4 czerwca 2022

Tenebris – The Odious Progress [1994]

Tenebris - The Odious Progress recenzja reviewZ perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.

Muzyka ambitna generalnie kojarzy się ludziom z pretensjonalnym bombardowaniem słuchacza zagęszczeniem ciężkostrawnych pomysłów. Tenebris wyszedł z innego założenia i postawił na granie bez kompleksu wyższości, ale zamiast tego subtelnie plotoąc pozornie zagmatwane utwory, w oparciu o niezwykle mroczny klimat. Czyli taką muzykę, jaką tylko Polacy potrafią wysmażyć. Bo moi drodzy czytelnicy, aura tutaj jest naprawdę ciężka i gęsta, prosto z najgłębszych czeluści piekieł, mimo braku blastowania.

Posępnie nastrojone gitary kiepskiej marki grające pogrzebowe riffy tylko wzmagają poczucie dźwiękowej otchłani, w którą grupa wrzuca słuchacza i to bez większego wysiłku. Przez cały czas trwania płyty pojawiają się różnorakie efekty dźwiękowe (np. pioruny, dzwony kościelne), jak i keyboard, stanowiące uzupełnienie atmosfery tajemniczości albumu, nie inaczej jak to się miało w Nocturnusie.

Choć nie nazwałbym stylu tej płyty ani Symphonic, ani Gothic, ani Doom, ani też Prog, to takowe elementy się przewijają pod różnymi postaciami i nie zawsze są one oczywiste. Muzycznie to chciałoby się rzec, że mamy bardziej do czynienia z labiryntowymi dziwactwami, które robił Demilich, choć nie aż tak pokręconymi. Uważam jednak, że przypinanie jakiejkolwiek łatki Tenebrisowi ich deprecjonuje, gdyż mają swoje markowe brzmienie, którego nie da się pomylić z nikim innym.

Jako wizytówkę płyty muszę wymienić, poza otwierającym „In Searches”, takie gwiazdy jak „Quetzalcoatl”, „Ancient Clairvoyance”, lub mój ulubiony „Black Heart”, w którym notabene nagromadzone jest chyba najwięcej pomysłów. Jest też kilka instrumentali i, w przeciwieństwie do większości tego typu zapchajdziur u innych zespołów, stanowią one integralną część płyty, spinając ją w logiczną podróż dźwiękową.

Re-edycja która posiadam (z 2022 r., krakowskiego Defense Records) ma jeszcze jako bonus instrumentalne outro „My Dying Bride”, które nie wydaje mi się być coverem twórczości brytyjskiej legendy o tej samej nazwie (no chyba że bardzo luźnym [Nie tak znowu luźnym, to parodia „Sear Me” – przyp. demo]), zwłaszcza że jest zbyt odjechane gatunkowo, aby miało cokolwiek przypominać, co też chyba stanowi pewien przedsmak kierunku, w którym formacja planowała zmierzać w przyszłości.

Reasumując, dla mnie jest to podstawa podstaw, bez której tak naprawdę trudno mówić o byciu koneserem. Kto tego nie zna, niech się tym nie chwali wszem i wobec, a zamiast tego nadrabia braki.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2022

Aeon – Path Of Fire [2010]

Aeon - Path Of Fire recenzja reviewKiedyś nie doceniałem tego typu zespołów i wydawały mi się nudne i wtórne. I choć faktycznie, Aeon nie należy ani do najoryginalniejszych, ani też najciekawszych wśród brutalnych grajków, to błędem byłoby spisanie ich na straty, jako „kolejną” ekstremalną grupę. Aeon szeroko wypłynął dzięki odrodzeniu się popularności Death Metalu w latach 2005-2012, do której również dołożył i swoją cegiełkę.

Mało który zespół tak bezpośrednio naśladuje Deicide, jeśli chodzi o granie i atak dźwiękowy. W przeciwieństwie jednak do swoich idoli, Aeon stara się dawać od siebie więcej Groove i refrenów. Brzmienie jest również bardziej szwedzkie, nawet mimo prób naśladowania amerykańskiego stylu. Solówki natomiast zdecydowanie uderzają w terytorium Morbid Angel.

Osobiście bardzo cenię sobie wokal, któremu udaje się zachować własny charakter, mimo oczywistych inspiracji. Wokalista stosuje duowokal – niski growl i wysoki skrzek. Growl jest piękny i bez zarzutu, natomiast skrzek czasami jest zbyt wysoki i ociera się o At The Gates.

Kanonada gitar i perkusji przy pierwszych odsłuchach aż prosi się o kategoryzację „brutal”, ale przy bliższym poznaniu jest to tak naprawdę bardzo skrupulatnie poukładana i rzeczowa muzyka, często oparta na zasadzie zwrotka-refren, co jest trochę kuriozalne jak na Death Metal. Nie ma jednak wybijających się hitów, choć numery takie jak „Kill them all”, czy „I will burn” mogłyby w sumie pretendować do tego miana. Na tej płycie znajdują się tylko dwa instrumentale – w środku i na samym końcu płyty. I jak to z instrumentalami bywa, pełnią rolę zapychaczy, choć same w sobie nie są może jakoś specjalnie kiepskie.

Solidny album, powyżej przeciętnej, z dobrymi utworami, ale też bez większego szału. Dla wielu osób może to być jedna z mniej interesujących pozycji z dyskografii Aeon, gdyż fani brutalności będą nieco zawiedzeni, a i sama grupa jeszcze szlifowała swój talent kompozytorski. Jednakże zbyt niska ocena byłaby niesprawiedliwa choćby i z tego faktu, że mało który zespół potrafi robić przyzwoity „piosenkowy” Death Metal.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

29 maja 2022

Immolation – Acts Of God [2022]

Immolation - Acts Of God recenzja okładka review coverJako Polak z krwi i kości, recenzję Acts Of God zacznę od gmerania w przeszłości (jako Polak z krwi i kości, przejawiam również talenty poetyckie), bo z perspektywy czasu dość znacząco zaingerowałbym w oceny dwóch poprzednich płyt zespołu, choć bez zmieniania tego, co o nich napisałem. Oba krążki niedługo po wstępnym osłuchaniu trafiły na półkę, gdzie całkiem sprawnie idzie im zbieranie kurzu, bo nawet przy „wędrówkach” przez dyskografię omijam je szerokim łukiem. Nowy, mimo iż podtrzymuje delikatną tendencję zwyżkową, zapewne wkrótce podzieli ich los.

Zanim w ogóle przysiadłem do Acts Of God, nasłuchałem/naczytałem się przeróżnych zapewnień Rossa i Roberta o odświeżeniu stylu, wprowadzeniu wielu nowych i zaskakujących elementów oraz zupełnie odmiennym podejściu do produkcji. Ze słów głównodowodzących Immolation wynikało, że materiał będzie niemalże przełomem, a nie tylko pretekstem do jeżdżenia w trasy. No i cóż, skończyło się na tym, że zespół poszedł w ilość. Na Acts Of God to składa się aż 15 utworów (w tym dwa zbędne instrumentale) o łącznym czasie trwania 52 minuty, które siłą rzeczy szybko zaczynają się ze sobą zlewać, a pod koniec mogą zwyczajnie wywoływać znużenie. Pojawiające się tu i ówdzie nawiązania do kapitalnego „Shadows In The Light” pomagają tylko w niewielkim stopniu, bo trzon materiału stanowi mielonka oparta na patentach, którymi stały „Kingdom Of Conspiracy” i „Atonement”. Obiektywnie ogólny poziom kawałków jest bardzo wysoki, problem polega jednak na tym, że jest ich za dużo, są przy tym wtórne, a przez to umiarkowanie atrakcyjne. Nie do końca zgodziłbym się z opiniami, że Immolation od piętnastu lat nagrywają ten sam album, ale faktem jest, że formuła ich muzyki uleg(ł)a wyczerpaniu.

Z takiej obfitości utworów najbardziej — a w zasadzie jako jedyny — przekonuje mnie „Noose Of Thorns”. Może dlatego, że jest porządnie rozbudowany, bardzo gęsty i ciekawie poprowadzony, a może dlatego, że ma duuużo wspólnego z tym, co w „Shadows In The Light” najlepsze („World Agony”!). To jest właśnie miazga, jakiej oczekuję od Immolation, niekoniecznie oryginalna, ale z podana jajami – bynajmniej nie na miękko. Jednocześnie mam wrażenie, że ten numer robiłby jeszcze większe wrażenie, gdyby zespół ograniczył się do średnio-wolnego tempa. Poza jednym ewidentnym highlightem, w mojej pamięci krótkotrwałej osiadły tylko „Overtures Of The Wicked” i „Immoral Stain” – oba nieco śmielsze i mniej typowe rytmicznie. Cała reszta, mimo iż niezła, ma za mało wyróżników i nie wywołuje większych emocji.

We wspomnianym wcześniej „odmiennym podejściu do produkcji” jest sporo przesady, choć trzeba oddać Amerykanom, że na Acts Of God osiągnęli najmocniejsze brzmienie przynajmniej od dekady – masywne, a przy tym zadziwiająco selektywne. I w stu procentach rozpoznawalne. Tym razem team Orofino-Ohren zdecydowanie bardziej przyłożył się do roboty (za którą im płacą), a najwięcej zyskała na tym sekcja rytmiczna. Jest to o tyle istotne, że na Acts Of God trafiły najlepsze partie perkusji, jakie Steve kiedykolwiek nagrał – intensywne, urozmaicone i niemal finezyjne. Jeszcze coś – tak czytelnego basu Immolation nie mieli nigdy!

Jeśli chodzi o mój stosunek do Acts Of God, to jestem „raczej na tak”. Fani zespołu i tak kupią ten album, choćby z kolekcjonerskiego obowiązku, natomiast nie-fanów nie będę do tego specjalnie zachęcał. Obiektywnie są lepsze opcje. Daję 7,5 punktu, może nawet naciągane, ale trudno – będzie się z czego tłumaczyć następnym razem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

26 maja 2022

Obscenity – Summoning The Circle [2018]

Obscenity - Summoning The Circle recenzja okładka review coverNie ma kompletnie niczego złego w tym, że ekipa, która działa od 30 lat tworzy konsekwentnie nowe rzeczy, poprawiając jedynie możliwości produkcyjne. Obscenity z niejednego pieca chleb jadło i nie musi wydawać kolejnych płyt. Robią to, ponieważ wciąż mają ochotę coś zaprezentować.

Bynajmniej nie brakuje im dobrych utworów (pozwolę sobie wymienić „Infernal Warfare”, „Torment for the Living” – fajnie by było, gdyby topowe zespoły potrafiły wysmażyć coś podobnego), ale jeśli ktoś ma górnolotne wymagania i chciałby Atmosferyczny Tech-Prog-Brutal Black/Death, to nie znajdzie tutaj satysfakcji.

Ja zaś jestem więcej niż zadowolony. Stylistycznie określiłbym to granie jako połączenie współczesnego Death Metalu pod względem brzmieniowym z tradycyjnym i Melodyjnym Thrashem, choć nie nazwałbym tego Death/Thrash (a może powinienem?). Materiał jest bardzo przećwiczony i słychać, że zanim się formacja wzięła do nagrywania, to spędzili długie miesiące na próbach. Solówki są w klasycznym Heavy Metalowym tonie. Różnorodność doboru uznanych motywów i patentów chroni przed potencjalną jednostajnością.

Oczywiście, mógłbym się rozpisywać o tym jak „Feasting from the Dead” łatwo chodzi i godnie reprezentuje Old Schoolowy sznyt lub o tym, jak zajefajnie rytm prowadzi w „Dreadfully Embraced” albo zachwycać się nad epickością „Invocation Obscure”, ale czy aby na pewno chciałoby się wam to czytać? Całościowo bym określił to jako kotlet doprowadzony do perfekcji, ze wszelkimi przyprawami i sosem.

Ocena jest nie tylko wynikiem satysfakcji z obcowania z dziełem, bo również słychać, że zespół ma zwyczajną radość z grania. Wszelkie braki w oryginalności są nadrabiane charakterem i charyzmą. Nie ma zbyt wielu zbędnych kalorii. Tylko Death Metal.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Obscenity.DeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2022

Pessimist – Cult Of The Initiated [1997]

Pessimist - Cult Of The Initiated recenzja okładka review coverZwykło się patrzeć na Amerykanów jak na jeden kraj, gdzie w rzeczywistości każdy stan ma swoją specyfikę i styl. Jako Stany Zjednoczone da się znaleźć nawet i tysiąc zespołów Death Metalowych powstałych w latach ’90. Ale gdyby rozbić tą liczbę na indywidualne stany, to okazałoby się, że najliczniejsze sceny czy to z Kalifornii, Nowego Jorku czy Florydy są dwukrotnie mniejsze od tego, co się równolegle działo na całej polskiej scenie w ówczesnych czasach.

Pessimist robił pierwsze kroki w Maryland, gdzie poza znanym Dying Fetus, czy Misery Index, było może dosłownie kilkanaście trzecioligowych zespołów wartych uwagi (jak Exterminance, czy Horror of Horrors), które często nie wychodziły poza nagranie jednej płyty własnym sumptem i do tego stricte lokalnie.

Maryland co prawda ma swój własny, kultowy festiwal Death Metalowy, ale nie przekłada się to w żaden sposób na popularyzację tamtejszej sceny. To i też na przełomie wieków i po dwóch płytach, Pessimist w końcu zmusił się do przeniesienia do bogatszej Kalifornii, gdzie do dziś już funkcjonuje i działa, choć już nie tak płodnie. Tak wygląda proza życia.

No ale hola hola, ja tu się rozpisuję o USA, a jeszcze nic nie powiedziałem o samej muzyce! Nie będę oryginalny i przyłączę się do chóru ludzi określających materiał jako zderzenie kultur Florydy z Nowym Jorkiem. Do zobrazowania z czym mamy do czynienia, wyobraźcie sobie bardzo wczesny Cannibal Corpse, Amon/Deicide próbujący zagrać jak Suffocation. Zespół jednak nie utknął w roku 1989, gdyż poza wczesnym Death/Thrash, mamy recepturę przyprawioną o wciąż raczkujący w 1997 r. Brutalny Death i odrobinę Black Metalu (ale niewiele).

Pierwsze co się rzuca w uszy, to niesamowita maniakalność, wykurw i żywiołowość muzyki, która się wręcz wyrywa z głośników i ma ochotę odgryźć twarz słuchaczowi, co potęguje drugi po growlingu, naprawdę obłąkany wokal. Formacja brzmi piekielnie szybko i masywnie, a sama rzeź sprawia wrażenie wręcz opętańczej. Po pierwszym szoku dla organizmu okazuje się jednak, że w tym szaleństwie jest metoda. Mamy zaprezentowaną naprawdę szeroką gamę zagrywek, rodzajów solówek, również i basowych, zmian melodii, inspiracji, komplikowania struktur kompozycji, wszystko zapodane w bardzo soczystej oprawie dźwiękowej.

Gdybym miał wymieniać bardziej szczegółowo, to kazałbym wam zwrócić uwagę na takie utwory jak „Let the Demons Rest”, „Drunk with the Blood of the Saints”, „Dungeonlorde” (choć nie tylko) i spróbować je samemu rozebrać na czynniki pierwsze, zwłaszcza ten pierwszy wymieniony. I jedyny negatyw jaki może przyjść do głowy, byłby taki, że słychać że grupa nie czuje się jeszcze pewnie przy swoich niektórych pomysłach i że dopiero szukają idealnej formuły dla siebie. No I „The Stench of Decay” za bardzo zżyna od „Hammer Smashed Face”.

Ocena końcowa wyjątkowo nie będzie się nawet starała być obiektywna. Nie tym razem. Co za płyta! Co za potęga!! Zaczynam rozumieć dlaczego są ludzie, którzy uważają Pessimist za swój ulubiony zespół. Tego mi było trzeba.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2022

Aeviterne – The Ailing Facade [2022]

Aeviterne - The Ailing Facade recenzja okładka review coverDebiut Amerykanów mógłby być dużą sensacją na scenie nowoczesnego death metalu, gdyby na wczesnym etapie zainwestowano w marketing i wytworzono wokół zespołu odpowiednio tajemniczą otoczkę albo przynajmniej oficjalnie nie ujawniono składu. Mówię wam, byłby kult! Kiedy natomiast już wiemy, skąd się wzięli członkowie Aeviterne, jakie są ich wcześniejsze dokonania i podejście do grania, to ani styl muzyki, ani jej poziom nie są wielkim zaskoczeniem, to coś wręcz oczywistego. Na The Ailing Facade po prostu słychać ogromne umiejętności oraz doświadczenie, które zdobywa się latami.

W Aeviterne są zaangażowani ludzie, którzy maczali/maczają palce m.in. w Flourishing, Artificial Brain czy Pillory, więc można bez cienia ironii stwierdzić, że na graniu wymagającym i nieprzystępnym zjedli zęby. Każdy z nich ma na koncie pewne sukcesy (raczej artystyczne, nie komercyjne), a mimo to ciągle im mało, ciągle też mają pomysły na wzbogacenie tego stylu o nowe elementy – w tym przypadku o wpływy industrialu. Z tego co zauważyłem, zespół często jest traktowany jako bezpośrednia kontynuacja Flourishing (Bussanick i Rizk odpowiadają za „The Sum Of All Fossils”), co wydaje mi się pewną przesadą, bo chociaż patenty charakterystyczne dla tamtej kapeli pojawiają się także na The Ailing Facade, to o wiele więcej jest między nimi różnic, w dodatku radykalnych. Kolejnym nadużyciem w stosunku do Aeviterne jest etykieta „eksperymentalny death metal”. Zapewniam, że wystarczy sam death metal, choć z tych nowoczesnych i ponurych zarazem – gęsty i przytłaczający, w którym na pierwszym miejscu jest przygnębiający nastrój, nie zaś indywidualne popisy. Innymi słowy, to prawdziwa gratka dla fanów Gorguts, Ulcerate czy Ad Nauseam, choć i miłośnicy Portal i Altarage powinni znaleźć tu coś dla siebie.

Wspomniane już doświadczenie muzyków objawia się m.in. w układzie utworów – Amerykanie z pełną premedytacją na początek rzucili „Denature”, który wydaje się najbardziej przystępnym i bezpośrednim kawałkiem na płycie. Ponadto jest też najkrótszy i… zupełnie niereprezentatywny dla całości, bo sprowadza się do intensywnego i technicznego napieprzania z odrobiną melodii, fajną solówką i rzygającym po vandrunenowsku wokalem. Jako haczyk na słuchaczy sprawdza się doskonale; po takim otwarciu aż chce się więcej. Tego „więcej” przynosi „Stilled The Hollows' Sway”, ale tylko do czasu, bo po upływie trzech minut następuje gwałtowna zmiana klimatu, a Aeviterne zaczynają się bawić przestrzennymi i mniej oczywistymi formami. Od tego momentu stopniowo na powierzchnię przebijają się elementy industrialu, a materiał staje się chłodny i mechaniczny.

Warto zauważyć, że na The Ailing Facade zespół całkiem udanie zachował balans między graniem klimatycznym a brutalnym i uporządkowanym a chaotycznym, bez przeginania w którąkolwiek stronę. Poszczególne kompozycje są zbudowane z wielu uzupełniających się (w różnym stopniu) warstw, dzięki czemu album jest szalenie złożony i urozmaicony, nawet jeśli nie wszystkie elementy od razu rzucają się w uszy. Wsłuchajcie się chociażby, jak w obrębie utworów elektronika (współ)pracuje z perkusją – industrial wprowadza monotonię i przewidywalność, w tym samym czasie perkman kombinuje nie szczędząc kończyn, a oba te elementy zgrywają się rytmicznie. Z kolei drenującym czaszkę ciężkim riffom często towarzyszy wysokiej klasy basowa ekwilibrystyka.

Tak bogata i złożona muzyka bez odpowiedniej produkcji najpewniej zmieniłaby się w pozbawioną wyrazu papkę, więc duże słowa pochwały należą się tandemowi Jacyszyn-Marston, bo wykonali wzorową robotę. Dla każdego z instrumentów (i nie-instrumentów) w mixie przewidziano dużo przestrzeni, każdy jest też należycie czytelny, a całość — mimo mechanicznego charakteru — nie brzmi sztucznie.

Debiut Aeviterne to 51 minut wymagającego grania w stylu, który może zarówno męczyć, jak i hipnotyzować. Podobnie jak to było w przypadku „The Sum Of All Fossils”, wysłuchanie The Ailing Facade w całości pompuje w człowieka poczucie dumy, że zmierzył się z czymś wielkim, czego do końca nie ogarnia. Natomiast po pewnym czasie trudno już sobie odmówić kolejnych przesłuchań.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeviterne/

podobne płyty:

Udostępnij:

17 maja 2022

Crimson Relic – Purgatory’s Reign [1996]

Crimson Relic - Purgatory's Reign recenzja okładka review coverHistoria Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).

Przez pierwsze moje odsłuchy myślałem sobie, że to tylko takie fajne Old Schoolowe granie podchodzące pod Celtic Frost. Zwłaszcza „Descent of the Blackshroud” brzmiało jak posępni Szwajcarzy, aż nawet myślałem, że to cover. Ale jak każdy wysokojakościowy Doom/Death, potrzeba było troszeczkę więcej czasu, aby w pełni docenić piękno istoty rzeczy.

Największą zaletą muzyczną, poza retro-stylem (nawet jak na tamte czasy), są melodie mające w sobie pewien pokład tzw. „bólu” i „refleksji”, jakże typowych dla tego podgatunku. Już otwierający kawałek „Thane of Torchless Night” jest doskonałą wizytówką tego, co nas czeka, wraz z jedną z lepszych solówek jakie słyszałem, choć zdecydowanie bardziej inspirowanych Rockiem, a i pojawia się również Punkowy riff.

Poza wymieninym wcześniej trackiem, podszedł mi równie mocno „The Lust Primeval” oraz „Velvet of the Godless”, oba godnie reprezentujące klimat muzyki. Hammack nie stara się specjalnie urozmaicać materiału i co jakiś czas przypomina słuchaczowi główny patent riffowy, co sprawia, że monotonia potrafi zapukać do drzwi. Ale jak już wspominałem na początku, przy intymniejszym poznaniu, płyta stała się jednym z moich bardziej ulubionych okazów w kolekcji. Zresztą, dawno temu jak usłyszałem ją po raz pierwszy, zachęciła mnie do głębszego sprawdzenia klimatów Doom/Death (jak np. Beyond Belief).

Album przeszedł oczywiście bez echa, gdyż w 1996 r. grupa, której było bliżej do Autopsy, niż do Cryptopsy (celowo zarymowałem), nie miała szans już na starcie. Nawet dzisiaj zresztą mam wrażenie, że nie każdy będzie chciał wgryźć się na dłużej niż kilka odsłuchów. Ja oczywiście uważam, że warto i to bardzo.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

14 maja 2022

Mortal Decay – Cadaver Art [2005]

Mortal Decay - Cadaver Art recenzja reviewMortal Decay, mimo bardzo dużego stażu, ma skromną dyskografię, a łatka brutalno-technicznej odmiany Death Metalu prawdopodobnie u wielu osób wywoła stereotypowe reakcje, dopóty człowiek się nie zanurzy w rozkoszne dźwięki rzezi.

Muzyka się podoba od pierwszego odsłuchu, niezależnie od tego, jaką formę Death Metalu ktoś preferuje bardziej, bo można odnaleźć tu bardzo wiele różnorakich wpływów, zarówno starych, nowoczesnych, jak i również niestandardowych. Obojętnie, czy będzie to pomysłowy motyw w „The Ravenous Addiction”, interesująco podzielone „Cadaverous Sculptures” na dwie osobne, logiczne uzupełniające się części, czy nieco od czapy wymyślony „Exit Mortality”, formacja zachwyca swoim polotem i zgrabnością przy doborze riffów i struktur. Zespół kombinuje aż miło, ale nie popada w ekscesy i ciężkostrawność.

Trudno jest mi dokładniej określić zawartość Cadaver Art bez pisania nadmiernych i niepotrzebnych elaboratów. Niech wam więc wystarczy, że każda kompozycja idzie sobie w różne rejony, tempa, długość oraz inspiracje. Bardzo wiele dobrodziejstwa inwentarza można znaleźć w tym zaledwie 36-minutowym krążku. Nie potrzeba też IQ na poziomie Mensy, żeby zrozumieć i ogarnąć zawartość.

Płyta ma mały fuck-up, mianowicie track nr 5 ma ostatnie 4 sekundy podzielone na osobny, następny track. Dlatego też, mimo iż album ma 9 utworów, jest 10 tracków. Błąd ten nie został nigdy naprawiony, w żadnym następnym tłoczeniu, więc może tak miało być?

Jedyne co mnie lekko irytowało, to co najwyżej głośność perkusji, solówek i wokalu w stosunku do reszty instrumentów. Produkcja jednakże jest bardzo ciepła i domowa, więc bynajmniej nie mam powodów do większych narzekań. Całościowo też muzyka ma charakter garażowo/imprezowy, gdzie muzycy robią to co im w duszy gra, jakby grali tylko dla kumpli.

Jak najbardziej więc zachęcam do poświęcenia Mortal Decay odrobinę waszego czasu, bo może się okazać, że będziecie się całkiem nieźle przy tym bawić, nawet jeśli nie lubicie Brutalnego Death Metalu.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 maja 2022

Afterbirth – Four Dimensional Flesh [2020]

Afterbirth - Four Dimensional Flesh recenzja reviewFani brutalnego death metalu na całym świecie bardzo ciepło przyjęli powrót i debiutancki album Afterbirth, choć niekoniecznie było to granie w stylu, do jakiego wszyscy przywykli. Niezależnie jednak od tego, czy „The Time Traveler’s Dilemma” weszła komuś po pierwszym czy po dziesiątym przesłuchaniu, był gotów na więcej, dużo więcej. Ku powszechnej radości Four Dimensional Flesh zaczyna się dokładnie tak, jak tego oczekiwano: mocno, gęsto i bezlitośnie. Tak podana jazda robi wrażenie i sprawia dużo radochy, ale nie trwa wiecznie – już w połowie drugiego kawałka zaczynają się dziać rzeczy dziwne, zaskakujące i nietypowe, których chyba nikt nie mógł przewidzieć.

Four Dimensional Flesh w żadnym razie nie jest kalką debiutu, nawiązuje do niego w niewielkim stopniu, w dodatku głównie ze względu na wokale (tu nic się nie zmieniło – dominują okrutne bulgoty) i ogólne założenia. Amerykanie poszli do przodu bez oglądania się na boki i zrobili w muzyce mnóstwo rzeczy, których nie przystoi robić kapeli z tego nutu. Afterbirth zdradzili brutalny death metal w wielu punktach Four Dimensional Flesh, postawili go na głowie i z rozmysłem pchnęli w stronę… progresji. Co ciekawe, mimo tych zbrodni na czystości gatunkowej, album to brutalny death metal pełną gębą – nieortodoksyjny, nieoczywisty, wypełniony sprzecznościami, momentami dziwaczny i odjechany, ale jednak. Zespół nie miał skrupułów przed łączeniem zupełnie nieprzystających do siebie elementów i gwałtownym przechodzeniem od zaawansowanej technicznie miazgi w typie Defeated Sanity do klimatycznych pasaży charakterystycznych dla późnego (!) Cynic. Z niepojętych dla mnie względów ta gmatwanina skrajnych pomysłów w wykonaniu Afterbirth ma sens, choć dla części słuchaczy, nastawionych na bezpośredni wykurw, tych majndfaków może być już zbyt wiele, a całość – zbyt wymagająca.

Materiał, podobnie jak poprzedni, składa się z jedenastu utworów (w tym czterech instrumentalnych), ale jest od niego prawie o dziesięć minut krótszy, chociaż w czasie odsłuchu wcale nie sprawia takiego wrażenia. Wydaje mi się, że to przede wszystkim zasługa jego różnorodności i imponującej wręcz intensywności – poszczególne kawałki może i są krótsze, ale upchnięto w nich znacznie więcej pomysłów, zmian tempa czy chociażby przeszkadzajek (klawisze). Ponadto na Four Dimensional Flesh nie ma dwóch przesadnie podobnych do siebie utworów (ja polecam szczególnie gorgutsowy „Black Hole Kaleidoscope”, „Rooms To Nowhere”, „Beheading The Buddha” czy „Never Ending Teeth”), a album, jako całość, wymyka się sztywnym kategoriom i jest stosunkowo oryginalny.

Brzmienie krążka trzyma poziom muzyki i — podobnie jak ona — nie jest typowe dla tego stylu. Na pewno Four Dimensional Flesh głośnością ani ogólnym ciężarem nie dorównuje „The Time Traveler’s Dilemma”, jest natomiast o wiele bardziej organiczne. Z jednej strony sound jest gęsty, głęboki i jakby przymulony, a z drugiej bardzo przestrzenny i oddychający – wystarczy posłuchać, jak czytelny jest bas albo jak pięknie wybrzmiewają te najdłuższe bulgoty. Colin Marston, który świetnie odnajduje się w popieprzonym graniu, także i tym razem spisał się doskonale.

Nie dość, że za sprawą Four Dimensional Flesh Afterbirth potwierdzili swój status wyjątkowo sprawnych brutalistów, to jeszcze zaproponowali sporo rozwiązań niespotykanych w gatunku; zasugerowali innym, w jakim można pójść kierunku, żeby ta muzyka była wciąż zaskakująca i atrakcyjna. Mnie ta kreacja w stu procentach przekonuje i nie mogę się doczekać, co też wysmażą na kolejnej płycie.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2022

Necrophil – Cannibal Sex [1993]

Necrophil - Cannibal Sex recenzja okładka review coverPolska jak mało który inny kraj dołożyła wiele cegiełek pod fundament Death Metalu na świecie. Ale za to jak każdy inny kraj, ma swoich przedstawicieli, jak i ukryte diamenty na scenie, które albo zostają zapomniane, albo dorabiają się statusu kultowego. Może więc zdziwić kogoś fakt, że spotkałem się z bohaterami dzisiejszej recenzji na zagranicznych forach i rekomendacjach, zważywszy na taki drobny szczegół, jak teksty w ojczystym języku.

A jakie to są teksty! Nie za bardzo da się je cytować, choć zarówno piosenka dedykowana żonie gitarzysty, albo utwór ze znamiennym refrenem „syf i AIDS”, czy też tytułowy track przeszły do historii i klasyki gatunku. Przy takich perełkach, kompozycja o tak prostym tytule jak „Wizja” (notabene mój ulubiony numer) mogą budzić grozę, jakież to jeszcze wizje może skrywać autor „Prosektorium”, lub „Skrobanej”. Poza Necrophilem, Perversion i Infernal Death (notabene którego debiutu z 2011 nie posiadam, a bardzo bym chciał), nie znam innych ekstremalnych zespołów growlujących po polsku na tak wysokim poziomie, a szkoda, bo jest to naprawdę bardzo fajne.

Ale nie samą poezją przecież człowiek żyje. Necrophil stworzył swój własny, polsko brzmiący styl, którego trudno określić. Owszem, znajdziemy wpływy Cannibal Corpse, czy nawet Grindcorowe petardy w stylu Napalm Death, ale to można powiedzieć o wielu zespołach parających się Death Metalem. Obskurna produkcja nadaje charakteru płycie i sprawia, że nie idzie pomylić tego zespołu z innym. Wszystkie wymienione wcześniej piosenki mają swoje konkretne, wyraziste, punkowo zadziorne riffy, bardzo łatwe do odróżnienia od siebie. Płyta łatwo wchodzi i nie tylko nie nudzi, ale aż prosi się o wciśnięcie replay. Mało kto potrafi spełnić wymóg brutalności z chwytliwością.

Wyszła też słynna re-edycja tego materiału na CD, którą niektórzy mogą kojarzyć, bo się o dziwo pojawiała w sklepach. Poza raczej marnym remasterem, zasadniczym błędem tego wydania jest poważne podejście do tematyki zespołu, gdzie przecież nie brakuje poczucia humoru. Zamiast tego książeczka zawiera bardzo znane i popularne zdjęcia gore, które pewnie już niektórzy znają na pamięć.

Podsumowując, zasłużona legenda polskiej sceny, z której należy być dumnym.


ocena: 10/10
mutant
Udostępnij: