Aby oszczędzić wam czasu, zacznę dziś od zakończenia. Spójrzcie na ocenę i biegiem do sklepu, Nevermore nagrali najlepszą metalową płytę 2005 roku i basta! O This Godless Endeavor trudno jest pisać, bo i ciężko o słowa oddające choćby w części wielkość tego albumu. Znacznie rozsądniejszym rozwiązaniem jest kupno i „nauszne” zapoznanie się z jego zawartością. Tak to już jest – mało który zespół może poszczycić się tym, że po kilku latach spędzonych na scenie i paru płytach nagrywa swój najlepszy album. Nevermore jednak nie tylko popełnili największe dzieło w swej dyskografii ale i album esencjonalny dla współczesnego metalu. Jest tu heavy metalowa melodyka, thrashowy wykop, czy death metalowy ciężar – wszystko doskonałej jakości, na głowę bijące wielu przedstawicieli poszczególnych gatunków. Zresztą, powiedzcie sami – czy nie jest to materiał brutalniejszy niż Arch Enemy, chwytliwością bijący Lost Horizon i bardziej rasowy niż Annihilator? Jakby tego było mało, muzyka jest zaaranżowana w sposób genialny – świetnie dobrano proporcje, dzięki czemu całość jest niezwykle dynamiczna, emanuje świeżością i potężną dawką energii. Ciężko się otrząsnąć już z pierwszego ciosu w postaci „Born” – bijąca po uszach sekcja i doskonałe riffy, a refren… cóż, nogi się uginają. Takie wymiatanie trwa przez cztery utwory. Potem następuje „Sentient 6”, numer wolniejszy, nieco psychodeliczny i w pewnym stopniu balladowy (przy okazji doskonale zaśpiewany). Jednak o ile ballady z poprzednich płyt nie do końca mnie przekonywały, to tutaj czuję się rozwałkowany jak ciasto francuskie. To jak zbudowano klimat tego kawałka, zasługuje na słowa najwyższej pochwały. O muzykach Nevermore można powiedzieć wiele, warto przy tym zacząć od tego, że chyba wspięli się na wyżyny swych umiejętności kompozytorskich, bo album wprost poraża bogactwem pomysłów, śmiałym czerpaniem z różnych gatunków i niezwykle jasną wizją. Warsztatowo także potwierdzili przynależność do ekstraklasy. Jeff Loomis i Steve Smyth wymiatają swoimi solówkami z precyzją sanitariusza wstrzykującego pavulon w rozklekotanej karetce. A propos solówek – w miniaturce „The Holocaust Of Thought” dodatkowo pojawia się gościnnie pewna znana persona, którą powinniście rozpoznać po kilku dźwiękach. Na koniec zostawiłem sobie wokale Warrela. Są powalające! Chłop ma świetne możliwości i potrafi użyć ich z głową. Zdecydowanie przebił to, co znamy z „Enemies Of Reality” i „Dead Heart In A Dead World”, że o wcześniejszych nie mówiąc. Absolutna czołówka metalowych wokalistów! Gdy śpiewa cztery ostatnie słowa w utworze tytułowym, to aż mnie ciary przechodzą na myśl o tym, jak mógłby brzmieć „The Fragile Art Of Existence” z jego udziałem. Wielka szkoda, że nie doszło do współpracy z Chuckiem! Na uwagę zasługują również jego teksty, bo są chyba najciekawszymi, jakie dotąd stworzył. Część z nich dotyczy sporów (walki), jakie toczą nauka i religia, w innych mamy tematy bezpośrednio tyczące się Dane’a, w jeszcze innych pojawia się krytyka cynizmu massmediów. Jednak w moim mniemaniu najbardziej interesujący jest tekst do „Sentient 6”, przedstawiający wołania maszyny do swego stwórcy oraz zapowiedź nowej ery. Płytę wyprodukował Andy Sneap i trzeba przyznać, że spisał się do tego stopnia wyśmienicie, że This Godless Endeavor można uznać za jego najlepszą pracę, szczególnie biorąc pod uwagę bardzo soczyste gitary. Wad nie odnotowałem, czysta perfekcja w każdym calu, nawet długość płyty (57:16) jest optymalna. This Godless Endeavor działa jak fluoksetyna, tylko w przeciwieństwie do niej można go bez obaw mieszać z alkoholem. Gdyby takie krążki pojawiały się częściej, to świat stałby się piękny a ludziom żyłoby się dostatnio, a w obecnej sytuacji pozostaje… prozac. Zastanawia mnie tylko jedno – czy takie dzieło uda Im się przeskoczyć w przyszłości?
ocena: 10/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
0 comments:
Prześlij komentarz