26 lutego 2011

Burning Inside – The Eve Of The Entities [1999]

Burning Inside - The Eve Of The Entities recenzja reviewBurning Inside miał wszelkie predyspozycje ku temu, żeby osiągnąć choćby chwilowy sukces – wszak magia nazw, takich jak Death, Control Denied, Acheron, Iced Earth, Incantation czy nawet Black Witchery powinna zadziałać nie tylko na cholernie szerokie grono potencjalnych słuchaczy, ale przede wszystkim na żądnych oszczędności wydawców. Z niewytłumaczalnych przyczyn tak się jednak nie stało i The Eve Of The Entities wydała, a następnie pogrzebała mała polska wytwórnia. Między innymi przez straszliwe zaniedbania Still Dead kapela nie zdobyła należytego jej uznania; wielka szkoda, bo debiut Amerykanów — abstrahując już od wielkiej sieci personalnych koneksji — to bardzo porządny death metalowy krążek. Mimo, iż w muzyce tego zespołu nie brakuje gęstych blastów i niezłego mieszania na gitarach, nie ma to nic wspólnego z napierdalatorami pokroju Dying Fetus czy Deeds Of Flesh. Burning Inside jest znacznie bliższy klasycznemu obliczu death metalu z Florydy, a poza tym nie ucieka od pewnych heavy metalowych wpływów, co objawia się w sporej ilości melodyjnych riffów i solówek. Na The Eve Of The Entities można wyodrębnić trzy typy utworów. Pierwsza grupa to krótkie instrumentalne „klimatoroby”, czyli trójca intro-interludium-outro. Do tego dochodzą również krótkie, ale za to szybkie, intensywne i brutalne dopierdy w postaci „Masque”, „Chapters Of Youth” i „My Own”. No i w końcu są też kawałki rozbudowane, wielowątkowe, przepełnione zmianami tempa i nastroju, w których ujawniają się wspomniane już lajtowe wpływy. Ogólnie jest czego posłuchać, bo płytka trwa 44 minuty, a że odpowiadają za nią doświadczeni muzycy, to i do poziomu kompozycji czy strony warsztatowej nie ma się jak przyczepić. Największą gwiazdę Burning Inside próbowano wyeksponować poprzez produkcję, toteż najbardziej uwypuklonym instrumentem jest perkusja. Niekiedy można odnieść wrażenie, że nieco z tym przedobrzono (werbel!), ale z drugiej strony przy tak wybornym techniku, jakim jest Richard Christy, naprawdę mamy co podziwiać, bo stworzony materiał wymaga od niego dużej sprawności i wszechstronności. Ale żeby nie było żadnych wątpliwości – cały skład pokazał się tu z dobrej strony i The Eve Of The Entities powinien spasować niejednemu miłośnikowi death metalu.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lutego 2011

Union – Christ Agony [2005]

Union - Christ Agony recenzja okładka review coverChrist Agony od pierwszej sekundy brzmi staro, a to tylko jedna z zalet tej płyty! Większość numerów utrzymana jest w stylistyce i klimacie dobrze znanym przede wszystkim z „Daemoonseth Act II” i „Moonlight” (choć i szczypta „Unholyunion” też się znajdzie), oprócz tego mamy „Hellfire” i „Flames Of Hate” – oba krótkie, wściekłe i brutalne, z wyraźnym piętnem Moon, ale — niestety? — bez solówek. Po takiej charakterystyce już wiadomo, czego się spodziewać – 46 minut i 55 sekund porządnie zaaranżowanego black metalu z depresyjnymi melodiami (najlepsze są w „Eternal Hellbound”, „Evil Curse” i „Horn Of Sacrifice” – coś pięknego, tego się nie można nauczyć, to trzeba mieć w sobie!), jadowitym wokalem Cezara, wyraźnym chrzęstem basu (Reyash!) i raczej nieskomplikowanymi acz mocno nawalającymi garami (nagrał je Młody z Dissenter, który wystawił Union przy pierwszej okazji). Ja po trzech dniach delektowania się tymi dźwiękami, czułem się, jakbym znał ten krążek od lat, zaś po kilku latach, jakbym znał go od zawsze. Koniecznie trzeba wyróżnić wspomniany już zatęchły klimat albumu i znakomite, nawiązujące do „starych” czasów, teksty – jest w nich Szatan, jest Piekło i tylko cycków do pełni szczęścia zabrakło. Wszystkich malkontentów, którzy krytykowali rzekomą nudę pierwszych wydawnictw Chrystusowej Agonii, zainteresuje zapewne fakt — o ile w ogóle dobrnęli do tego miejsca — że muzyka Union jest brutalniejsza, bardziej zwarta (najdłuższy numer trwa ledwie 8 minut) i dynamiczna (lecz nie tylko szybsza). Dla takich ludziów płyta ta powinna być znacznie bardziej przyswajalna i dużo łatwiejsza w odbiorze. Zapodajcie sobie na próbę „Evil Curse” – jeśli ten numer z niczym wam się nie skojarzy, to coś musi być z wami nie tak. Mnie przy tym wspaniałym kawałku kolana miękną, a serducho, z wiadomych względów, wyraźnie przyspiesza. Tym sposobem Union otwiera w umyśle furtkę dostępną tylko nielicznym, przywołując masę ciekawych wspomnień i za to też się plusik zespołowi należy. Brawa dla Cezara za upór, wytrwałość i powrót (choć okrężną drogą) do biznesu ze świetnym materiałem!


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lutego 2011

Christ Agony – Unholyunion [1993]

Christ Agony - Unholyunion recenzja okładka review coverZnam wielu, którzy nie potrafią przebrnąć nawet przez jeden numer z tej płyty, o całości nie wspominając. No cóż, Unholyunion to 52 minuty rozłożone na cztery mocno rozbudowane utwory – to może robić wrażenie, a już na pewno stanowi duże wyzwanie dla ludzi oczekujących od muzyki łatwo dostępnych i szybkich doznań. Tak duża dawka black metalu o jednoznacznie przegniłej atmosferze, a jednocześnie trudniejszego w odbiorze niż to wynika z samych nutek, zdecydowanie nie jest dla każdego; darować ją sobie mogą zarówno miłośnicy klepania jednym palcem w plastikowe casio w imię klimatu, jak i zmanierowane mizantropijne siury, zgłębiające swoją wyszukaną duchowość i religijność przy bzyczeniu i mamrotaniu. Klimat wytwarzany przez Christ Agony opiera się wyłącznie na tradycyjnych w metalu instrumentach (plus wykorzystane w niewielkim stopniu akustyki), zabrudzonych i jeszcze nie do końca wyrobionych wokalach Cezara (które nie mają wiele wspólnego z typową norweszczyzną) i dalekim od ideału (czytać: „Daemoonseth Act II”), surowym, czy może z lekka topornym, brzmieniu. Żadnych tanich sztuczek i cudownych wspomagaczy! Struktury utworów nie mają wprawdzie tej płynności i stopnia przyswajalności, co przeboje z późniejszych płyt, ale i tak niemal na każdym kroku słychać, że zostały gruntownie przemyślane, choć niekiedy może zabrakło trochę umiejętności czysto technicznych, żeby wszystkie pomysły podać w ostatecznie wymuskanych formach. Tak czy inaczej, Unholyunion to kompozycyjny sukces – wszak nie lada to wyczyn, kiedy wzbudza się w słuchaczu ciśnienie do wgłębiania się w materiał i ponownego odpalenia zestawu ponaddziesięciominutowych kawałków. Warto zwrócić uwagę na teksty, bowiem — jak na stosunkowo młodą kapelę — prezentują wysoki poziom i nie zalatują infantylnym banałem, o co przy takiej tematyce nie trudno. Brakuje tylko tego, żeby zostały wyraźniej odśpiewane, bo czasami coś umyka i trzeba posiłkować się książeczką. Na Unholyunion Cezar wraz z kompaniją udowodnił, że nawet w Polsce można zrobić coś oryginalnego w przeżartym modą gatunku. A to był dopiero początek!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 lutego 2011

Lost Soul – Scream Of The Mourning Star [2000]

Lost Soul - Scream Of The Mourning Star recenzja okładka review coverJest u nas takie niepisane scenowe prawo, które mówi, że jeśli ma się do zaoferowania tylko muzykę, to swoje trzeba odczekać, aż ktoś — zamiast przydepnąć — łaskawie da szansę wypłynięcia na szerokie (w każdym razie szersze niż kałuża) wody. I tak na przykład Lost Soul w drodze do debiutu musieli kiblować w pod-podziemiu prawie 10 lat. Wobec powyższego Scream Of The Mourning Star nie miał prawa być falstartem. I nie jest, do tego mocno wyrasta ponad średnią krajową, będąc niezłą wizytówką naszych brutali na świecie. Nie bez powodu trafili, choć na krótko, w szeregi Relapse. Zaprocentowały doświadczenia zebrane na przestrzeni lat (najbardziej rozwinął się Adam – już zacnie wyrabia za gitarami) i dzięki temu płyta ma odpowiednią siłę uderzeniową, żeby utrzymać słuchacza przy odtwarzaczu na czas kilku intensywnych przesłuchań. Debiut Lost Soul nie jest na pewno materiałem jednorazowego użytku. Raz, że płyta jest za krótka (35 minuten), żeby się nią w pełni nasycić, a dwa, że utwory, pomimo niewielkich rozmiarów, zawierają sporo ciekawych smaczków, nie do wyłapania przy pierwszym kontakcie. Intensywność (od tego momentu to jeden z głównych wyznaczników muzyki zespołu) albumu jest bez zastrzeżeń, czytelność także, co przy wysokich umiejętnościach technicznych (zajebichne solówki doprawione neoklasycznymi patentami) oznacza, że obcujemy z dziesięcioma osobnymi utworami, a nie z przypadkowo posklejaną kupą hałasu. Spośród tej dziesiątki mnie niezmiennie najbardziej rozpieprza „My Kingdom”, bo jest w nim wszystko, czego oczekuję od klasowej obrywającej uszy petardy. Niczego też nie brakuje „Tabernaculum Miser”, „We Want God”, „Malediction”, czy „Entrance To The Nothingness”, żeby nie wymieniać za dużo. Natomiast Nietzchego nie brakuje w tekstach… Przy tej całej ekstremalności odrobinę może zaskakiwać obecność klawiszy. Nie ma ich zbyt wiele, ale jeśli już się pojawiają, to jest to w pełni uzasadnione – zwykle podkreślają co bardziej wypasiony riff i dokładają się do klimatu. Jedynym, drobnym zresztą, minusem Scream Of The Mourning Star jest mocny, ale mimo wszystko dość jednostajny growl Jacka. Nie powiem, że mi to przeszkadza (zwłaszcza przy tak krótkich utworach), jednak tych wrzaskliwych urozmaiceń chciałbym więcej. Na osłodę pozostaje zalatująca czymś dziwnym oprawa graficzna stworzona przez Graala. Materiał na poziomie, nie tylko jak na polskie warunki!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lutego 2011

Cemetary – Godless Beauty [1993]

Cemetary - Godless Beauty recenzja okładka review coverMiłośnicy ostatnich, miętkich i rozwodnionych dokonań Cemetary (albo bardziej po naszemu – CEMENTary) pewnie nie zdają sobie sprawy, że kiedyś ten zespół należał do przedstawicieli ciężkiego grania i odnosił na tym polu pewne sukcesy. Ich druga, a zarazem ostatnia sensowna płyta, Godless Beauty, to dość klimatyczny death metal z doomowymi zapędami – granie całkiem przyjemnie w odbiorze, a i brzmiące — jak na rok 1993 i studio Sunlight — też niczego sobie. Szwedzi zdecydowanie odpuścili sobie agresywne dopieprzanie a’la debiut, w zamian wprowadzili do swojej muzyki sporo czytelnych melodii, trochę lajtowych odnośników do Paradise Lost (unikam ich jak mogę, ale jednak właśnie z nimi to się kojarzy, jaskrawym przykładem jest „Adrift In Scarlet Twilight”) oraz prostoty typowej dla pierwszych (sensownych – czyli dwóch) płyt Tiamat. Materiał, podobnie jak na debiucie, jest fajnie zróżnicowany (choć elementy składowe są zupełnie inne niż na „An Evil Shade Of Grey”), w sporym stopniu relaksujący, co nie oznacza, że opiera się wyłącznie na smęceniu w wolnych tempach. Tu i ówdzie trafiają się bardziej dynamiczne momenty czy też całe kawałki: „The Serpent’s Kiss”, „Chain”, „Sunrise (Never Again)”, „Now She Walks The Shadows”, „And Julie Is No More” – i to one właśnie wchodzą mi najlepiej. Duża w tym także zasługa sporej chwytliwości tych numerów, zatem należy tu pochwalić gitarniaków za kilka wyjątkowo zajebistych riffów w staroszwedzkim stylu. Bardzo szwedzki jest też wokal Mathiasa Lodmalma, więc i jemu nie mam nic do zarzucenia. Na plus mogę zaliczyć również całkiem niezłe, dalekie od średniej gatunkowej teksty. Czy trzeba coś dodawać? Raczej nie, po prostu przyjemnie się tego nieco zapomnianego cholerstwa słucha.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lutego 2011

Nevermore – The Obsidian Conspiracy [2010]

Nevermore - The Obsidian Conspiracy recenzja okładka review coverTo było do przewidzenia, choć akurat w tym przypadku wolałbym się mylić. Nevermore nie podołali misji stworzenia albumu lepszego niż „This Godless Endeavor”. Nie byłoby jednak tragedii, gdyby The Obsidian Conspiracy był równie znakomity co poprzednik. Niestety, krążek także na tle pozostałych dokonań zespołu nie wypada zbyt okazale. Jaki wpływ na to miało rozmienianie się na drobne Loomisa i Dane’a na solowych płytach – tego nie wiem, ale faktem jest, że coś im po drodze — wszak upłynęło pięć długich lat od poprzednika — umknęło i efekt zespołowej pracy jest znacznie poniżej oczekiwań. Paradoksalnie na płycie znajduje się wiele naprawdę zajebistych, robiących wrażenie i przyspieszających puls fragmentów – wystarczy wymienić choćby te w „Moonrise (Through Mirrors Of Death)”, „And The Maiden Spoke”, „Without Morals”, „The Obsidian Conspiracy” i „She Comes In Colors” (tu jest najlepszy riff na płycie). Zalatują twórczym geniuszem? Ano tak, tylko główny problem polega na tym, że te najlepsze momenty nie przekładają się na zajebiste utwory (którymi przecież „This Godless Endeavor” był wypełniony), nie tworzą zwartej całości, istnieją w oderwaniu od siebie. Co innego słabsze patenty – tych jest zatrważająco dużo i — w przeciwieństwie do zajebistych — trzymają się mocno w kupie i scalają w pełnych, nieprzekonujących numerach. Przykro to pisać, ale Nevermore na The Obsidian Conspiracy nie potrafi utrzymać odpowiedniego napięcia nie tylko przez 50 minut albumu, ale i w obrębie jednego kawałka – i to nawet abstrahując od takiego „Emptiness Unobstructed” czy „The Blue Marble And The New Soul”, które są zwyczajnie płaskie, nijakie i wręcz denerwujące. Cudów nie pokazał również Warrel, bo jego partie są zaledwie poprawne, a przynajmniej w połowie z nich nie słychać energii i zaangażowania. Nie jest dobrze, oj nie! Oby się szybko zrehabilitowali, bo inaczej The Obsidian Conspiracy może się okazać dla Nevermore brzózką, przez którą z hukiem jebną o glebę.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 lutego 2011

Nile – In Their Darkened Shrines [2002]

Nile - In Their Darkened Shrines recenzja reviewNile, sensacja końca XX wieku (coś dla Wołoszańskiego?), w drodze na wierzchołek death metalowej hierarchii wykonali zaledwie trzy, ale za to znaczące kroki, z których oczywiście In Their Darkened Shrines jest tym najpewniejszym, najdoskonalszym, najlepiej przemyślanym i w końcu najbardziej dojebanym. Co prawda zbyt długo na tym szczycie panowie nie pobyli, ale zawsze to coś – wszak nie każdy zespół może sobie wpisać w CV „przewodnictwo w gatunku”. No ale to temat na inne rozważania. Między recenzowanym krążkiem a „Black Seeds Of Vengeance” nie ma przepaści, pozornie nic się u Amerykanów nie zmieniło – In Their Darkened Shrines jest klasycznym rozwinięciem/dopieszczeniem stylu przy jednoczesnym zachowaniu wcześniejszego klimatu. Jednak raczej nikt zachwycający się w swoim czasie „dwójką”, nie przypuszczałby, że muzycy Nile znajdą u siebie aż tyle elementów do poprawy i przebudowania. Duet Karl-Dallas w sposób bezbłędny wykorzystał czas przeznaczony na opracowanie materiału, co zaowocowało niemal godzinnym, przesiąkniętym bliskowschodnią mistyką albumem, który mimo wielu skrajności i olbrzymiej różnorodności ekscytuje w każdej cholernej minucie trwania. To musi budzić podziw, bo stworzeniem zarówno długaśnego jak i fascynującego death metalowego krążka mogą pochwalić się naprawdę nieliczni. Nile ta sztuka się udała z nadzwyczajną łatwością, bo nie dość, że poszczególne utwory są zajebiście zaaranżowane (kapitalna dynamika niezależnie od ich „klimatycznego” charakteru), to ustawiono je tak zmyślnie, że nie ma w nich (czy pomiędzy nimi) miejsca na ziewanie, dłubanie w nosie, czy wyskok do kibelka. Jednocześnie wszystko brzmi świeżo, przejrzyście, dosyć naturalnie i… po prostu fajnie. Czy trzeba dodawać, że tak spreparowanej muzyki słucha się wprost wybornie? Wiadomo, że gitarniacy znad amerykańskiego Nilu rozwinęli się technicznie i przebierają tu paluchami wyjątkowo sprawnie, ale to, co zrobił przechuj wagi ciężkiej, Tony Laureano, to już jebane mistrzostwo świata! Nie chodzi mi tu wcale o uskuteczniane tempa (choć te bywają naprawdę okrutne – przykładem świecą „Execration Text”, „Wind Of Horus”, „Churning The Maelstorm”, „Kheftiu Asar Butchiu”…), ale o masakryczną intensywność granych przez niego partii – są ubergęste nawet w najwolniejszych fragmentach i przepełnione taką dozą inwencji twórczej, że kopara opada. Słowa tego nie oddadzą, to trzeba usłyszeć! Nie mam wątpliwości, że bez jego wysiłków In Their Darkened Shrines nie urywałby łba w sposób tak drastyczny. Bardzo bym chciał, żeby Nile jeszcze kiedyś chociaż otarli się o formę zaprezentowaną na tym albumie i znów porozstawiali wszystkich po kontach przepełnionej sceny. Szanse na to (czy jakąkolwiek większą ewolucję) niewielkie i pewnie prędzej mnie skarabeusze od środka zeżrą, niż do tego dojdzie. Na szczęście pozostaje mi wybitny krążek numer trzy, którym bez litości rozpierdolili wszystko i wszystkich.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nile-catacombs.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 lutego 2011

Totem – Day Before The End [2005]

Totem - Day Before The End recenzja okładka review coverDruga płyta — którą z jakichś powodów wydawca uznał za debiut — rozbudowanej ekipy z Bukowna to bardzo melodyjny thrash-death w now(oczesn)ej, cholernie szwedzkiej odmianie – granie bardzo melodyjne, dobre od strony technicznej, przyzwoicie brzmiące, dość skoczne, miejscami nawet wpadające w ucho, ale ostatecznie pozbawione odpowiedniej wyrazistości i jakichś większych atutów, pozwalających mu na dłużej zagościć w świadomości słuchacza. Przynajmniej u kogoś, kto od wspomnianych gatunków oczekuje mocnego uderzenia, bo już miłośnicy późniejszych dokonań Arch Enemy, Soilwork i tym podobnych powinni mieć tu wypas, zwłaszcza, że materiał zdradza pewien potencjał koncertowy. Brutalny Totem na pewno nie jest, owszem – bywa agresywny, ale to dla wielu może być zbyt mało. Poziomu zadziorności nie podnoszą też rozmaite zmiękczacze – a to rockowe naleciałości, to znowu niezidentyfikowane płciowo czyste zaśpiewy (ponoć za wszystkie czyste partie odpowiada Auman, ale momentami trudno w to uwierzyć…), czy przesłodzone melodyjki. Mimo wszystko właściwie w każdym kawałku trafia się przynajmniej jeden godny uwagi patent – riff, solówka, rytm czy zmiana tempa. Dałoby to niezły wynik przy, powiedzmy, 20 utworach; przy siedmiu, a z tyloma mamy do czynienia na Day Before The End, trudno o przyglebiający wynik. Równa, rzetelna acz nie wybijająca się ponad przeciętność płyta.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.totem.metal.pl
Udostępnij:

2 lutego 2011

Alkatraz – Error [2001]

Alkatraz - Error recenzja okładka review coverPomysł na Alkatraz powstał jakiś czas po śmierci Jacka Regulskiego, gdy Piotr Luczyk nie przejawiał wielkich chęci do grania, u Irka Lotha siadło zaangażowanie, a reszta składu KATa nie chciała siedzieć bezczynnie na dupach. Wkrótce później panowie Kostrzewski i Oset nawiązali współpracę z Valdim Moderem, ten zaś sprowadził do kapeli swoich kolegów. Efekty tej kooperacji znalazły się na Error, pierwszym i ostatnim albumie tego projektu. Niezależnie od oczekiwań, można było być pewnym tego, że tak doświadczeni (niektórzy nawet kultowi) muzycy niczego przypadkowi nie pozostawią. Tak też jest w istocie. Error to nowocześnie zaaranżowany, cholernie masywny, niezbyt szybki, precyzyjnie ociosany i doprawiony licznymi technicznymi zagrywkami mniej-więcej-thrash, w którym pobrzmiewają echa… No kogo?… Jasne, KATa. Trudno w tym przypadku uniknąć choć drobnych porównań, jednak należy jasno zaznaczyć, że Alkatraz to ani kopia, ani tym bardziej kontynuacja wspomnianego zespołu. Mimo to na początku najbardziej przypadły mi do gustu — i wciąż uważam je za najlepsze — utwory „Słowa Prawie Te Same”, „Puch” i „Życie – Pyk, Lufa – Pyk”, „Pan GOLD”, czyli te najbardziej zalatujące KATem, szczególnie jeśli chodzi o wokal, klimat i struktury. W pozostałych kawałkach również nie brakuje zajebiście udanych patentów, ale zwykle są one podane w sposób odważny, odbiegający od standardu – z dużą swobodą i bez trzymania się ram stylistycznych. Stąd też multum zmian nastroju (nawet w obrębie jednego utworu), mieszania prostych riffów z pokręconymi solówkami (szkoda, że Valdi Moder nie zdecydował się na więcej indywidualnej trzepaniny skoro ma takie podstawy), a mocnego dopieprzania z rockowymi wyciszeniami i szaleństwami sekcji. I tak dochodzimy do jednej z większych atrakcji w Alkatraz: pięknie współpracujących dwóch basów. Pomysł stosunkowo prosty, ale genialny i co najważniejsze – doskonale wykorzystany. Bardzo łatwo je rozróżnić (zwłaszcza w solówkach), bowiem ich brzmienie dostosowano do stylu gry muzyka: „metalowego” u Krzysztofa Oseta oraz „jazzowego” u Marcina Płuciennika. Także w „dole” dzieje się dużo i na najwyższym poziomie. Cały materiał jest zajebiście ciężki (ale tak naprawdę ciężko-ciężki – gitary przy podwójnym basowym wspomaganiu wgniatają w żelbeton), a przy tym niesamowicie klarowny i świetnie, wręcz nienagannie wyprodukowany. To bez wątpienia jedna z najlepiej brzmiących polskich płyt z metalem, ale skoro mastering robiono w ju-es-ej, to nie powinno być zaskoczenia. Z różnorodną muzyką łączą się naturalnie zróżnicowane wokale. Tak jak na Error, Roman nie odleciał nigdy wcześniej, więc eksperymentów z głosem mamy tu bez liku, a spośród nich największe wrażenie robi… „staruszka” w „Ayy …yy”. I nie jest to żadna miła „starsza pani” Kinga Diamonda, tylko prawdziwa polska babcia z reumatyzmem, alzheimerem i niezrewaloryzowaną emeryturą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niejednemu ten materiał stanie ością w gardle i będzie ciężki do zaakceptowania, ale taki to już urok niebanalnych produkcji. Do Error warto dorosnąć.


ocena: 9/10
demo
Udostępnij: