Do Rivers Of Nihil podchodziłem bez krzty zaufania, jak zresztą do większości cudownych odkryć Metal Blade z tamtego okresu. Zespół znikąd, w dodatku deathcore’owej proweniencji, a opakowano go w naprawdę duże nazwiska i promowano jakby był czymś wyjątkowym, innowacyjnym i sensacyjnym. No i cóż, na The Conscious Seed Of Light czuć włożone w jej wyprodukowanie pieniądze, ale nie słychać muzyki, która byłaby ich warta. Przynajmniej dla mnie ta płyta nie oferuje niczego ponad typowy nowoczesny death metal, którego już wtedy było stanowczo za dużo.
Debiut Rivers Of Nihil na pewno broni się w aspektach, na które zespół nie miał (przesadnego) wpływu: okładka jest super, a płyta brzmi selektywnie (z ponadprzeciętnie czytelnym basem) i momentami bardzo potężnie (wiadomo, Erik Rutan + Alan Douches). Niczego nie mogę zarzucić także wyszkoleniu poszczególnych muzyków (zwłaszcza perkmana – jego efektowne wyczyny to najjaśniejszy punkt albumu), bo nie raz i nie dwa udowadniają, że potrafią śmigać z dużą swobodą i na wysokich obrotach. Z inspiracjami też nie jest u nich najgorzej, ale…
Problemem jest to, co grają. Jako się rzekło – nowoczesny death metal, mocno zapatrzony na Fallujah czy nowsze produkcje Hate Eternal oraz jednego klasyka (którego wpływy aż za wyraźnie słychać w wolnych partiach), jednak bardzo często poskładany z elementów, które do siebie stylistycznie nie pasują. Może i w tym podejściu było coś ambitnego (progresywnego?), ale ktoś tu czegoś poważnie nie przemyślał, nie dopilnował i w rezultacie poziom kompozycji jest co najwyżej przeciętny. Na dobrą sprawę wszystko, co Rivers Of Nihil mają ciekawego do zaoferowania znajduje się już w pierwszym kawałku – „Rain Eater” brzmi świeżo, dynamicznie, a oparto go na niezłych riffach. Później jest już gorzej; przede wszystkim brakuje jakichś bardziej wyrazistych fragmentów, nad którymi można by się zatrzymać.
Uczciwie muszę jednak przyznać, że The Conscious Seed Of Light to płyta z gatunku tych, których całkiem się spoko słucha. Póki się ich słucha. Po wybrzmieniu ostatniego, stanowczo za długiego, utworu trudno cokolwiek przywołać z pamięci albo chociaż wskazać, gdzie się znajdowało. Jakby tego było mało, im bliżej końca, tym bardziej zalatuje tu nudą, a to sprawia, że do kolejnych przesłuchań trzeba się zmuszać. No i jeszcze mamy tu jednowymiarowy wokal, który ma więcej wspólnego z wymuszonym krzykiem niż prawdziwym growlem. Tyle dobrego, że koleś nie wrzeszczy na deathcore’ową modłę.
Czy tak powinna wyglądać płyta zespołu, który pchano do ludzi jako objawienie na scenie technicznego death metalu? Rivers Of Nihil nie pokazali tu ani specjalnego potencjału, ani nadzwyczajnego zmysłu kompozytorskiego, jedynie rozeznanie w rynkowych realiach.
ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil
inne płyty tego wykonawcy:
serio? ktoś ich uważał za objawienie? nawet "Where Owls Know My Name" mnie nie przekonał, a było tym naprawdę głośno. ja ich zawsze uważałem za część tego zjawiska, którego nie trawiłem i m.in. przez nich zacząłem grzebać w przeszłości i nie mogę się dogrzebać do dzisiaj. Jedyne co dobrego zrobili to przyczynili się do powrotu Dana Seagrave na okładkach, ale nie tylko oni i trochę pan Dan przedobrzył. wracam słuchać swoje ukochane szroty, wśród nich, Teratoma z hiszpanii
OdpowiedzUsuń