkowa kupiastość, bo kupą sensu stricto nie jest. W przypadku Gwarth II rozchodzi się o to, jak niewiele zawartość krążka ma wspólnego z celami, jakie postawił przed sobą zespół. Amerykanie wymyślili sobie, że muzyka na tym wydawnictwie będzie szalona, skomplikowana, niesamowicie urozmaicona i zaskakująca (tylko przez grzeczność nie wspomnę, do kogo chcą być porównywani), a jest – po prostu boleśnie nijaka.

Jako że nigdy nie miałem styczności z Thoren, podszedłem do zespołu bez uprzedzeń i… zostałem całkiem pozytywnie zaskoczony, bo chaotyczna jazda w pierwszym kawałku zapachniała szaleństwami w stylu Cephalic Carnage. Będzie ostro! Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy, więc po upływie dwóch minut (!) fajne wrażenie rozmyło się w cholerę. Zespół nielicho kombinuje, tego mu nie można odmówić, momentami (liczonymi dosłownie w sekundach) gra nawet jak zbrutalizowana Dysrhythmia, sęk w tym, że całości brakuje wyraźniej zaznaczonej myśli przewodniej czy choćby dostępnych dla słuchacza punktów zaczepienia, więc koniec końców trudno stwierdzić, czemu służą i dokąd prowadzą te wymyślne wygibasy. Praktycznie cały Gwarth II to jałowe rzeźbienie w może i technicznych, ale nieciekawych i niemożliwych do zapamiętania riffach, z których nic konkretnego nie wynika. Brzmi to jak nagrywany na kaseciaku (swoją drogą produkcja jest wyjątkowo płaska) zestaw niepowiązanych z sobą ćwiczeń na rozgrzanie paluchów.

Z zasady nie mam nic przeciwko instrumentalnym płytom z progresywnym death metalem — choćby taki Essence Of Datum bardzo mi się podoba — jednak w wykonaniu Thoren to się w ogóle nie sprawdza. Mam za sobą przynajmniej kilkanaście przesłuchań Gwarth II, a i tak nie potrafię przywołać z pamięci nawet jednego motywu. I to niekoniecznie jakiegoś dobrego – po prostu jakiegoś. Kompletnie bezbarwny album.


ocena: 3/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ThorenDeath
Udostępnij:

9 kwietnia 2020

Aronious – Perspicacity [2020]

Aronious - Perspicacity recenzja okładka review coverWidząc okładkę i znając wydawcę Perspicacity, spodziewałem się czegoś zbliżonego do First Fragment, Virvum, Vale Of Pnath, Aethereus czy Equipoise; innymi słowy: typowego dla The Artisan Era efektownego i technicznego (ewentualnie progresywnego) death metalu. No i cóż, Aronious załapuje się na większą część tej etykiety, z wyłączeniem określenia „typowy”. Amerykanie robią dosłownie wszystko, żeby ich grania przypadkiem nie uznać za pospolite, sztampowe albo — co gorsza — łatwe w odbiorze. Do tego stopnia, że wielu potencjalnych słuchaczy odbije się od tej płyty już na wysokości drugiego kawałka.

Jeśli wierzyć zapewnieniom zespołu, proces powstawania materiału na Perspicacity był długotrwały, wymagający i skomplikowany. Po wgryzieniu się w zawartość krążka (na ile to możliwe) jestem w stanie w to uwierzyć, bo tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w każdy jego fragment. Muzycy Aronious zrealizowali swoją wizję progresywnego death metalu nie oglądając się na boki, ani tym bardziej — i to mi się podoba — nie biorąc pod uwagę oczekiwań i możliwości percepcyjnych ewentualnych odbiorców, stąd też całość jest zajebiście złożona, pokręcona i na pewno nie monotonna. Przez większość czasu naprawdę ciężko nadążyć za pomysłami zespołu, bo — przy swojej wiedzy i umiejętnościach technicznych — najwyraźniej nigdy nie słyszeli o schemacie zwrotka-refren-zwrotka-refren, więc na Perspicacity w ogóle nie znajdziecie tradycyjnych i przewidywalnych struktur – ja nie kojarzę, żeby choć raz wrócili do wcześniej wykorzystanego motywu. Ogarnięcie płyty dodatkowo utrudnia fakt, że utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, układając się w prawie godzinną suitę. Nie mam pojęcia, jak oni to wszystko spamiętują, toteż jestem pełen podziwu.

Wyjątkowo pozytywny obraz Perspicacity uzupełnia bardzo dobre i przejrzyste brzmienie (mix i mastering pod okiem Marka Lewisa), co przy takiej muzyce jest nie bez znaczenia. Mnie szczególnie podoba się dźwięk perkusji (swoją drogą chyba właśnie perkman ma tu najbardziej przejebane) – zadbano, żeby baniaki miały odpowiednią głębię i każdy akcent był możliwy do wyłapania. Jeśli kogoś nie zraża sama idea takiego grania, to minusy znajdzie tylko po stronie wokalisty, który wprawdzie robi, co może, jednak przy tak urozmaiconej i bogatej muzyce wypada średnio. Na miejscu zespołu poszukałbym kogoś z bardziej charakterystycznym i elastycznym głosem.

Aronious mogą być z siebie dumni, bo stworzyli materiał nie tylko kurewsko wymagający, ale i w dość dużym stopniu oryginalny – prawdziwe wyzwanie dla wytrwałych, choć i tak zachęcałbym każdego do zapoznania się z tym albumem. To może być całkiem fajna przeprawa dla wyniszczonych blastami szarych komórek. Na rozgrzewkę przed Perspicacity polecam natomiast coś z katalogu Animals As Leaders.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aroniousmetal
Udostępnij:

28 marca 2020

Fallujah – Undying Light [2019]

Fallujah - Undying Light recenzja reviewTego się nie spodziewałem! Fallujah, zamiast podążać drogą wyznaczoną na „The Flesh Prevails” i dalej rozwijać tamte tematy, nagle z niej zboczyli, a może nawet i odrobinę zawrócili… Ujmując rzecz jaśniej: Amerykanie na Undying Light częściowo odpuścili progresywne oniryczne klimaty na rzecz grania bardziej bezpośredniego, mniej technicznego, a przy okazji także mniej absorbującego. Nowy kierunek sam w sobie wcale nie jest zły, bo muzyka broni się bez problemu, jednak z obecnym wokalistą zespół jedynie straci dotychczasową reputację.

Nie wiem, z jakiej głębokiej dupy wyskoczył Antonio Palermo, ale jestem w stu procentach pewien, że powinien w niej pozostać do końca swego hipsterskiego życia. Jako wokalista Fallujah nie ma do zaoferowania zupełnie nic wartościowego (czyli irytujące deathcore’owe wrzaski i krzyki bez jakiegokolwiek ładu i składu), jest straszliwie jednowymiarowy, swym głosem spłaszcza utwory i sprawia, że praktycznie wszystkie wydają się takie same, przez co nie można się w nie należycie wkręcić. Stąd też każda próba zbudowania klimatu przez instrumentalistów jest z góry skazana na niepowodzenie, bo on oczywiście musi drzeć mordę, psując odbiór nawet najbardziej zachęcających fragmentów.

Przy takim osobniku po prostu cała idea grania urozmaiconej i w jakikolwiek sposób ambitnej muzyki idzie się jebać w krzaki. Tak więc również na nic się zdaje dobra czytelna i mniej skompresowana niż ostatnio produkcja, większa ilość agresywnych partii (czyli z solidnym blastowaniem) czy łatwiejsze do ogarnięcia struktury. Najgorsze w tym jest to, że pomimo korekty stylu Undying Light to kawał udanej muzyki, który w innym składzie wchodziłby naprawdę gładko i pozostawiał po sobie dobre wrażenie. W obecnej postaci płyta zbyt często męczy i trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do jej końca.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 maja 2019

Sadist – Spellbound [2018]

Sadist - Spellbound recenzja reviewPłyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.

Uwagi i zainteresowania słuchacza (a przynajmniej mnie) wystarcza jedynie na kontrolne (pierwsze) przesłuchanie; człowiek oczekuje cudu i cały czas ma nadzieję, że Włosi wreszcie pokażą, na co ich stać, że w końcu zza węgła wyskoczy jakiś urywający dupę patent i w rezultacie cała płyta rzuci na kolana. Mija 38 minut i dupa. Nuda jak w polskich telenowelach. Spellbound ma nad nimi jednak tę przewagę, że przelatuje dość szybko i nie wywołuje wielkiej męki, ale chyba tylko dlatego, że zupełnie nic na tej płycie nie zwraca uwagi, materiał nie proponuje niczego angażującego czy choćby na chwilę zapadającego w pamięć.

Jednocześnie od pierwszych minut doskonale słychać, że to Sadist – są tu charakterystyczne gitary, wokale, bas, klawisze (występujące tym razem w nadmiarze), do tego czyste brzmienie, bajeczna technika… po prostu tego zespołu nie można pomylić z żadnym innym. Problem polega na tym, że to Sadist znacznie poniżej swojego zwyczajowego poziomu, a już na pewno poniżej tego, który znamy z „Hyaena”. Poprzednia płyta bardzo mi się podobała i w ogóle nie pojmowałem utyskiwań deafa pod jej adresem, natomiast teraz byłbym skłonny powtórzyć większość wymienionych przez niego wad i przypisać je Spellbound.

Najbardziej w dupę daje wtórność materiału i wynikające zeń nuda i monotonia – a wszystko to obficie polane sosem klawiszowym. Stąd też jeśli nawet pojawiają się jakieś żwawsze fragmenty — a pojawiają się niezmiernie rzadko — są szybko pacyfikowane bezbarwnym plumkaniem syntezatora. To sprawia, że koncept zawarty w tekstach schodzi na dalszy plan i w ogóle nie chce się w niego wgłębiać. Przy tak jednowymiarowej muzyce Włosi równie dobrze mogli oprzeć krążek na „Kwadransie dla rolnictwa” – nie odczułbym różnicy. Spellbound brakuje różnorodności, kompozycyjnego rozmachu i naprawdę udanych melodii, którymi Sadist zachwycał w przeszłości. Przypuszczam, że po (drastycznym) obniżeniu wymagań i w chwili ogólnego tumiwisizmu można się do tego albumu przekonać, ja jednak radziłbym go omijać. Szkoda nerwów.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: