Pokazywanie postów oznaczonych etykietą avant-garde. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą avant-garde. Pokaż wszystkie posty

12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 maja 2024

StarGazer – Psychic Secretions [2021]

StarGazer - Psychic Secretions recenzja reviewZe wszystkich zespołów, jakie w życiu poznałem, aż ciężko mi zrozumieć dlaczego tak długo sam się wahałem, aby się z nimi zmierzyć. Tak wiele średnich albumów ubóstwiam, a tutaj, powszechnie uznana legenda, gdzie każdy się zgadza, że to geniusze, a ja się dygam, żeby ich przesłuchać. Zresztą, co ja debil będę się kłócił. Ich pierwszy album narobił dużo szumu i obecnie jest traktowany jako podstawa ekstremy (ja mam inne zdanie, ale…). Sama grupa nie spieszyła się z powrotami, bo wydawali rzeczy nieregularnie, tak prawie co 5 lat albo i więcej. Psychic Secretions jest jednocześnie czwartym, jak i ostatnim (stan na 2024 r.) albumem formacji.

I słusznie, że się bałem. To jednocześnie jest muzyka, którą każdy, byle prostak może sobie łatwo przyswoić, ale jednocześnie nie każdy będzie w stanie poczuć w sobie, aby się zachwycić. Zgodnie z nazwą zespołu, jest patrzenie się w gwiazdy, to i są oczywiście elementy Black, Death, jak i Otchłań w stylu Portal, nutka Progresji jak Atheist, współczesnych technikaliów (ale bez przesady) i ogromna przestrzeń (słowo: klucz) w produkcji i brzmieniu płyty.

Ale jest też koherentność tego, co chce Stargazer stworzyć. Ani przez moment nie czułem się zagubiony w treści, a ta potrafi iść naprawdę nieraz losowo w różne kierunki. Nie tyle jest to kwestia motywów, które są główne i pośrednie, a przede wszystkim łatwości, z jaką to sobie płynie. Jeśli mówimy o Death Metalu, to mówimy niestety o pewnych standardach, które musza być zachowane, aby dalej to był Death Metal. I tutaj grupa próbuje zrywać z tą otoczką na różne sposoby. Czasem dziwny bas, czasem melodia albo rytm, ale i tak zawsze wraca to do korzeni. To nie jest tak ultragenialne jak Afterbirth („Four Dimensional Flesh”) i nie sprawia, że odkrywam nowe płaszczyzny świadomości. Muzyka jest wręcz dokładnie taka, jaką znamy od przedszkola – zwrotki, refren, przejścia. Niemniej jednak takie numery, jak „All Knowing Cold” dobrze wyjaśniają te zawiłości. Są też i niemetalowe dodatki, ale one nie mają znaczenia, dlatego ich nie opisuję.

Dostajemy pełen program, wręcz jak sztukę teatralną z aktorami i rozdziałami. Jest to równie niewymuszone, co też prawdziwe i szczere, co sobie osobiście cenię. I owszem, zawsze pojawi się jakaś potrzebna krytyka, aby otrzeźwić zanadto podniecony umysł. Słychać mocne powiązania i prawie plagiat z zapomnianym, czeskim Vuvr, zwłaszcza w „Pilgrim Age” (nawiązanie do ich płyty „Pilgrimage”? Przypadek?).

Ostatecznie – dlaczego akurat wybrałem ten album, a nie wcześniejsze? Ten jakoś mi spasował najbardziej – to nie znaczy, że wcześniej było źle. Jak już słusznie zauważyłem, ta grupa ma już swój status i moje pitolenie nic tu nie zmieni. Ale uważam, że dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie i jeśli ktoś przysypiał, albo olewał, to może się zdziwić, bo dalej będzie chyba jeszcze lepiej (a już lepiej niż Portal, co nie jest jakoś specjalnie trudne). To naprawdę dobry przykład na to, że można pokazać znane rzeczy w ciekawy sposób na nowo. To jeszcze nie jest to, co sprawia, że się będę zachwycał na maksa, ale mogę śmiało polecać i mówić, że nie jest to już przereklamowana marka.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/StarGazer/292821067421712
Udostępnij:

14 czerwca 2021

Ad Nauseam – Imperative Imperceptible Impulse [2021]

Ad Nauseam - Imperative Imperceptible Impulse recenzja okładka review coverWłosi wyjątkowo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę na „Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est”, toteż nikogo nie powinno dziwić, że na opracowanie następcy tamtego świetnego materiału potrzebowali sporo czasu. Minęło sześć lat, świat pognał do przodu, a wraz z nim Ad Nauseam. Czyżby zespół unowocześnił się na siłę? A skąd, po prostu nie poszedł na łatwiznę i nie nagrał kopii debiutu. Miast tego rozszerzył formułę swojego grania o nowe elementy, udowadniając wszem i wobec, że nie chce ograniczać się do powielania pomysłów innych kapel, bo zależy mu stworzeniu czegoś charakterystycznego tylko dla siebie.

Oczywiście Imperative Imperceptible Impulse nie jest albumem totalnie oryginalnym i niepozbawionym obcych wpływów, bo wiele z nich można bez trudu wskazać: Gorguts, Ulcerate, Gigan, które już były obecne na debiucie oraz Deathspell Omega, Pyrrhon czy Imperial Triumphant, które mocniej uwidoczniły się dopiero teraz. Chodzi bardziej o to, że Ad Nauseam potrafili na bazie tych inspiracji wykreować coś świeżego. Tym razem zespół skupił się wyłącznie na długich (choć niekiedy tylko pozornie – o czym za moment) utworach, w których zgrabnie połączył techniczną maestrię z ryjącym beret klimatem, a gwałtowne wybuchy brutalności z wysublimowanymi pasażami. Na Imperative Imperceptible Impulse nie ma mowy o kurczowym trzymaniu się jednego tempa czy nastroju dłużej niż przez kilkanaście sekund; dosłownie co chwilę musi pojawić się jakiś nowy skupiający uwagę motyw, który nagle zostaje zastąpiony innym, niekoniecznie nawet wynikającym z poprzedniego. Jak mieszać, to na całego!

Włosi odpowiedzialni za Ad Nauseam znakomicie utrzymują napięcie wewnątrz utworów i pilnują, żeby były atrakcyjne, nieszablonowe i wymagające, a przy tym częściej niż na „Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est” drażnią się ze słuchaczem, robiąc nagłe zwroty o 180 stopni i zarzucając go popieprzonymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Co istotne – dopiero ze słuchawkami na głowie można się przekonać, jak bardzo złożona i bogata w niuanse to muzyka; w zasadzie do każdego ucha dobiega coś innego. Imperative Imperceptible Impulse zapewnia fascynujące doznania i w piękny sposób nadpala zwoje mózgowe, a mimo to — podobnie jak debiut — ma zaskakująco niski próg wejścia, więc radochę z płyty można czerpać od pierwszego przesłuchania.

Długi proces powstawania Imperative Imperceptible Impulse miał związek nie tylko ze stopniem skomplikowania muzyki, ale również ze specyficznym podejściem do jej produkcji. Ad Nauseam ponownie postawili na zbudowany przez siebie sprzęt oraz tradycyjne techniki nagrywania – bez równania śladów, komputerowych poprawek czy korzystania z sampli. W dodatku całość nagrano i zmasterowano w HDR, więc krążek oferuje naprawdę bogate brzmienie, choć trzeba pamiętać, żeby dla odpowiedniego efektu solidnie podkręcić potencjometr.

Na Imperative Imperceptible Impulse przeszkadza mi tylko jedna rzecz – przydługie, sięgające nawet kilkudziesięciu sekund ambientowe wypełnienia między kolejnymi utworami. Owszem, niektóre z nich odpowiadają za klimat i początkowo budują napięcie, aaale po przekroczeniu pewnej granicy zaczynają zwyczajnie mierzić. To raz. Dwa jest takie, że przez nie całość wytraca jakże potrzebny impet, zwalnia – zamiast płynnie lecieć od uderzenia do uderzenia. Ten minus nie przesłania na szczęście plusów, bo tych jest na krążku bez liku. Ad Nauseam nagrali kapitalny, wyróżniający się materiał i byłoby zbrodnią, gdyby nie został należycie doceniony.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.adnauseam.it

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 czerwca 2020

Ad Nauseam – Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est [2015]

Ad Nauseam - Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est recenzja okładka review coverFani najbardziej szalonego oblicza Gorguts wystąp! Ad Nauseam to zdecydowanie zespół dla was! Włosi za główną inspirację obrali sobie przede wszystkim „Obscura” i „Colored Sands”, a więc muzykę zajebiście ambitną, wymagającą (tak od nich samych, jak i od słuchaczy), brutalną i utrzymaną w specyficznym nastroju. Żeby nie było zbyt nudno i jednowymiarowo, całość uzupełnili rozwiązaniami charakterystycznymi dla nieco niedocenianego Gigan oraz, już skromniej, Ulcerate (zerknijcie na tytuł drugiego kawałka na ich debiucie…) czy Altars. Na papierze wygląda to na mieszankę wybuchową, a w rzeczywistości – jest jeszcze lepiej.

Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est to najwyższej próby techniczny death metal, który dla większego doprecyzowania stylu można by uzupełnić określeniem awangardowy, gdyby nie to, że Ad Nauseam pojawili się przynajmniej o kilka lat za późno. Nie zmienia to faktu, że jako jedni z naprawdę nielicznych doskonale poradzili sobie z pogiętym jak widelec w mlecznym barze materiałem. Tu nie ma żadnych kompromisów czy chodzenia na skróty ani tym bardziej liczenia się z możliwościami przeciętnych odbiorców – czyli coś, co lubię. Przez 55 minut Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est zespół praktycznie nie zostawia chwili na wytchnienie, a jeśli już – to jest to wytchnienie pozorne, bo wiadomo, że zaraz nastąpi jakieś jebnięcie, a poza tym nawet w tych spokojnych partiach (w tym w opartych na instrumentach smyczkowych) Ad Nauseam również potrafią nieźle zamieszać.

Warto odnotować — bo to prawdziwa rzadkość — że gitarzyści sprawnie opanowali techniki duetu Lemay-Hurdle, niezbędne do wydawania dziwnych-popieprzonych dźwięków i skrzętnie z nich korzystają, nawet wtedy, gdy tempo utworu jest ekstremalnie szybkie i takie wygibasy wymagają nadludzkiej precyzji, a kto wie, czy i nie dodatkowych kończyn. W ogóle bardzo mi się podoba, że im szybciej Ad Nauseam grają — a rozpędzają się bardziej niż Gorguts kiedykolwiek — tym bardziej jest to skomplikowane i przytłaczające, czego przykład mamy chociażby w „Into The Void Eye”. Co ciekawe, pomimo absurdalnie pokręconych struktur i wielu gwałtownych zmian klimatu, na Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est zawarto także odrobinę chwytliwości (takiej w stylu znanym z „Nostalgia”), dzięki której album wchodzi dość gładko jak na takiego potwora.

Dużą rolę w przystępności Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est odgrywa świetnie dobrane, naturalne brzmienie, które jest zasługą wysiłków całego zespołu. Ponoć Włosi korzystali przy nagraniach z jakiegoś archaicznego sprzętu i dużo kombinowali z jego ustawieniami – cokolwiek by tam nie wyczyniali, zdało egzamin, bo selektywność instrumentów (żaden nie został potraktowany po macoszemu) przy takim zagęszczeniu dźwięków robi ogromne wrażenie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Ad Nauseam od początku wiedzieli, jaki chcą uzyskać efekt.

Zatem jeśli nie boicie się muzyki, która ryje beret i nikogo nie pozostawia obojętnym, debiut Ad Nauseam powinien być dla was ciekawym doznaniem. Albo wyzwaniem.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.adnauseam.it

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 kwietnia 2017

Gorguts – Pleiades’ Dust [2016]

Gorguts - Pleiades’ Dust recenzja okładka review coverKiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z „Colored Sands” w pigułce, a czymś zdecydowanie bardziej przestrzennym, nastawionym na nieco inny klimat, nieprzewidywalne zwroty i duże kontrasty. Mamy tu zatem chaotyczne, zbudowane na blastach wybuchy technicznej brutalności (duże brawa za rozmach dla znanego z Martyr Patrice’a Hamelin’a), typowo gorgutsowskie pokręcone jak diabli partie w wolnych tempach, kosmiczne odjazdy przywodzące na myśl Mastodon z „Crack The Skye”, jak i momenty niemal ambientowe – wyciszone, oszczędne i dziwnie niepokojące. Zróżnicowanie poszczególnych części utworu jest zatem ogromne, więc żaden wymagający słuchacz nie powinien narzekać na nudę i banalne podejście do tematu. Warto przy tym zaznaczyć, że muzycy Gorguts wykazali się odpowiednim wyczuciem przy komponowaniu tego materiału, dzięki czemu Pleiades’ Dust zaskakuje, intryguje i bardzo udanie wciąga słuchacza w swoje coraz głębsze i bardziej popieprzone warstwy. Utwór, mimo iż długi i szalenie pokomplikowany w warstwie instrumentalnej, ma zaskakująco czytelną strukturę i nie wkurwia nieskoordynowanymi przeskokami z jednej skrajności w drugą – podzielono go bowiem na siedem części (rozdziałów), które łatwo wyodrębnić nawet bez posiłkowania się wkładką. Zamiast jednak rozkminiać wirtualną tracklistę lepiej skupić się na tych wszystkich przepływających pod powierzchnią schizolskich dźwiękach, a jest ich bez liku, bo każdy z muzyków dołożył sporo od siebie. Jakby tego było mało, okładkę Pleiades’ Dust zdobi bodaj najlepsza praca Zbigniewa M. Bielaka. Takim „zapchajdziurom” mówię zdecydowane tak!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 września 2016

Pyrrhon – Running Out Of Skin [2016]

Pyrrhon - Running Out Of Skin recenzja reviewTak sobie słucham Running Out Of Skin raz, drugi, dziesiąty, pięćdziesiąty… i dochodzę do wniosku, że jedynym fragmentem muzyki, w którym wiadomo o co chodzi, jest na tym albumie cover „Crystal Mountain”. To wrażenie może wynikać z faktu, że tylko w tych kilku minutach mamy do czynienia z normalną muzyką. Cała reszta to jeden wielki chaos, w którym trudno wyodrębnić jakiekolwiek wyraźniej zarysowane struktury. Pyrrhon pozwolili sobie tutaj na kilkanaście minut szalonej (i dość ekstremalnej) improwizacji, jako tako skoordynowanego katowania instrumentów w sposób wiadomy tylko dla siebie. „Growth Without End”, wcześniejsza epka, nie była materiałem łatwym do ogarnięcia; na Running Out Of Skin poprzeczka jest zawieszona jeszcze wyżej. Teoretycznie. Wydaje mi się bowiem, że każda próba rozłożenia tych kawałków na czynniki pierwsze jest równoznaczna z ich nadinterpretacją, że nie o to tu chodzi. Running Out Of Skin, choć to tylko mała piguła, jest tworem bardziej popieprzonym niż każde poprzednie wydawnictwo Pyrrhon, a jednak słucha się go zdecydowanie łatwiej. Wystarczy wyłączyć części mózgowiny odpowiedzialne za analizę i dać się wciągnąć w instrumentalny wir – odczucia są wówczas naprawdę ożywcze. Co do interpretacji wielkiego szlagieru Death – jest to jedna z najlepszych (obok Necrophagist), jakie słyszałem. Niby ma dużo wspólnego z oryginałem, ale została przefiltrowana przez styl Pyrrhon w taki sposób, że zabrzmiała niezwykle naturalnie dla tego zespołu. Running Out Of Skin polecam zwłaszcza miłośnikom chaosu w muzyce albo muzyki w chaosie – obie wersje pasują do tej płytki.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 września 2014

Transcending Bizarre? – The Misanthrope’s Fable [2010]

Transcending Bizarre? - The Misanthrope's Fable recenzja okładka review coverNaprawdę imponujący kawał roboty odwalili Grecy w ciągu owych dwóch lat pomiędzy krążkami. Postarali się o prawdziwego pałkera, poprawili brzmienie i realizację, zbrutalizowali i zmienili nieco klimat w kierunku groteski, Kinga Diamonda, tudzież opery. Nietrudno się domyślić zatem, że większość zmian wyszła muzykom na dobre. Ale po kolei. The Misanthrope’s Fable to wciąż stary, dobry Transcending Bizarre?, tym razem jednak jakby mniej w blacku, a bardziej w death metalu, co powinno ucieszyć kilka osób. Oczywiście nadal ogromną rolę odgrywają klawisze i rozmaita elektronika, wokale wciąż raczej są skrzekliwe, ale sporo temp poszło w death i to raczej intensywny i brutalny. Niemałą zasługę ma w tym temacie perkusista z krwi i kości, bo napierdala w zestaw naprawdę zacnie. W końcu brzmi to prawdziwie, organicznie i autentycznie. Dalej – produkcja. Poszli Grecy po rozum do głowy i postarali się by żywy w stu procentach skład był totalnie słyszalny, bez żadnych niedomówień. Brzmienie jest więc czyste, klarowne i dobrze wydobywa wszelkie niuanse muzyki. Gdyby tak nagrano „The Four Scissors”, zostawałaby tylko miazga. Na koniec zostawiłem klimat, bo to ten element, który jest najmniej jednoznaczny w ocenie. Z jednej strony jest to logiczne rozwinięcie klimatu poprzednich albumów i nie ma w tym nic dziwnego i zaskakującego, z drugiej strony jednak, zmiana odbyła się kosztem mniejszej dawki dusznej industrialności i zimnego, nihilistycznego futuryzmu. A są to właśnie te elementy, które tworzyły styl Transcending Bizarre? oraz wyróżniały zespół spomiędzy innych. Niemniej jednak, nowa odsłona Greków w żaden sposób nie odstaje poziomem od poprzednich i wciąż podtrzymuje tworzącą się legendę niecodziennego, awangardowego grania. Jeżeli więc nie boicie się eksperymentów i macie otwarte głowy – The Misanthrope’s Fable powinno przypaść wam do gustu i zapewnić sporo ciekawych doznań natury akustyczno-estetycznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 czerwca 2014

Noneuclid – Metatheosis [2014]

Noneuclid - Metatheosis recenzja reviewBardzo, ale to bardzo nierówny album sprokurowali Niemcy. Naprawdę nie spodziewałem się, że będzie tak niespójny i wywoła tak mieszane uczucia. Bo z jednej strony, jest kilka bezsprzecznie kapitalnych kawałków – świeżych, ciekawych i angażujących w pełni słuchacza, lecz z drugiej – mniej więcej połowa albumu męczy tak niemiłosiernie, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad odpaleniem ostatniego Cynica. Zresztą przywołanie amerykańskiego trio nie jest przypadkowe, bo z jakiegoś powodu wokalistom zachciało się lirycznych, ambitnych czystych zaśpiewów, którymi tak obficie, a tak nieudanie, posługuje się Masvidal. Nie muszę chyba dodawać, że pasuje to do muzyki zespołu, jak różaniec do kurwy. Tym bardziej, że pozostałe opcje wokalne brzmią naprawdę dobrze i współbrzmią z muzyką doskonale. Jedyne kilka momentów, kiedy śpiew brzmi dobrze, to te, kiedy linia melodyczna nie wymaga jakichś większych umiejętności, czyli średnie rejestry i bez trudnych technicznie momentów. Wiele tego nie ma jednakoż. Niestety wokale nie wyczerpują wszystkich moich wątpliwości odnośnie do Metatheosis. Wspomniałem już, że połowa krążka jest niemal całkowicie niestrawna – plątająca się i idąca donikąd mieszanka wolnych temp, pseudoartystycznych melodii oraz zupełnego braku sensu. Typowe symptomy przedobrzenia. Brzmi to tak, jakby muzycy chcieli wcisnąć w muzykę więcej, niż powinni i są w stanie dobrze skomponować, skutkiem czego męczą i miętoszą dźwięki z wdziękiem krowy żującej zielsko. Naprawdę ma się ochotę przewinąć połowę płyty i zapomnieć o niej jak najszybciej. Problem jest jednak taki, że linia podziału nie biegnie ładnie pomiędzy utworami, lecz wije się do ich środka i na zewnątrz, co oznacza, że trzeba się porządnie nagimnastykować, by oddzielić ziarno od plew. I mimo iż jest to technicznie wykonalne, jakoś trudno mi uwierzyć, by znaleźli się fanatycy tak oddani, by przewijać mielizny. Jest jednak także i ta lepsza strona płyty – ciesząca ucho, ekstrawagancka i eksperymentalna. Muzyka duszna, niepokojąca i niepokojąco odhumanizowana. I choć nie brzmi to jak zaleta, zaletą jest. Dawno bowiem nie słyszałem tak odhumanizowanego, nihilistycznego klimatu, który wręcz wylewa się z głośników. Jeśli dodać do tego równie mizantropijną tematykę tekstów, wyjdzie, że mamy do czynienia z kawałkiem kapitalnego grania. Umieją się muzycy poruszać pomiędzy stylami i w zależności od potrzeb brać z muzyki to, co będzie pasowało do koncepcji i zamysłu twórców. Znajdzie się i symfoniczny black, ale także psychodeliczny rock. Death, sludge i prog. Z wykurwem, ale także na spokojnie, niemal z namaszczeniem. Bezceremonialnie bezpośrednio oraz zawoalowanie i tajemniczo. Rozharmonizowanie, ale również transowo. Wszystko ładnie wymieszane i w odpowiednich proporcjach. I gdyby tylko cała płyta była taka, byłbym zachwycony. Rzeczywistość przerosła jednak muzyków Noneuclid i dali się ponieść ambicjom. Skutek tego taki, jak napisałem – połowa krążka nadaję się wyłącznie do kosza. A szkoda wielka, bo to, co pozostaje jest naprawdę dobre, nieprzememłane przez innych po tysiąckroć i dające do myślenia. Tym niemniej za zmuszanie mnie do słuchania tych beznadziejnych wymiocin więcej jak siódemki dać nie mogę. A mogło być tak dobrze, tak fajnie…


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Noneuclidband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 marca 2014

Ulcerate – Vermis [2013]

Ulcerate - Vermis recenzja reviewJeszcze nigdy ciśnienie na płytę Ulcerate nie było tak duże, jak przy okazji Vermis. Raz, że Nowozelandczycy zdążyli już sobie wyrobić całkiem niezłą renomę na scenie, a dwa że awansowali (choć na obecną chwilę to raczej kwestia dyskusyjna) do Relapse, którzy nie od wczoraj są kojarzeni z ambitną i pojebaną muzyką. Oczekiwania, całkiem słusznie, były zatem spore, jednak podołał im tylko zespół, bo już wyjątkowo biedne wydanie krążka woła o pomstę do Latającego Potwora Spaghetti. Na szczęście muzyce nie brakuje niczego, żeby uznać ją za w pełni wartościową, intrygującą i bez reszty wciągającą. Vermis każdym kolejnym dźwiękiem potwierdza ogromny potencjał kapeli, jednocześnie zrywa z najbardziej oczywistymi wpływami (a niektóre dystansuje – vide Immolation) i jest kolejnym krokiem zespołu w kierunku sztuki oryginalnej. Miłośnicy melodyjnego i stosunkowo przystępnego w odbiorze „Everything Is Fire” oraz brutalnie zakręconego „The Destroyers Of All” z pewnością będą zadowoleni, bo materiał łączy, a przy okazji twórczo rozwija pomysły na nich zawarte, dodaje do nich co nieco popieprzonej chwytliwości i — podobnie jak ostatni Gorguts — powala mocniej zaakcentowanym, oblepiającym wszystko niepokojącym klimatem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to dla Nowozelandczyków właściwa droga, bo utwory z nowej płyty przytłaczają przede wszystkim gęstością, ciężarem i zajebistą psycholską wibracją, a mniej technicznymi zawiłościami, choć akurat spodziewałem się, że postawią na jeszcze bardziej rozbudowane formy. Vermis, choć prostszy i mniej gwałtowny od poprzedników, intensywnością dostarczanych wrażeń i tak zmiecie z powierzchni ziemi niewyrobionych słuchaczy, stając się dla nich dobijającą mordęgą nie do zniesienia. Przemawia za tym również brzmienie – ostre, metaliczne gitary w kontrze do mocno dołującego basu i nieco przytłumionej perkusji. Wokal pozostał bez zmian – swoimi wyziewami wzbogaca klimat albumu i czyni całość bardziej hermetyczną. Dlatego też płyty najlepiej słuchać od początku do końca – wtedy łatwiej zagłębić się w tych dźwiękach, wyciągnąć z nich pełnię pojebaństwa i nutkę geniuszu. Uniemożliwia to wskazanie jakichś najlepszych/wybijających się kawałków, bo każdy, nawet dwie miniatury, doskonale spełnia swoje zadanie i bez któregoś z nich krążek byłby uboższy i niekompletny. Nic oczywiście nie stoi na przeszkodzie, by delektować się pojedynczymi utworami, ale wrażenie na pewno nie będzie tak uderzające. W kontekście Vermis, oprócz wspomnianego bieda-digipacka, rozczarowują jedynie zbyt wyraźne przerwy pomiędzy numerami. Tylko tyle, bo cała reszta składa się na — i piszę to z pełnym przekonaniem — najlepszy album w historii Ulcerate.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lutego 2014

Gorguts – Colored Sands [2013]

Gorguts - Colored Sands recenzja reviewCholernie długo trzeba było czekać, żeby powrót Gorguts znalazł wreszcie potwierdzenie w premierowym materiale, ale było warto, po stokroć, kurwa, było warto! Rację przyzna mi zapewne każdy, komu ten zespół jest bliski od lat, a „Obscura” traktuje jako coś więcej niż po prostu zakręcony krążek niezbyt popularnej kapeli. Trzej Amerykanie pod wodzą genialnego Kanadyjczyka nie zawiedli i sowicie wynagrodzili cierpliwość swoich fanów, komponując ponad godzinę wymyślnych sonicznych tortur spod znaku (głównie) awangardowego death metalu. Możecie mi wierzyć, Colored Sands to album, który zapewni najbardziej wymagającym słuchaczom wypasioną estetyczną ucztę na naprawdę wieeele wnikliwych przesłuchań. Album, przez który będą się w skupieniu przekopywać, rozkładać go na czynniki pierwsze, chłonąc i analizując każdy dźwięk. Wyczekiwana latami płyta ma sporo punktów wspólnych z rewolucyjnym krążkiem numer trzy — można tu mówić o kontynuacji pewnej idei — a jednocześnie jest od niego odpowiednio inna, bo wzbogacona o wiele późniejszych doświadczeń Luc’a (choćby Negativę) i garść wpływów jak najbardziej współczesnych (nomen omen i tak… postgorgutsowych!). Żeby nie było zbyt łatwo, środek ciężkości umieszczono w nieco innym miejscu, czyniąc tym samym materiał mniej oczywistym i przewidywalnym. Colored Sands nie jest jednak tworem intencjonalnie technicznym i makabrycznie pojebanym dla samej techniki i makabrycznego pojebania, jak by się mogło wydawać i do czego inni usilnie zmierzają. Nic z tych rzeczy! Trudne do ogarnięcia instrumentalne zakręcenie uwolniono przy okazji generowania zajebiście dusznego, przytłaczającego klimatu, który na tym albumie wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan, a dodatkowo jest pogłębiany doskonałym wokalem Lemay’a. Już pierwsze sekundy „Le Toit du Monde” (swoją drogą jednego z lepszych w zestawie) nie pozostawiają co do tego wątpliwości: kaleczące uszy dupnięcie, a potem nastaje nieprzenikniona ciemność, jakby się słuchaczowi co najmniej wagon węgla przed nosem wykoleił. Wrażenie, choć prymitywnie przeze mnie opisane, jest potężne i utrzymuje się już do końca płyty. I to niezależnie od tego, czy zespół pruje na pełnych obrotach (w tempach dotąd dla siebie nieosiągalnych – zasiadający za zestawem Longstreth nie dostał przecież posady w Origin za piękne oczy) na granicy kakofonii czy leniwie igra z ciszą i układem nerwowym odbiorcy. Nawet zaaranżowany na klasyczną modłę (dosłownie – kłaniają się Liszt, Grieg i podobni) „The Battle Of Chamdo” nie jest tu żadnym wyjątkiem i równie mocno potrafi zakręcić człowiekowi pod kopułą, choć jebnięciem oczywiście nie dorównuje pozostałym utworom. Na tym albumie ekipa Luc’a Lemay nie idzie na żadne artystyczne kompromisy. Szczególnie imponujące jest to, że rządzony twardą ręką Gorguts — pomimo inkorporowania paru nowych rozwiązań — nadal z pełnym przekonaniem gra swoje. Muzycy nie ulegli presji debilnych oczekiwań tych, którzy i tak ich wcześniej nie słuchali, nie próbują się też nikomu na siłę przypodobać. Tak więc albo Colored Sands naprawdę komuś spasuje i będzie do tej płyty z zainteresowaniem wracał, albo szybko da sobie spokój – bo wmawianie sobie, że to fajne, na niewiele się zda. Tak wygląda powrót w wielkim stylu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 stycznia 2014

Transcending Bizarre? – The Four Scissors [2003]

Transcending Bizarre? – The Four Scissors recenzja okładka review coverThe Four Scissors to, jak każdy inny album Transcending Bizarre?, cholerny hipokryta i przewrotnik. Głaszcze cię po główce z jednej strony, a z drugiej – kradnie cukiery z kieszeni. Odwraca uwagę damskimi wokalami, orkiestracjami i całym tym melodyjnym badziewiem po to tylko, by zafundować siarczystego kopa agresywnej sieczki miedzy poślady. Taki już styl Greków i ich wizytówka, aby wprowadzić możliwie największe zamieszanie i skonfundowanie wśród słuchaczy. The Four Scissors to album pełen sprzeczności: łagodne, delikatne jak tembr głosu Krystyny Czubówny pasaże i równie aksamitne wokalizy Marii Preka, a po drugiej stronie barykady – nagłe eksplozje czysto metalowych temp i blackowych wrzasków, poparte kanonadą nad wyraz sprawnie zaprogramowanej perkusji. Skoro już jestem przy garach, to wypada wspomnieć, że album może się poszczycić jednymi z najbardziej naturalnie i prawdziwie brzmiących sekcji perkusyjnych puszczonych z kompa. Mocno trzeba się wsłuchiwać, mocno i długo, bo nie ma tego zbyt wiele, by wychwycić zbyt idealną powtarzalność dźwięków, źródłem której może być tylko program, bo same riffy i ogólnie cała strona kompozycyjna może uchodzić za wzór. Dalej. Interpretacja blacku w wydaniu Transcending Bizarre? aż kipi od elektroniki i sampli, więc nie jest to album dla każdego – co trzeba sobie jasno powiedzieć. Porównując zaawansowanie i rozległość tychże struktur, śmiało mogą Grecy iść w konkury z Arjenem Anthonym Lucassenem, który wprawdzie plumka w powerowych klimatach, ale geniuszu klawiszowo-programistycznego nie można mu odmówić, daleko w tyle pozostawiając zaś co bardziej elektroniczne, a przecież wyborne niejednokrotnie, Samaele i inne Haggardy. Nie zbywa także na gitarach, ani na basie. Mnogość i pełnia stylów wydobywająca się spod palców Liratzakisa oraz Makrantonatisa budują obraz dzieła totalnego, miksującego i wplatającego dosłownie dowolne elementy, które zdaniem muzyków uczynią album lepszym i bardziej nietuzinkowym. Co mnie urzekło, a co może być pewną niespodzianką, to czytelny i selektywnie brzmiący bas, element, który nie jest codziennością w tak przesyconej elektroniką muzyce. Tak jak nie mają Grecy najmniejszych nawet powodów do wstydu za stronę techniczną, gdzie postarali się, by każda dźwięk był odpowiednio nagłośniony i wyeksponowany, a każda sekwencja, riff i motyw dopieszczony do doskonałości, tak nie mają problemów z pomysłami na muzykę. Chłodna, nieco surrealistyczna baśniowość krążka urzeka i trzyma w objęciach przez długie godziny. Do tego te damskie wokale – syreni śpiew wabiący i nęcący na zgubę słuchania tylko tego, jednego albumu, aż do zerzygu. Poezja, dosłownie i w przenośni. Mimo iż stwierdziłem, że album jest raczej dość hermetyczny i budzący mieszane uczucia, uważam jednocześnie, że każdy powinien dać mu szansę. Po to chociażby, by wyrobić własną opinię, bo jestem niemal pewien, że tak jak gusta bywają różne, tak nie sposób nie docenić geniuszu muzyki Transcending Bizarre?. Dla mnie jest bowiem debiut Greków albumem doskonałym.


ocena: 10/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 grudnia 2013

Flourishing – The Sum Of All Fossils [2011]

Flourishing - The Sum Of All Fossils recenzja reviewOcenienie tego albumu przychodzi mi z największym trudem, bo materiał zawarty na nim nie należy ani do prostych, ani łatwych do nazwania i zidentyfikowania, ani jakoś ujmująco przyjemnych i lekkostrawnych. Prawdą jednak jest, że po lekturze wydawnictwa narasta w człowieku jakieś dziwne poczucie dumy, tym większe, im większa frajda z płyty. Brzmi to może nieco komicznie, ale tak właśnie jest – po każdym kolejnym okrążeniu jakoś lepiej na siebie patrzę z tego tylko powodu, że dotrwałem do końca, po dotrwaniu nie zrzygałem się i coś tam z płyty zrozumiałem. I to zrozumienie sprawia, że czuję się bardziej, bardziej niż inni w każdym razie. Wiem, wiem – płytkie to jak kałuża na niemieckiej autostradzie, ale nie będę z tym walczył, bo to wszak pozytywne uczucie. Natomiast wspomniana duma bierze się z prostego porównania siebie samego oraz typowego zjadacza metalowego chleba, który przy dźwiękach bardziej skomplikowanych niż polka na trzy takty wymięka jak fujarka podczas oglądania pornosa, gdy kochana mamusia wraca do domu nieco wcześniej niż zwykle. Wszystko to, co opisałem bierze się stąd, że Amerykańce postawili na chaos, dysharmonie, mocne przestery, brak schematów, zapożyczenia z innych gatunków muzycznych i ogólne pomieszanie z poplątaniem. Późnych Gorguts, Behold the Arctopus z australijskim Portal pomieszaniem, przynajmniej w części „metalowej” płyty oraz motywu z Gwiezdnych Wojen. Tempa są więc co najwyżej średnie, z każdego kawałka wali sporo pustej przestrzeni, melodie (o ile można mówić o jakichkolwiek) są dziwne plus do tego nieco garażowego brzmienie i to wszystko do kupy czyni The Sum of All Fossils tym, czym jest. Fani klasycznych produkcji raczej nie znajdą na płycie zbyt wiele dla siebie, choć muzycy ze dwa czy trzy razy — i to chyba dla przyzwoitości i udowodnienia, że muzykować jednak potrafią — jadą tradycyjnym deathem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wydaje się nawet, że kilkukrotnie zahaczają o granie techniczne, nie trzymają się jednak tego zbyt kurczowo i szybko wracają w bardziej eksperymentalne, awangardowe i pewnie równie skomplikowane i odjechane klimaty. Z tego powodu trudno ocenić umiejętności muzyków, nie mam jednak obaw, żeby mieli jakieś w tej materii niedobory. Co się zaś tyczy kompozycji, to — jak już wspomniałem — są pojebane i próżno się ich spodziewać w radiu. Niemniej jednak, takie np. „Fossil Record”, „The Prospects of Rejection” bądź „As If Bathed in Excellence” potrafią wciągnąć i umilić czas. Wisienką na torcie niech będzie ciekawa okładka, której klimat doskonale oddaje zawartość albumu. The Sum of All Fossils to debiut Amerykanów, debiut ambitny i zdecydowanie nie dla każdego. Mimo całej swojej trudności i undergroundowości wydaje mi się jednak, że na 7,5 zasługuje. Po prostu, bez żadnych kredytów zaufania czy na zachętę. Jest tego najzwyczajniej w świecie wart. Z przyjemnością czekam na album nr 2.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/flourishingnyc

podobne płyty:

Udostępnij:

8 listopada 2013

Sigh – Hangman's Hymn: Musikalische Exequien [2007]

Sigh - Hangman's Hymn: Musikalische Exequien recenzja reviewJapończycy wciąż w wysokiej formie. Po odjechanym, ale także i genialnym przecież „Gallows Gallery”, muzycy raz jeszcze postanowili zaskoczyć i pobawić się w ciuciubabkę ze swoimi fanami. Więc i mnie się znienacka oberwało. Awangardowe kompozycje, saksofon, rockowy feeling – tym i mnóstwem innych rzeczy stał przywołany „Gallows Gallery”, Hangman’s Hymn zaś jest od niego tak różny, iż wydaje się być nagrany przez kogoś innego. Symfoniczny, surowy black metal z mnogością sampli, klasycznych odwołań i iście King-Diamondowskim klimatem. A to wszystko, ten cały soniczny misz-masz i burdel na kółkach postanowili Japończycy przyozdobić kilkoma chochelkami ironii i wypaczonej, kabaretowej atmosfery rodem z horrorów klasy B. Jednak, o zgrozo, wchodzi to elegancko – wszystkie elementy pasują do siebie, uzupełniają się wzajemnie, a kiedy potrzeba – wzmacniają. Słucham tego albumu i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawdziłby się doskonale w roli musicalu o jakiejś groteskowej, grobowo-prześmiewczej tematyce typu Halloween w przycmentarnym psychiatryku. Kolejne utwory aż ociekają chorym patosem i pompatycznością i widok całego chóru ucharakteryzowanych aktorów śpiewających kolejne utwory, wcale nie wydaje się przesadzony. Nie zabrakło również kilku mistrzowsko wykonanych gitarowych solówek, zwykle neoklasycznych, ale w nieco offowej tonacji. Nie mógłbym nie wspomnieć także o garowym, bo jest on cichym (no, nie takim cichym) bohaterem tego albumu: napierdala jak szatan jeden motyw z zaangażowaniem godnym twórców brazylijskich telenowel. Sami zresztą przyznajcie – jechać przez trzy kwadranse albumu dwa riffy na krzyż i robić to cały czas równo i z mocą, to trzeba umieć. I mieć odpowiednio zryty beret. Wokalnie, poza oczywistym powrotem do źródeł: kilka ładnych, czystych linii, kilka — także wspomnianych — falsetów a’la King Diamond, oraz trochę, a jakże, bezpardonowych wyrzygów – w skrócie: wszystko i jeszcze więcej. Pochwalić również trzeba realizację i brzmienie, które uległo znacznej poprawie i w końcu płyta nie brzmi jak puszczana z gramofonu. Podsumowując – album może zaskakiwać i zaskakuje. Kto oczekiwał prostej kontynuacji „Gallows Gallery”, będzie musiał nieco zmienić optykę, bo jednak albumy dość znacznie się od siebie różnią. Nie na tyle jednak, by nie móc znaleźć wspólnego mianownika, tych cech wspólnych, które nadają muzyce Sigh posmaku wyjątkowości i niepowtarzalności. Za to, miedzy innymi, mają mój szacunek i pewność, że ich płyty będą się długo i wartko kręciły w moim playerze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2013

Azure Emote – The Gravity Of Impermanence [2013]

Azure Emote - The Gravity Of Impermanence recenzja okładka review coverSzczerze mówiąc nie spodziewałem się kolejnego krążka tej formacji. Po pierwsze dlatego, że Mike Hrubovcak, czyli mózg całego zespołu, czynnie udziela się w innych, chyba poważniejszych, projektach, a po drugie – debiutancki „Chronicles Of An Aging Mammal” do arcydzieł muzyki nie należał. W najlepszym przypadku był bowiem tylko (a może aż) ciut lepszy niż dobry. Sprawę pogarszał dodatkowo styl, który jeszcze bardziej uszczuplał już i tak nieprzesadnie liczną grupę potencjalnych odbiorców. Nie ma się co oszukiwać, że industrialny death metal wzbogacany niczym uran w irańskich siłowniach blackiem, popem, folkiem, poezją śpiewaną i chuj wiem czym jeszcze, byłby przyswajalny przez więcej niż promil metalheadów. A jednak krążek nagrano. I tak po sześciu latach światło dzienne ujrzał drugi longplej ze stajni Azure Emote zatytułowany The Gravity of Impermanence. Nihil novi drodzy państwo czytacze. Jeśli nie przypadł wam do gustu debiut, ba, jeśli jest to wasze pierwsze spotykanie z kapelą, to znaczy to, że raczej nie macie czego tu szukać. Muzyka jak była popierdolona, tak jest popierdolona i to chyba nawet bardziej, sam zaś album jest dłuższy od debiutu o niemal kwadrans i trwa teraz godzinę, co wcale nie pomaga. Na plus zasługuje za to wyraźnie lepsze brzmienie, które nie przywodzi już na myśl nagrywania albumu na taśmę MC. Tyle tylko, że teraz cały ten pojebany szajs trafia do ośrodka słuchu z jeszcze większą siłą i klarownością. Cóż, jak dojebać to po całości. Tym nielicznym jednak, którzy odnaleźli się w muzyce Azure Emote, ta zmiana z pewnością przypadnie do gustu, bo przy tak złożonej i barwnej muzyce klarowność jest tym, co determinuje jakość rozrywki. Jak już wspomniałem, większych zmian w muzyce i strukturze albumu nie ma: jest skurwysyńsko niejednolicie, style zmieniają się jak bohaterowie skandali na Pudelku, a wśród instrumentów można usłyszeć zarzynaną świnię i harmoszkę („Sunrise Slaughter”). Istny Sajgon. Jest też kilka soczystych deathowych fragmentów („Carpe Diem”, „Conduit of Atrophy”), całkiem sporo dobrych gitar („Conduit of Atrophy”), narracji („Destroyer of Suffering”) i mięsnego gardłowania. Trzeba oddać Hrubovcakowi, że drzeć mordę potrafi zacnie i drze się tak bez miłosierdzia od początku do końca. Niby nic, co powinno dziwić, dobrze jest jednak słyszeć, jak wyrzyguje z siebie kolejne wersy z zapałem godnym debiutanta. Ogólnie temat ujmując, zaangażowania i poświęcenia na albumie nie brakuje. Może jest go nawet aż zanadto, bo mam wrażenie, że album jest trochę przedobrzony. Za dużo tych kombinacji, nawet biorąc pod uwagę stylistykę, no i za długo. Godzina lektury The Gravity of Impermanence potrafi zmęczyć i zniechęcić. I tak jak do debiutu nie wracam zbyt często, tak i ten album będzie raczej sporadycznym gościem na moich słuchawkach.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.azureemote.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 marca 2013

Transcending Bizarre? – The Serpent's Manifolds [2008]

Transcending Bizarre? - The Serpent's Manifolds recenzja okładka review coverTranscending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 maja 2012

Ulcerate – The Destroyers Of All [2011]

Ulcerate - The Destroyers Of All recenzja reviewSukces, jaki w krótkim czasie stał się udziałem Ulcerate oraz ich zaszczytny status zespołu oryginalnego i nowatorskiego jest kolejnym już potwierdzeniem tego, jak genialny był w swych najlepszych latach… Gorguts. Przy całym szacunku dla umiejętności technicznych i kompozytorskich Nowozelandczyków, nie da się w żaden sposób zaprzeczyć, że wiele zawdzięczają spowitej zielonym dymem ekipie z Kanady. Im i równie genialnemu Immolation. Swoją drogą, czy to nie zabawne, że patenty, które kapela Luca Lemay’a rozwijała przynajmniej od 1993, w niewiele zmienionej wersji (a niekiedy nawet uproszczonej – vide Deathspell Omega) kilkanaście lat później uchodzą za odkrywcze? Stąd też mnie Ulcerate na kolana swoim wizjonerstwem nie rzucili, choć na słowa pochwały bez wątpienia zasługują, bo raz, że są dość zajebiści, a dwa, że kapel łączących mocno techniczną i hermetyczną jazdę z odpowiednio popieprzonym, szybko chwytającym za gardło klimatem mamy jak na lekarstwo. Na The Destroyers Of All nie ma tak obecnie powszechnego w technicznym death metalu pustego szpanerstwa na 486 strunach i ciągłego bulgotu, przykrywającego mierne pomysły na utwory. Na trzeciej płycie Ulcerate dzieje się naprawdę dużo, jednak na pewno nie jest to muzyka przekombinowana – kolejne motywy swobodnie przeradzają się w następne, a całość ma ten naturalny przepływ, dzięki któremu całej płyty słucha się z równym napięciem i zainteresowaniem. Trochę to przypomina błądzenie we mgle w wydaniu Stephena Kinga – łatwo stracić orientację, wokół tylko dziwne cienie, majaczące na granicy widoczności niegdyś znajome kształty i ciągła niepewność konsekwencji następnego kroku. Chwila nieuwagi, a zza pleców wyskoczy trójka Nowozelandczyków, znienacka upierdoli ci łeb nawałnicą blastów, po czym znowu zniknie w mlecznej otchłani. Ten posrany klimat wzmacnia dosyć specyficzne, dalekie od cyfrowego wymuskania brzmienie oraz ekspresyjne wokale w stylu Lemay’a. Czyli mamy wypas. Mimo to wydaje mi się, że mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby Ulcerate podali ten materiał bez cięć – jako jeden 53-minutowy utwór, odstraszający niedzielnych fanów swoją nieprzystępnością i bezkompromisowością. Tym razem oszczędzili nam przewijania. Chociaż to zupełnie inne granie i inny nastrój, w The Destroyers Of All można zatopić się w podobny sposób, jak w ostatnie dzieło Lost Soul, a to już solidna rekomendacja.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 listopada 2010

Mayhem – Grand Declaration Of War [2000]

Mayhem - Grand Declaration Of War recenzja reviewBlack metal to zło, nienawiść i bluźnierstwo… Toteż na początek trochę pobluźnię w temacie. Jak dla mnie „De Mysteriis Dom Sathanas” i cała wczesna true bzycząco-mamrotana działalność Mayhem oraz to, co wyczyniają po „Chimerze” (czyli również bzyczenie i bzdurne mamrotanie) to jeden wielki, nieciekawy, nudny, lepiony na siłę co i raz dorabianą ideologią syf. Akceptuję tylko ich środkowe, untrue, skurwione i sprzedajne oblicze — tak od „Wolf’s Lair Abyss” do trzeciej płyty — którego szczytowym, lśniącym punktem jest właśnie znienawidzony przez wielu Grand Declaration Of War. Ten krążek, rozwinięcie i dokończenie tematu ze wspomnianej epki, to jebana potęga! Norwegowie poszli w awangardę, ale w przeciwieństwie do wielu swoich rodaków nie wskoczyli w bagno pedalskich przyśpiewów, klawiszowego lukru, wsiowej folkowizny czy anielsko zawodzących panienek, tylko z premedytacją stworzyli pojebany materiał godny przełomu wieków: rozbudowany, szalenie odważny, różnorodny, drwiący ze sztucznych barier, agresywny, wizjonerski, niepowtarzalny i w sumie niemożliwy do zagrania – a już na pewno nie do odtworzenia przez nich za żywo. Pomysłowość, zdolność zbudowania skomplikowanego konceptu i indywidualne umiejętności to jedno, ale bez zdobyczy nowoczesnej techniki studyjnej Wielkie Wypowiedzenie Wojny wypadłoby — i to jest więcej niż pewne — nieprzekonywająco. Raz, że muzyka sama w sobie jest bardzo złożona i wymaga od grających więcej niż potrafią (szczególnie od Hellhammera – aż tak dobry nigdy nie był, jak tu pokazał), a dwa, że przy takiej ilości ścieżek i mnogości rozmaitych efektów łatwo zatracić sens i czytelność całości. Ekipa studyjno-grająca stanęła jednak na wysokości zadania, bo płyta brzmi po prostu zajebiście: krystalicznie czysto, brutalnie i wyjątkowo chłodno, tym samym świetnie oddając klimat tekstów, zwłaszcza tego, co „po” – do tej części sterylność dźwięku pasuje idealnie. Soundtrack do wojny wypada znakomicie (acz dość klasycznie), bo wypełniony jest utrzymaną w (głównie) przejebanych tempach ekstremą, z częstymi zwrotami „akcji”, wściekłymi wokalami (Maniac nie musiał się ograniczać, toteż jego partie zaskakują rozmachem – są naprawdę maniakalne) i ciekawymi zagrywkami Blasphemera. Marszowe rytmy wygrywane przez Hellhammera również dają pojęcie, że to nie podkład pod majowy piknik – no, kurwa, rozpierducha na całego, którą każdy powinien wchłonąć jak tabletkę rutinoscorbinu albo viagry. Prawdziwe cuda/ekstrawagancje/powody do oburzenia pojawiają się wraz z końcem wojny, czyli po wielkim wybuchu. Ortodoksi wkrótce schodzą na zawał za sprawą drugiej części „A Bloodsword And A Colder Sun”, a przy odtwarzaczach pozostają jedynie nienadgryzieni zębem zmutowanego szczura osobnicy żądni ambitnego postapokaliptycznego szaleństwa. Do gry wkracza bowiem elektronika, klimat ochładza się i zagęszcza, a muzyka staje się naprawdę pogięta i wielowymiarowa. Syntetyczne dźwięki, doomowe tempa, mordercze blasty, cisza… – na wszystko jest miejsce, wszystko w tym spektaklu ma uzasadnienie. O ile prawie każdym utworem można się sycić w oderwaniu od pozostałych, to dopiero przejście przez cały Grand Declaration Of War pozwala dostrzec wszystkie atuty tego nieprzeciętnego materiału. A jak ktoś nie ogarnia tej kuwety – zawsze może odnaleźć się w bzyczeniu i mamrotaniu.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MayhemOfficial
Udostępnij:

12 czerwca 2010

Gorguts – Obscura [1998]

Gorguts - Obscura recenzja reviewCzy można zrobić coś świeżego w brutalnym death metalu? Zdawać by się mogło, że niewiele, ale jednak! Nowe i jakże odważne spojrzenie na ten gatunek zaprezentowali na albumie Obscura panowie z Gorguts, a zrobili to — za co należy im się szczególne uznanie — gdy metal śmierci ciągle był olewany z góry na dół, a pierwsze jaskółki zwiastujące odrodzenie dopiero pojawiały się na horyzoncie. Ta płyta to prawdziwe monstrum – ponad godzina mrocznej (brzmi to banalnie, ale trudno o lepsze słowo – sami sprawdźcie), krańcowo zeschizowanej, podupczonej jak stado wyznawców ojca Rydzyka i niebywale technicznej jazdy dla (bardzo) wytrwałych. Luc Lemay, Steeve Hurdle, Steve Cloutier i Patrick Robert stworzyli coś, o czym większość może co najwyżej pomarzyć – muzykę, którą bez długiego zastanowienia można rozpatrywać w kategoriach sztuki przez duże S. Fakt – dla sporej części słuchaczy będzie to zupełnie niezrozumiałe (na co zresztą wskazuje tytuł), a tym bardziej nieprzyswajalne, jednak ci, którzy poświęcą Obscura odpowiednio dużo czasu i wgryzą się weń, będą mieli możliwość obcowania z czymś naprawdę zjawiskowym. Kawałki mają charakter odrzucająco-hipnotyzujący, co znaczy mniej więcej tyle, że chociaż muzyka może przygniatać kaleczącym chaosem, to mimo wszystko coś każe odbiorcy do niej powracać. Co to takiego? Geniusz? A może szaleństwo w niej zawarte? Z pewnością jedno i drugie, bo czegoś tak pokręconego normalni (a tym bardziej przeciętni) ludzie stworzyć raczej by nie potrafili. Obok death-jazzowej (ten drugi człon tyczy się szczególnie sekcji rytmicznej) nawałnicy, która stanowi rdzeń materiału, przyjdzie nam się natknąć na dość zaskakujące patenty, że wspomnę tylko o bestialskim zarżnięciu skrzypiec w „Earthly Love”. Wybuchy brutalności spleciono tu (na Obscura) z frazami złowieszczo/złudnie spokojnymi, a blasty z delikatnymi basowymi plecionkami. Efekt jest powalający – prująca zmysły narkotyczna improwizacja. A jeśli dołożymy do tego jeszcze nie dający miejsca na złapanie oddechu klimat krążka… Brzmienie jest hmmm… osobliwe, z wysuniętym basem i pozornie rozmytymi gitarami. Na początku może stwarzać barierę utrudniającą słuchanie, ale zapewniam, że można się do niego przyzwyczaić/przekonać, a po kilku przesłuchaniach wręcz nie będzie można sobie wyobrazić lepszej oprawy dla tych dźwięków. Trzecia płyta Kanadyjczyków to muzyka do odkrywania latami – wystarczy odrobina chęci, a przy każdym kolejnym przesłuchaniu wychwycie coś nowego, dotychczas niedostrzeżonego. Gorguts stworzyli na tym albumie nową jakość w death metalu, jednak tylko garstka podążyła tą drogą. Chcecie sprawdzić dlaczego?


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

22 marca 2010

Sigh – Gallows Gallery [2005]

Sigh - Gallows Gallery recenzja reviewMam coś ostatnio farta do pisania o kapelach z psychodelicznymi organami. Co ciekawsze – jara mnie taka muzyka nieprzeciętnie. A organowe momenty są bardzo mocną stroną dzisiejszego bohatera. Japoński Sigh to druga, opisywana tu, kapelka pochodząca z tego ciekawego kraju. Coś chyba muszą im dosypywać do wody, bo tak pojebanej muzyki trudno się doszukiwać gdzie indziej. Widać to zresztą po różnych klipach krążących po sieci, niekoniecznie muzycznych. Dystyngowane i chłodne usposobienie dawnych czasów szlag trafił. I to konkretnie między skośne ślepia. Próba określenia stylu prezentowanego przez, wówczas, kwartet nie należy do najłatwiejszych. Kilka albumów wcześniej można było powiedzieć „tradycyjny black” i wykrywacz nawet by nie tyknął. Teraz jednak by się zwyczajnie pogubił. Z blacku pozostało niewiele, czasami praca gitar, czasami ogólna dynamika utworu. Ale to naprawdę czasami. Zespół poszedł w bardzo awangardowe klimaty, nie omieszkując zabrać ze sobą co nieco pojechanego klimatu lat 70-tych, nieco tradycyjnych japońskich instrumentów. Na dłuższą chwilę zatrzymał się także przy budce z osbourne’owskimi, rockowymi wokalami. A potem raz jeszcze wrócił do szalonych klimatów lat doby powoodstockowej i ponownie zaciągnął się ziółkiem. Ale to nie wszystko, o nie! Nie trzeba długo czekać, by trafić na takie rozmaitości jak saksofon czy jakby kościelne zaśpiewy z majestatycznymi organami i chórem. Każdy, zdrowo myślący, człowiek poprzestałby w tym momencie i już nic więcej nie kombinował. Ale to Japończycy. Nie mogli sobie odpuścić okazji do pokazania białasom, jakie to pokłady zwichrowania czają się pod ich czuprynami i dodali jeszcze takie bajery, jak elektroniczny (trance’owy?) mix jednego ze swoich kawałków czy spokojny i oszczędny w formie kawałek pod slow fox’a. Ostatnią rzeczą, którą można powiedzieć o muzyce Sigh jest to, że jest skromna. Jest bombastyczna, napompowana jak Graf Zeppelin, pełna barokowego przepychu. Mimo tego, jest to także bardzo heavy metalowa muzyka, z dużą liczbą gitarowych solówek, które są kolejnym mocnym argumentem. Na Gallows Gallery nie brakuje dobrych melodii, ciekawych rozwiązań stylistycznych, zaskakujących zmian nastroju czy sporej dawki energii. W gruncie rzeczy, jest tu wszystko – łącznie z budzikiem. Nie ma nawet zaledwie „przeciętnych” utworów. Każdy z kawałków potrafi cieszyć. Tak naprawdę ciężko znaleźć złe strony. Mi taka muzyka bardzo pasuje, ale ja mam trochę zryty beret.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: