23 lutego 2025

Ass To Mouth – Enemy Of The Human Race [2024]

Ass To Mouth - Enemy Of The Human Race recenzja reviewDobrego grindu ci u nas niedostatek, więc i takie, skromne objętościowo płytki przyjmuję z dużą radością. W dwudziestą rocznicę powstania zespołu i dziesiątą wydania „Degenerate” Ass To Mouth uraczyli nas krążkiem numer trzy. Krążkiem, który chociaż w żaden sposób nie jest przełomowy, potwierdza wysoką pozycję kapeli na europejskiej scenie. Zdawać by się mogło, że z powodu tak długiej przerwy chłopaki będą potrzebowali trochę czasu i paru mniejszych wydawnictw na należyte rozruszanie kończyn i dojście do optymalnej dyspozycji, ale nic bardziej mylnego.

Enemy Of The Human Race od pierwszych sekund kopie równie mocno, co „Degenerate”, a brzmi porównywalnie świeżo, choć diabli wiedzą, kiedy dokładnie powstało tych 14 premierowych utworów. To cieszy, bo Ass To Mouth mają swój charakterystyczny patent na granie i potrafią sprawić, że przy wszechobecnej sieczce ich kawałki są zajebiaszczo zróżnicowane, mają swoją tożsamość – nie ma szans, żeby pomylić „You'll Choke With Your Own Shit” z „Nuclear Winter” czy „One Step From Hell”. Co oczywiste, na Enemy Of The Human Race dominuje totalny wygrzew (w wersji chwytliwej) z podwójnym wokalnym atakiem, jednak zespół nie stroni od innych dźwięków i chętnie zapuszcza się m.in. w rejony naspidowanego Motörhead. To wszystko sprawia, że muzyka jest szalenie atrakcyjna i wyjątkowo łatwa w odbiorze, a 22 minuty z płytą mijają szybciej, niż by się tego chciało.

No właśnie… ja wiem, że to grind, że konwencja wymaga takiego, a nie innego podejścia do długości utworów i płyt w ogólności, tylko że w tym przypadku mowa o fajnie grającym wartościowym zespole, który milczał przez bitą dekadę. To wytwarza ssanie na więcej, dużo więcej! Ass To Mouth wrócili, bo mają coś ciekawego do powiedzenia i są w stanie podać to w profesjonalnej oprawie, nie zaś po to, żeby popierdalać na jedno kopyto ku chwale piwnic i garaży. Na Enemy Of The Human Race słychać kapelę doświadczoną i pełną entuzjazmu, ale niestety, z mojej perspektywy, zbyt oszczędnie dysponującą swoim talentem.

Gdybym to ja rządził krajem, trzecia płyta Ass To Mouth byłaby przynajmniej o 10 minut dłuższa i ładniej wydana, a dla zespołu znalazłaby się jakaś dotacja z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nawet wniosku nie musieliby składać.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/assgrindsystem

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 lutego 2025

Megadeth – The Sick, The Dying… And The Dead! [2022]

Megadeth - The Sick, The Dying… And The Dead! recenzja reviewZ odtajnionych dokumentów Megadeth: 1) Nagrać płytę. 2) Porządnie ją wypromować. 3) Wymienić połowę składu. 4) Zabrać się za następny materiał. Tak w wielkim skrócie wyglądała droga amerykańskiej legendy od „Dystopia” do The Sick, The Dying… And The Dead!. Gdzieś tam w międzyczasie Mustaine zaliczył raka… ot, błahostka, każdemu się mogło zdarzyć. O nikłym wpływie choróbska na podejście Rudego do zespołu najlepiej świadczy to, że miało przełożenie wyłącznie na zawartość liryczną albumu; ani w muzyce ani w wokalu żadnych problemów zdrowotnych czy ich następstw nie słychać. Swoją drogą Mustaine miał już tyle okazji, żeby się przekręcić, że chyba kolejna nie zrobiła na nim wrażenia.

Z kolei na mnie nie zrobiła wrażenia opisywana płyta. Liczyłem, że zespół rozwinie co nowocześniejsze wątki zapoczątkowane na „Dystopia”, że śmiało pójdzie z nimi do przodu, że zaskoczy świeżymi pomysłami, a przede wszystkim, że wykorzysta ogromny potencjał i wyobraźnię nowych muzyków. Tymczasem The Sick, The Dying… And The Dead!, choć po mistrzowsku zagrany i wyprodukowany na miarę swoich czasów, jest materiałem wręcz do przesady oldskulowym. Mnóstwo tu rytmów, riffów, solówek i linii wokalnych żywcem wyciągniętych z połowy lat 80. i początku 90., czyli ze złotej ery thrash’u i samego Megadeth – nie mam wątpliwości, że naówczas świetnie by się sprawdziły i wszyscy by nad nimi cmokali, jednak dziś brzmią dość naiwnie, odtwórczo i zalatują gatunkowym banałem.

Te retro-wspominkowe klimaty starał się przełamywać Verbeuren swoim gęstym i bardzo urozmaiconym bębnieniem; dzięki jego wysiłkom nawet niemrawe utwory zyskały ciekawsze faktury i trochę przyjemnego kopa. Belg z pewnością mógłby sobie pozwolić na dużo więcej, gdyby nie ograniczały go śmierdzące stęchlizną riffy i niekiedy zatrważająco rozjechane struktury. W rezultacie zamiast odlecieć, musiał pilnować spójności muzyki. Kto się napalił na Dirk Blasty, ten się srogo rozczarował. Uzupełniający sekcję Steve DiGiorgio zagrał… co miał do zagrania; w żaden sposób nie zaznaczył swojej osobowości, a poza nielicznymi wyjątkami praktycznie go nie słychać. Szkoda × 2.

Jojczę i jojczę, a The Sick, The Dying… And The Dead! wcale nie jest nieudanym materiałem, jest po prostu wyraźnie słabszy od „Dystopia”. Znalazło się tu co najmniej kilka fragmentów, które skutecznie podnoszą ciśnienie, jak chociażby zrzynka z „Tornado Of Souls” w kawałku tytułowym, sporo ognia w drugiej połowie głupawego „Mission To Mars” czy melodyjny break i sesja trzepanki w „Célebutante”. Mnie najlepiej (albo w największej części) podszedł „Night Stalkers”, choć to akurat najbardziej pokombinowany (przekombinowany?) i niespójny utwór na płycie. Mustaine wewalił w niego mnóstwo oderwanych do siebie partii, a mimo to łatwo go zapamiętać i całościowo jest najciekawszy. Nie zasługuje jednak na miano hitu, bo takich — a już na pewno nie 100-procentowych — na szesnastym albumie Megadeth zwyczajnie nie ma; jest za to kilka zbędnych numerów, które niepotrzebnie nabijają licznik do mocno przesadzonych 55 minut.

Według moich teorii i skomplikowanych wyliczeń Megadeth obecnie znajduje się w trzecim punkcie cyklu — promocję i zmiany w składzie ma już za sobą — więc pozostaje nam już tylko czekać na kolejny album. The Sick, The Dying… And The Dead!, chociaż momentami naprawdę klawy, pozostawia spory niedosyt.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

14 lutego 2025

Disgorge – Cranial Impalement [1999]

Disgorge - Cranial Impalement recenzja reviewZanim Disgorge stali się grupą znaną i wpływową, byli grupą… nieznaną i niewpływową, ale za to dość ogarniętą, z dużym potencjałem i jasno określoną wizją muzyki. Dobrze to słychać na Cranial Impalement, czyli kompilacji dwóch demówek zespołu — dokładnie drugiej i trzeciej — nagranych w krótkim odstępie czasu w połowie lat 90. Pomimo niewielkiej objętości (po 12 minut na jeden) oraz pewnych realizacyjnych niedoskonałości oba materiały kasowały jakością większość płyt z (brutalnym) death metalem, które ukazywały się w tamtym czasie, a i dziś bronią całkiem nieźle.

Z oczywistych względów dema z 1995 i 1996 pod względem stylu nie różnią się zbytnio od siebie i oferują krwisty i intensywny wyziew w klimacie Cryptopsy, Deeds Of Flesh czy Gorelust, ale na pewno nie są identyczne. Między nimi daje się odczuć naturalny rozwój Disgorge: większe umiejętności (może mieć to jakiś związek z wymianą drugiego gitarniaka), lepszy zmysł kompozytorski (co przejawia się w bardziej chwytliwych i urozmaiconych aranżacjach), precyzyjne wykonanie i jeszcze mocniej dewastujące wokale… Znaczy to tyle, że w międzyczasie zespół się nie opierdalał i zbierał doświadczenie. Oba materiały są niemal równie rajcowne, choć nowszy wchodzi łatwiej ze względu na dużą przebojowość riffów („Period Of Agon”!) i lepszą jakość dźwięku.

Demówki zarejestrowano w odstępie roku w tym samym miejscu i z tym samym producentem (Jim Barnes), więc pierwotny rezultat pewnie był dość podobny, czyli naprawdę dobry. Problem w tym, że ta wcześniejsza trafiła na Cranial Impalement w formie zgrywki z kasety, a nie została dostatecznie doczyszczona ze wszystkich syfów tego nośnika, więc nie brzmi zbyt imponująco. Mimo to spomiędzy tych szumów i przycięć wyłania się kawał przemyślanego i wcale nie jednostajnego napierdalania, które przyjmuje się z przyjemnością i dużym uznaniem.

Cranial Impalement to lekcja poglądowa, jak wymiatać brutalny death metal w sposób atrakcyjny i inteligentny, bez uciekania się do nudnych i prymitywnych zagrywek tudzież do jawnego zrzynania z co bardziej znanych kapel. Świadomie czy nie, właśnie w połowie lat 90. muzycy Disgorge stworzyli przyszły kanon takiego grania.


ocena:
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 lutego 2025

Darkthrone – Soulside Journey [1991]

Darkthrone - Soulside Journey recenzja reviewPisząc moją pierwszą recenzję na tym blogu, zacząłem niejako od dupy strony. Darkthrone i wtedy jego najnowsze „Astral Fortress” oraz wasza reakcja dały mi kopa by wstawić tutaj już przeszło 20 recenzji. Dziś chciałbym zacząć od początku. Cofnąć się w czasie do 1991 roku, gdy to czwórka dzieciaków wydaje swój debiut Soulside Journey. A trzeba przyznać, że jest to debiut wyjątkowy nie tylko ze względu na gatunek prezentowany przez Norwegów, ale też niepowtarzalność, gdyż nigdy potem w swojej przeszło 20-płytowej dyskografii panowie nie wrócili do korzeni.

Jest początek roku 1991. Na świecie dominuje death metal. Jesteśmy już po wielu świetnych płytach, a także wiele płyt w tym roku pozamiata i ugruntuje dominację metalu śmierci na scenie ekstremalnej. W ramach przypomnienia albumy takie jak np. „Clandestine”, „The Rack”, „Testimony Of The Ancients”, „Blessed Are The Sick”, „Human”, „Butchered At Birth”, „Like An Ever Flowing Stream” i wiele innych perełek będą mieć swoje premiery. To oczywiście tylko pierwiastek wszystkich dzieł. Thrash też ma się całkiem dobrze, chociażby „Arise”, „Horrorscope”, „The Laws Of Scourge”, „Open Hostility”, „Sodomania”, „A Shedding Of Skin”. Jak widać było w czym wybierać. A co z black metalem? W końcu to Norwegia. Ano nic. Black metal dopiero powoli wychodzi z muzycznej macicy. Grecki Rotting Christ wyda EP „Passage To Arcturo”, Immortal pod koniec roku wyda EP o tej samej nazwie, a czeski Master’s Hammer da nam kultowy „Ritual”, ale to wciąż nie ten black metal, który znamy dziś i z którym kojarzymy palące się kościoły. Na to przyjdzie nam poczekać jeszcze rok. Proszę wybaczyć mi ten przydługawy wstęp, ale jako pasjonat historii nie mogłem sobie darować takiej podróży w czasie. Wracamy do meritum.

Technicznie mamy tutaj 11 utworów upakowanych nieco ponad 40 minut. Zatem jest to optymalny czas jej trwania (przynajmniej dla mnie). Mamy tutaj też dwa kawałki instrumentalne.

Płytę otwiera nam „Cromlech”. Początkowe pogłosy szybko wyparte zostają tym, co w death metalu najlepsze. Szybkie, ale także zmienne tempa. Ciężka i charakterystyczna gitara i już wtedy głęboki wokal młodziutkiego Teda Arvida Skjelluma znanego nam dziś pod nickiem Nocturno Culto zachęcają do dalszego słuchania.

„Sunrise Over Locus Mortis” kontynuuje ten trend. Jest zmiennie, jest ciekawie, jest rozbudowanie. Zaprawdę zadziwia, że tyle kompozycyjnego kunsztu mieli wtedy ledwo co 20-to latkowie. Tytułowy „Soulside Journey” podchodzi momentami pod doom metal. Widać, że panowie (choć wtedy, jak uprzednio zaznaczyłem, raczej dzieciaki) już wtedy nie bali się kombinować (co zresztą zostało im do dziś) i przekraczali różne granice, bawiąc się muzyką. „Accumulation Of Generalization” to pierwszy instrumental. Ponad 3 minuty ciekawej inwencji twórczej. Rzeczywiście ma się uczucie podróży. „Neptune Towers” może nas lekko zaskoczyć elementami organowymi. Co prawda krótkimi wstawkami, ale jednak obecnymi. Reszta utworów idealnie komponuje się do całości i czas szybko zleci. Album zamyka nam ostatni instrumental „Eon”. Bardzo dobre zwieńczenie podróży przez płytę Soulside Journey.

Jaka ta płyta ostatecznie jest? Arcydzieło? Nie. Jest to jednak płyta wyjątkowa. Nie tylko w dyskografii Norwegów, ale też na scenie deathmetalowej. Każdy szukający niebotycznej i wyrafinowanej płyty metalu śmierci powinien po nią sięgnąć. Nam pozostaje czekać aż pan Fenriz i Nocturno przypomną sobie rok ‘91 i wydadzą coś w ten deseń. Do tego czasu Soulside Journey to perełka i może tak to Norwedzy chcą zostawić. Kto tam ich wie…


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2025

Behemoth – Opvs Contra Natvram [2022]

Behemoth - Opvs Contra Natvram recenzja reviewUhuhu, Behemoth potrzebował aż czterech lat, żeby zrobić kopię „I Loved You At Your Darkest” – pomyślałem, po raz pierwszy brnąc przez kolejne kawałki na Opvs Contra Natvram. Z czasem to wrażenie trochę się rozmyło i materiał nabrał indywidualnych cech, co nie zmienia faktu, że dwunasta płyta zespołu zawiera sporo trudnych do uzasadnienia pomysłów (choćby przydługie intro) oraz powtórek z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Na szczęście nie samymi reminiscencjami Opvs Contra Natvram stoi i znalazło się tu kilka naprawdę ciekawych perełek, do których jednak trzeba się dokopać.

Największym problemem Opvs Contra Natvram jest bodaj to, że przynajmniej połowa materiału to numery dość wtórne, bez wyrazu, z których nie wynika nic konkretnego. Owszem, właściwe każdy jest inny i zawiera jakieś lepsze momenty (które ja bym sprowadził do solówek i gęstszego napierdalania), ale te upchnięte w jednym bloku — od czwartego do siódmego kawałka — nie nastrajają zbyt pozytywnie i mogą zwyczajnie nudzić, zwłaszcza że trzymają poziom tych słabszych z „I Loved You At Your Darkest”. Wiadomo, jest w nich obecny charakterystyczny styl Behemoth, ale są zagrane na pół gwizdka i bez wielkiej inwencji.

O wiele ciekawiej prezentuje się „Thy Becoming Eternal” – więcej w nim ognia, sensownych urozmaiceń i przekonujących rozwiązań, jednak i on stanowi zaledwie rozgrzewkę przed prawdziwymi sztosami. Najbardziej wyróżniają się i największe wrażenie robią na mnie „The Deathless Sun” i „Once Upon A Pale Horse” oraz trochę im ustępujący „Versvs Christvs”. Dopiero w tych utworach Behemoth pokazuje w pełni, na co go stać – że potrafi śmiało wyjść poza wypracowaną formułę, pokombinować ze strukturami, klimatem, nieoczywistym feelingiem i zaskoczyć czymś nowym, a przy tym nie zatracić tożsamości. Te trzy (dwa i pół…) kawałki niosą ze sobą powiew świeżości na miarę „Bartzabel” z poprzedniej płyty, więc na pewno zostaną zapamiętane na dłużej.

Jak więc widać, na Opvs Contra Natvram występuje duży rozstrzał jeśli chodzi o styl i poziom poszczególnych kompozycji, co sprawia, że materiał jako całość nie ma jasno określonego kierunku i lokuje się gdzieś pomiędzy zróżnicowanym a niespójnym. Gdyby nie bardzo dobre brzmienie i klasowa produkcja (z wyraźnie pracującym-pływającym basem), skłaniałbym się pewnie ku tej drugiej opcji. Ponadto na plus albumu działa starannie przygotowana, choć nieprzeładowana oprawa graficzna – niby to odwołująca się do korzeni gatunku, a jednak wysublimowana.

W moim odczuciu Opvs Contra Natvram to płyta z tych przejściowych — pomostów między starym a nadchodzącym nie wiadomo czym — które zwykle przechodzą bez echa. Nie powala, nie rajcuje, ale też nie można jej całkowicie skreślić dzięki paru znakomitym numerom.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij: